Burza nad Zatoką

"Nigdy nie odczuwałem tak głębokiej przepaści między dwoma światami. W regionie, gdzie najbardziej potrzebujemy przyjaciół i zwolenników, ich liczba kurczy się i w coraz większym stopniu znajdujemy się w defensywie".

Ameryka idzie na wojnę - świat czeka... Jedenaście lat i pięć miesięcy temu też wszyscy czekali, tyle że było w tamtym czekaniu więcej ciekawości, nadziei, mniej spekulacji, było również owo "nasze" czekanie uboższe o dzisiejsze obawy, wątpliwości, mieniło się jako coś dziewiczego - powiem - nawet "święcie" czystego.

Po tych jedenastu latach, po bombardowaniu Sarajewa, po wojnie w Czeczenii, po kosowskiej hekatombie, po 11 września i wreszcie po walkach z Talibami pozostały nam tylko obawy. A na Bliskim Wschodzie znowu podnosi głowę upiór znad Zatoki Perskiej - tan sam, który uchował się jedenaście lat temu. W marcu 1991 roku armie sprzymierzonych zdziesiątkowały irackie wojska, ale ówczesny prezydent USA zatrzymał rajd na Bagdad w pół drogi, podpisał rozejm i pozwolił Saddamowi Husainowi pozostać u władzy.

Amerykanie i "wiecznie na coś czekająca" reszta świata do dziś nie zapomnieli tego Bushowi seniorowi. Dzięki zrządzeniu (szczęśliwego?) losu, teraz błędy ojca ma okazję naprawić syn. Tak oto prawdopodobnie jeszcze w tym roku - sprawa wydaje się przesądzona - będziemy światkami nowej wojny. Na fali nastrojów po 11 września plany inwazji na Irak - według ostatnich sondaży - popiera od 60 do 80% Amerykanów.

Wojnę z Irakiem zwiastowało już styczniowe orędzie prezydenta o stanie państwa, którego sztandarową frazą stał się historyczny już dziś zwrot o "Osi zła" - po którym sekretarz stanu Colin Powell ogłosił że "Zmiana władzy w Bagdadzie leży w niekłamanym interesie regionu i narodu irackiego" Niedawna podróż wiceprezydenta Cheney'a na Bliski Wschód i w rejon Zatoki Perskiej (18.03.2002) była jednym z kluczowych posunięć administracji waszyngtońskiej przed mającą niedługo nadejść "burzą" - chodziło m in. o przygotowanie dyplomatycznego i strategicznego gruntu pod inwazję.

Przed jedenastu laty wiele faktów przemawiało oczywiście przeciwko wyprawie na Bagdad i w konsekwencji okupacji Iraku. Generalną przeszkodą był brak mandatu ONZ, pozwalał on tylko na wyzwolenie Kuwejtu. Zresztą próba usunięcia Saddama Husaina - jak na ówczesne warunki - kosztowałaby co najmniej dziesięciokrotnie więcej ofiar. Jednako obecnie sytuacja przedstawia się zgoła inaczej, część argumentów straciła swoją siłę przekonywania. Zwłaszcza po zeszłorocznych atakach terrorystycznych w USA powstaje konsens, że zagrożenie ze strony Iraku wymaga radykalnych działań.

Według amerykańskiego wywiadu Husain nie dysponuje jeszcze bronią nuklearną, ale - jak uważa ekspert waszyngtońskiego Centrum Studiów Strategicznych i Międzynarodowych, były asystent sekretarza stanu Robert Einhorn - "Jest dość bliski tego celu [...]. W ciągu czterech lub pięciu lat Irak może zagrozić większości krajów Bliskiego Wschodu i części Europy rakietami uzbrojonymi w głowice nuklearne. W tym samym czasie może też zagrozić terytorium USA bronią nuklearną przenoszoną za pomocą środków konwencjonalnych."

Jak donoszą dobrze poinformowane źródła, na przeprowadzenie działań zbrojnych wymierzonych w Irak nalegają zwłaszcza wiceprezydent Cheney i jastrzębie z Pentagonu. Apologetami podobnych rozwiązań są również wpływowi konserwatywni publicyści jak Charles Krauthamer, Wiliam Safire i były dyrektor CIA James Woolsey. Komisja do spraw zagranicznych amerykańskiego senatu przeprowadziła kilka dni temu (01/02.08.2002) debatę nad ewentualnym atakiem na Irak.

