Zmierzch na horyzoncie Lucas G.
Dar życia. Często tak niedoceniany i pochopnie odrzucany... Często też zbyt wcześnie odbierany...
Ze względu na mnogość wolnego czasu postanowiłem zajrzeć po raz ostatni tam, gdzie wszystko się skończyło. A może zaczęło?
Był późnoletni wieczór, jeden z tych chłodniejszych. Niemniej właśnie takie wieczory najbardziej mnie urzekały... Krwistoczerwona tarcza Słońca zaczęła pomału niknąć za odległymi górami, rozlewając swoją pełną smutku i żalu barwę na całkiem spory obszar szarzejącego już nieba. Kilka pierzastych chmurek płynęło leniwie po nieboskłonie. Nieliczne gromadki ludzi snuły się jeszcze po zapadającym pomału w swój cykliczny sen mieście. W niektórych osobach rozpoznawałem swoich dobrych znajomych. Było to małe, górskie miasteczko, posiadające swoistą atmosferę, której na próżno szukać w wielotysięcznych metropoliach. Tutaj każdy znał każdego, każdy wszystko o każdym wiedział.
Zostawiłem za sobą centrum i wolnymi krokami zmierzałem tam... Na oazę wiecznego spokoju.
Małe, często jednorodzinne domki zaczęły ustępować miejsce drzewom. Zazwyczaj były to lipy, niemniej czasami trafiała się także topola bądź brzoza. Zerwał się niewielki wiaterek i do mych uszu dobiegło przyjemne szeleszczenie liści. Pomału zacząłem odczuwać rześkie, nocne powietrze, które jednak nie przynosiło mi ukojenia. Stanąłem i obejrzałem się za siebie. Och... Moje miasteczko - tam się wychowałem, tam żyłem, tam też się szczęśliwie zakochałem... i jeszcze coś...
Wiedziałem jedno - już tam nie wrócę. Bo i po co? Serce moje przepełniał ból, żal i chyba tęsknota... Za tymi chwilami, które przeżyłem i które nigdy do mnie nie wrócą. Za codziennością często tak monotonną, a jednak na swój sposób piękną. Za moimi przyjaciółmi i znajomymi, z którymi spędziłem przecież tak wiele chwil. I za nią.. Pozostały już tylko wspomnienia. Często wydają się one być tak bardzo realne...
I oto ujrzałem cel wędrówki - cmentarz. Bez wahania wszedłem do środka. Mym oczom ukazały się najstarsze groby, często porośnięte mchem bądź wiązem. I choć były zaniedbane, to nadal zachwycały kunsztem wykonania. Misterne rzeźby przedstawiające zazwyczaj płaczących aniołów, skrupulatnie wykonane krzyże i napisy wyryte trudnym do odczytania dla niewprawnego oka gotyckim pismem. Dominowały niemieckojęzyczne imiona i nazwiska. Daty śmierci tych ludzi były bardzo odległe. Sięgały jeszcze XIX wieku. Czasami trafiałem też na łacińskie zwroty polecające zmarłego opiece boskiej. I choć zapewne Ci ludzie nie istnieją już w niczyjej pamięci, to groby świadczą, że kiedyś żyli i że mieli rodziny, które zbyt szybko dane było im opuścić...
Nieśpiesznym krokiem przemierzałem solidne, brukowane alejki cmentarne. Niemieckie grobowce zaczęły pomału ustępować polskim. Te już nie cechowały się takim kunsztem i zmysłowością wykonania, ale z pewnością dobrze służą tym, co odeszli. Zapewniam Was o tym.
Ostatnie promienie zachodzącego Słońca schowały się właśnie za linią horyzontu. Kolejny dzionek staje się już tylko historią... Zamilkły świerszcze wykonujące swój przejmujący koncert, znikły gdzieś też trele i świergoty ptasie. Ich miejsce zaczynają zajmować dziwne, wynaturzone szepty. A może są one wymysłem mojej wyobraźni? Niemniej noc to pora, kiedy świat realny często przeplata się z tym, co irracjonalne, co niewytłumaczalne. Ale ja się nie bałem, bo czegoż to niby miałbym się bać? Samego siebie?
Bezkresny mrok ogarniał pomału cały cmentarz, nadając mu swoistej tajemniczości i nutki grozy. Przyziemna mgła snuła się pomiędzy grobowcami osadzając kropelki wody na trawie. Ciemność rozjaśniały tylko nieliczne znicze, płonące gdzieś w oddali. Tam, gdzie leżeli Ci, którzy odeszli niedawno. I których odejście jeszcze wciąż kogoś mocno bolało.
Znikło już czerwone zabarwienie nieba. Zza pasma górskiego wychylała się trupioblada, okrągła tarcza Księżyca. Do niej będzie należała ta noc. Nie będzie ona sama - towarzyszyć jej będą gwiazdy - przewodniczki zagubionych i romantyków.
Szedłem alejką w kierunku tych najświeższych miejsc wiecznego spoczynku. Zrobiło się zimno, przenikliwie zimno. Gąszcz krzyżów za mną i przede mną... I gdzieś w pobliżu cel mojej wieczornej, pełnej rozmyślań, wędrówki...
Podszedłem do najczarniejszego ze wszystkich grobowców. Nawet w nocy wydawał się być zdecydowanie mroczniejszy od reszty. Towarzyszyły mu dwie sosny wejmutki niczym wieczni rycerze nad grobem swego pana. Tlił się na nim znicz w niebieskiej obudowie, przez co płomień zdawał się być taki zimny, obcy... A na płycie leżały kwiaty, dnia dzisiejszego zerwane. A więc wciąż jeszcze przychodziła, wciąż jeszcze nie mogła pogodzić się z tak nagłą i nieoczekiwaną śmiercią...
Moją śmiercią.
Ale jak długo jeszcze? W końcu ona musi ułożyć sobie życie od nowa. To śmieszne, ale nigdy wcześniej nie rozmawialiśmy ze sobą o śmierci. Może dlatego, że byliśmy młodzi i wydawało się nam, że jest ona odległa?
Lecz kiedy nadeszła, było już za późno. Wszystko to, co było częścią mojego życia, musiałem tak nagle porzucić. Nić mojego ziemskiego bytu została przerwana. Nie zwiążę jej. Nie dlatego, że nie chcę. Dlatego, że nie mogę...
Gdzieś w oddali zawył żałośnie pies. Szelest liści muskanych przez wiatr nasilał się. I oddalił się nieszczęśliwiec od własnej mogiły. Przeszedł przez cmentarne ogrodzenie i rozpłynął się w otchłani ciemności.
A jutro znów wzejdzie Słońce...
Lucas G. poczta: gazik777@poczta.onet.pl
|