"Saddam Husain to zagrożenie dla bezpieczeństwa świata" - mówił do senatorów Richard Butler. Jednocześnie zastrzegł, że wspólnota międzynarodowa powinna umożliwić Irakowi - po raz ostatni - wpuszczenie inspektorów ONZ. Ci opuścili kraj w grudniu 1998 roku, wtedy Irak nie był jeszcze w stanie stworzyć broni masowej zagłady. Butler twierdzi że wiele od tego czasu się zmieniło. Senatorowie zadali pytanie: czy prezydent Bush zdaje sobie sprawę z sytuacji, jaka wytworzy się po zmianie władzy w Bagdadzie? Czy wie, że "po wszystkim" USA będą musiały pozostawić w Iraku - na wiele lat - siły okupacyjne m. in. wspierające nowy rząd? Niestety nie doczekali się odpowiedzi - w debacie nie uczestniczył przedstawiciel Białego Domu.

Tymczasem na głosy z Ameryki odpowiedział Saddam Husain - władze Iraku zaprosiły do swojego kraju inspektorów ONZ, którzy mają skontrolować uzbrojenie tego kraju. Powrót inspektorów był jednym z kluczowych warunków ONZ i USA, by Irak uniknął wojny. Natychmiast po irackiej deklaracji "dobrej"(?) woli zareagowały Rosja i Wielka Brytania. Rosjanie nazwali zaproszenie "ważnym krokiem", a Londyn oświadczył: "inspektorzy powinni mieć nieograniczony dostęp do irackich fabryk broni - i przypomniał, że - Irak stale nie dochowuje wiary".

W odpowiedzi na iracki gest Colin Powell oznajmił: "USA nie biorą pod uwagę żadnych propozycji Iraku", a szef komisji inspekcyjnej ONZ ds. rozbrojenia Iraku Hans Blix w opublikowanej w niedzielę (04.08.2002) rozmowie wykluczył wizytę w Bagdadzie, zanim Irak jasno nie zobowiąże się do ponownego przyjęcia ONZ-owskich inspektorów. "Sądzę, że z psychologicznego punktu widzenia ktoś o takiej randze polityczne,j jak ja nie powinien jechać do Bagdadu zanim Irakijczycy nie zgodzą się na inspekcje" - powiedział Blix w wywiadzie dla gazety "al-Hayat".

Przeciwko Interwencji opowiadają się Niemcy. "Rząd Niemiec jest przeciwny zbrojnej interwencji w Iraku i wyklucza także niemiecki udział finansowy w takiej operacji USA." Zdaniem niemieckiej opozycji takie deklaracje są jedynie zręcznym chwytem przed zbliżającymi się wyborami parlametarnymi. "Mogę tylko ostrzec przed prowadzeniem teraz dyskusji o wojnie w Iraku bez zastanowienia się nad politycznymi skutkami i bez posiadania politycznej propozycji dla całego Bliskiego Wschodu" - powiedział Gerhard Schroeder w Hanowerze. "Ten, kto wkracza na jakiś teren, musi bardzo dokładnie wiedzieć, czego tam chce i jak stamtąd wyjdzie" - powiedział kanclerz. "Niemiecki rząd gotowy jest do solidarności, jednak nie będzie uczestniczył w awanturach" - dodał.

A jak zachowa się NATO? Jeśli sojusz stanie jednoznacznie po stronie USA w czasie konfliktu z Irakiem, jego notowania wzrosną na świecie, a zwłaszcza w Ameryce - przekonują natowscy dyplomaci. Ale na razie jednomyślności w sprawie ataku nie ma. Wielu zachodnich polityków i ekspertów uważa, iż NATO traci swą wojskową rację bytu. I dlatego wsparcie USA podczas nieuchronnego - jak się uważa w Brukseli - ataku dobrze zrobiłoby Sojuszowi.

Choć oczywiście raczej nie oczekuje się militarnego zaangażowania NATO - jako sojuszu - u boku USA. Nie byłoby to raczej możliwe ze względów politycznych i logistycznych. Chodzi więc bardziej o deklaratywne poparcie niż o udział w działaniach zbrojnych. Być może NATO odda do dyspozycji USA niektóre ze swoich zasobów (np. samolot AWACS, albo jeden z okrętów wsparcia logistycznego). Ale na razie europejscy sojusznicy z wyjątkiem Wielkiej Brytania są dość sceptyczni. Źródła NATO w Brukseli przyznają, że pierwszą okazją do nieformalnych konsultacji w sprawie ataku na Irak będzie warszawskie spotkanie ministrów obrony Sojuszu (24-25 września).

W oficjalnym programie Irak nie figuruje, co jednak nie znaczy, że ministrowie nie będą rozmawiać o interwencji. W każdym razie nikt nie powinien spodziewać się otwartych deklaracji ze strony konkretnych krajów.

Amerykański zapał

Argumenty zwolenników ataku na Irak są dość przekonujące: ani sankcje nałożone na ten kraj, ani ONZ-towska kontrola irackich zbrojeń jak dotąd nie odnoszą zamierzonych skutków, zatem dalsza opieszałość może okazać się (w ostatecznym rozliczeniu) niespłacalnym kredytem zaciągniętym pod zastaw ludzkiego bezpieczeństwa i życia. Postulowana akcja ma być amerykańskim "Osirak". Zwolenników inwazji ośmieliły niedawne sukcesy kampanii afgańskiej. Powiadają - w październiku także nas straszono, że w starciu z Talibami Amerykanów czeka los Sowietów z lat 80. Mroczna wizja apokalipsy jednak nie sprawdziła się.

W Iraku rolę afgańskiego Sojuszu Północnego mogłaby odegrać opozycja skupiona w Irackim Kongresie Narodowym oraz gotowe do podjęcia walki mniejszości: szyicka na południu kraju i kurdyjska na północy. W przeciwieństwie do operacji "Pustynna Burza" tym razem niema potrzeby - twierdzą jastrzębie - mobilizować aż półmilionowej armii lądowej, gdyż o zwycięstwie zdecyduje przewaga technologiczna. Podpierając się tym argumentem niektórzy wysnuwają wniosek, że do rozprawy z Saddamem wystarczy jedynie samo lotnictwo z ewentualnym wsparciem komandosów.

Na afgańskim poligonie z powodzeniem wypróbowano bomby penetrujące górskie jaskinie Al-Kaidy - w tym eksperymentalne bomby termobaryczne, rozniecające pożary i wysysające powietrze z podziemnych umocnień - dlaczego by więc nie użyć ich przeciw bunkrom Saddama? W ostateczności ataki lotnicze mogą poważnie uszczuplić zapasy irackiej broni biologicznej i chemicznej.

Istnieją jednak poważne wątpliwości i prawdopodobnie nie uda się uniknąć wprowadzenia do walki wojsk lądowych. Sekretarz obrony Donald Rumsfeld powiedział: "Z powietrza nie zniszczymy całego programu budowy broni masowego rażenia. Musimy to zrobić z ziemi." W przypadku Iraku chodzi również - jeśli nie przede wszystkim - o przejęcie kontroli nad polami naftowymi, które podobnie jak to było w Kuwejcie w 1991 roku, znów mogą zapłonąć. Według strategów z Centralnego Dowództwa w Tampa na Florydzie, do bezpośrednich działań trzeba będzie wprowadzić 150 tys. żołnierzy sił lądowych.

Były dyrektor do spraw regionu Zatoki Perskiej w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego Kenneth Pollack wyraził opinię - na łamach "Foreign Affairs" - że "należy użyć 200 do300 tys. żołnierzy." Dodał też, że taka kampania nie powinna trwać dłużej niż miesiąc i ewentualne straty w ludziach, choć "większe niż w Afganistanie, nie będą katastrofalne". Przeciwnicy wojny podważają te optymistyczne kalkulacje.

Eksperci z waszyngtońskiego Brooking Institution, przypominają, że operacji afgańskiej nie da się powtórzyć w Iraku, gdzie Amerykanie walczyć będą z armią dziesięciokrotnie liczniejszą i bez porównania lepiej uzbrojoną niż Talibowie. Irackiego Kongresu Narodowego nie można porównywać z Sojuszem Północnym - w istocie jest to jedynie grono polityków działających za granicą. Trudno też oprzeć się o Kurdów i Szyitów, gdyż - jak pamiętamy - po fatalnych doświadczeniach z przeszłości, kiedy Waszyngton pozostawił ich samych sobie, obawiają się oni współpracy z USA. Hanlon i Gordon ostrzegają, że w miastach wojskom amerykańskim grożą starcia równie ciężkie jak w Somalii w 1993 roku. Zatem straty mogą iść w tysiące.

W dodatku zdesperowany dyktator nie mając nic do stracenia - skoro wszyscy otwarcie głoszą, że chcą go usunąć - może zrobić użytek (w myśl starego porzekadła: tonący brzytwy się chwyta) ze swych biologicznych i chemicznych arsenałów. Waszyngtońskie gołębie podkreślają też ryzyko związane z kontekstem międzynarodowym. W 1991 r. Bush senior, przystępując do rozprawy z Saddamem, miał za sobą mandat ONZ i liczną koalicję z udziałem krajów arabskich. Dziś Ameryka - przynajmniej na razie - może liczyć niemal wyłącznie na siebie. Z wojskowo-logistycznych względów przy inwazji przydałaby się współpraca sąsiadów Iraku, przede wszystkim Turcji i Arabii Saudyjskiej. Oba te kraje niechętnie jednak odnoszą się do wojennych planów. Turcja obawia się rozbudzenia kurdyjskiego separatyzmu, Saudyjczycy - gniewu radykalnych islamistów.

Niepokój, że konflikt grozi eskalacją przemocy w całym świecie arabskim, nie jest wydumany. Podobnie jak w wojnie nad Zatoką Saddam może skierować swoje scudy w kierunku Izraela, ten zaś daje do zrozumienia, że tym razem nie pozostawi tego bez odpowiedzi. Można też przewidzieć co następuje: po obaleniu Saddama - Irak rozpadnie się z korzyścią dla Iranu, który miałby zająć szyickie południe kraju.

Jako alternatywę dla wojny Naumann i inni sceptycy proponują kontynuację dotychczasowej polityki powstrzymywania Saddama i odstraszania go od agresji. Na niektóre z tych argumentów jastrzębie mają dość przekonującą odpowiedź. Obawy, że starcie z Irakiem rozleje się na cały Bliski Wschód albo roznieci konflikt islamu z Zachodem, mogą się okazać przesadzone. Kraje arabskie - dowodzi prawica w USA - rozumieją przede wszystkim język siły i jeśli Ameryka rozprawi się z Husainem, szybko się z tym pogodzą. Tym bardziej, że świecko-radykalny reżim nieobliczalnego władyki nie jest wcale popularny wśród konserwatywnych w większości sąsiadów Iraku.

Muammar al-Kadafi wyraził ostatnio opinię: "Saddam Husain to heretyk". Zresztą podobna demonstracja siły USA powinna skutecznie odstraszyć Iran przed próbami jakiegokolwiek wykorzystania słabości swego tradycyjnego wroga zza zachodniej granicy. Aby po zwycięskiej wojnie Ameryka wygrała także pokój, kampania przeciw Irakowi - zauważa m.in. Henry Kissinger - musi jednak być "krótka i zdecydowana. Jej przeciąganie się ośmieli wrogów USA i podsyci ogień islamskiej świętej wojny."

Warunkiem powodzenia - podkreśla były sekretarz stanu - jest także uzgodnienie zawczasu z zagranicznymi partnerami, jaka rzeczywistość polityczna wyłoni się z opadających wojennych dymów. Turcja nie zgodzi się współpracować bez gwarancji, że nie dojdzie do umocnienia się kurdyjskiego separatyzmu, a Arabia Saudyjska - bez zapewnienia, że nie ma mowy o powstaniu na południu Iraku "republiki szyickiej". Akcja całkowicie samodzielna, bez liczenia się z innymi, może doprowadzić do rozpadu koalicji antyterrorystycznej.

Wnioski

Nieodparcie nasuwa się wniosek o konieczności radykalnego zrewidowania dotychczasowego podejścia do problemów bezpieczeństwa narodowego i międzynarodowego. W naszych czasach bezpieczeństwo przestało być wyłącznie militarnym, narodowym, regionalnym czy kontynentalnym problemem poszczególnych państw albo sojuszów. Stało się czymś wieloaspektowym, globalnym. Coraz większego znaczenia nabierają problemy gospodarczo-społeczne, polityczne, humanitarne, ekologiczne, kulturowe, a nawet etyczno-moralne.

Bezpieczeństwo narodowe i powszechne, wspólne, globalne może, powinno być osiągnięte nie przez wyścig zbrojeń, nie przez rywalizację w produkcji i handlu bronią, zderzenie kultur, cywilizacji, religii lecz drogą likwidacji broni masowej zagłady, kontrolę zbrojeń. Przez autentyczny dialog, negocjacje, dyplomację, wzajemnie korzystną, autentycznie partnerską współpracę. Wojny z terroryzmem, "Osią zła" nie da się wygrać przy użyciu konwencjonalnych, wypróbowanych narzędzi walki. Dopóki nie usunie się przyczyn, które powodują frustrację i poczucie niższości wśród państw "trzeciego świata", dokąd nie podniesie się poziomu życia w tych gwałconych naszą arogancją krajach, dotąd będą wybuchały samochody-pułapki, a krew płynąć będzie strumieniami naszej bezduszności, zapatrzenia w siebie, przesadnej dbałości o własną korzyść.

Każda wojna, podobnie zresztą terroryzm ma pewne podłoża, które w rzeczywistości można przywieść do dwóch związków przyczynowych: Głód: dopóki obok narodów bogatych istnieć będą narody biedne, ludzie głodni obok społeczeństw sytych, będzie istnieć ryzyko, że człowiek uciekać się będzie do stosowania przemocy w przeróżnej formie, ostatecznie istnieć będzie ryzyko wybuchu wojny. Wolność polityczna: Kiedy niezależność, rozwój kulturalny są zagrożone, wojna jest święta, przemoc usprawiedliwia wyższa konieczność. Bronić swego kraju, walczyć o ojczyznę znaczy wypełniać obowiązek - przyrodzony, odwieczny.

Dopóki obok narodów wolnych będą istnieć tyranie miażdżące wolność jednostek, dopóki istnieć będzie jakikolwiek "mur" uniemożliwiający zniewolonym ucieczkę ku wolności, dopóty istnieć będzie ryzyko wojny. Taka była myśl Emmanuela Kanta w jego "Projekcie wiecznego pokoju". W ciekawy sposób odniósł się do tych problemów Pułkownik Bundeswehry Jurgen Rose pisząc w szwajcarskim prawicowym tygodniku: "Widziałem na własne oczy afgańskie obozy uchodźców w Iranie i Pakistanie, nędzę w obozach palestyńskich w Południowym Libanie i nie do opisania ubóstwo ludzi w Sudanie. To są piekła, w których rodzą się ci gniewni ludzie, ożywieni tylko jedną myślą: nasze piekło przekształcić w ich piekło."

Reasumując, wojna przeciwko terroryzmowi, "państwom zbójeckim" i "Osi zła" powinna przebiegać jednocześnie po wielu torach ciągnących się w obszarze: militarnym, gospodarczym, technicznym, kulturowym, moralnym a nawet teologicznym. Do wygrania tej wojny nie wystarczy karabin, trzeba przeobrazić zbiorową świadomość, zasiać ziarno nadziei pośród ugorów "trzeciego świata". Inaczej zaś, wcześniej lub później doprowadzi to ludzkość na skraj wojny totalnej, w której każdy będzie pospołu sędzią i terrorystą.

A gdy owa wojna rozkwitnie na dobre, nie będzie mieć już żadnego znaczenia ani usprawiedliwienia, ponieważ będzie ostatnią wojną w dziejach planety.

Marcin Małek