Mieszkanie Rafał Wojsznis
Opowiadanie udostępnione przez serwis z amatorskimi formami literackimi To tylko fikcja (http://fikcja.prv.pl) specjalnie dla NoName
Dziadek umarł latem. Odziedziczyłem po nim przytulne gniazdko. Wcześniej mieszkałem z rodzicami. To były ciężkie czasy. Wieczne hałasy, spory, dyskusje, całkowite zaprzeczenie chwil obecnych. Nareszcie mam warunki, by robić to, co kocham - pisać.
***
Śmierć dziadka była dla mnie bolesna, choć niektórym może się to wydawać mało prawdopodobne. Faktycznie, dzięki temu zyskałem wiele a moje życie zmieniło się na lepsze, ale nie sądzę, by dziadek cierpiał z tego powodu.
Do dzisiaj pamiętam pierwszą noc w nowym mieszkaniu. Zaliczyłem ją, do moich pierwszych razów, czyli doświadczeń, które pamięta się przez całe życie. Cieszyłem się, że mam miejsce, w którym mogę być kowalem swojego losu. Oczywiście nie wliczając podatków, niesfornych sąsiadów (na szczęście takich nie mam) i całej polityki, która przenika wszystko i wszystkich (niestety). Mimo to, dane mi było skosztować odrobinę prywatności w błogosławionym wieku dziewiętnastu lat. Jak to później skomentowali niektórzy: "Po prostu miałem szczęście".
Wszystko zaczęło się od badania rewiru. Przychodzi taki moment, kiedy człowiek nacieszy się swoim lokum, rozpakuje graty, usiądzie na kanapie, wypije piwo i zaczyna myśleć, co dalej. Wierzcie mi, w takich chwilach głowy imają się różne pomysły. Mój chyba śmiało można zaliczyć do mało twórczych, bo nie zrobiłem szalonej imprezy, nie zadzwoniłem po miłe panie, by pomogły mi się zadomowić i nie zapukałem do sąsiada z myślą, że otworzy sąsiadka. Zrobiłem coś bardziej przyziemnego. Najzwyczajniej w świecie, zszedłem do piwnicy.
Nie myślcie sobie, że to było proste. Najpierw musiałem pokonać dziesięć pięter (winda była zepsuta), znaleźć swoją piwnicę spośród tysiąca innych (koszmar), poczym wrócić do mieszkania po latarkę. Dlaczego? Przepalona żarówka. Ot, złośliwość rzeczy martwych. Kiedy ponownie znalazłem się na dole i zaświeciłem światłem z baterii, pomysł wydał mi się bardzo dobry. Nie spodziewałem się, że znajdę tyle ciekawych rzeczy. Najbardziej spodobało mi się stare radio. Nie miałem pojęcia ile może mieć lat, bo nigdy technika zbytnio mnie nie pasjonowała. Żyjąc, starałem się ograniczać do wymiany wkładu w długopisie i tuszu w drukarce. Wierzcie, lub nie, ale i to czasem nie wychodziło mi jak należy. Na szczęście radio udało mi się wnieść na górę. (Polecam to ćwiczenie wszystkim, którzy mają kłopot z zaśnięciem. Tylko błagam, nie ograniczajcie się do przenośnych odbiorników).
Radio było piękne, niestety nie działało. Mam znajomego, który z natury jest zaprzeczeniem mnie. Zaprosiłem go i pokazałem mu moje cudo. Zrobiło na nim duże wrażenie. Kiedy je rozbierał na części pierwsze, ręce mi drżały. Ufałem mu, ale kiedy zaczął wyrywać coś z jakiejś kosmicznej płytki, nie wytrzymałem i powiedziałem
- Dość.
- Spokojnie, wiem co robię - odparł. - To lampa. Jest przepalona. Trzeba ją wymienić. Postaram się załatwić ci nową.
I cóż ja miałem powiedzieć? Zgodziłem się. Jak już wspomniałem, ufałem mu (do pewnego stopnia).
Po tygodniu zadzwonił telefon. Wiedziałem, że to Przemek. Lubię ciszę, więc nie chwaliłem się nowym lokum i własnym numerem telefonu. Z tego też powodu nikt inny nie powinien o nim wiedzieć, ale jak już powiedziałem, Przemek był zaprzeczeniem mnie. Reszty można się łatwo domyślić. Na szczęście to był on. Pamiętam tą rozmowę.
- Tak, słucham - odebrałem
- Cześć, Przemas mówi - powiedział.
- Cześć. I co, załatwiłeś?
- Załatwiłem.
Zdziwiłem, się, bo to "załatwiłem" nie brzmiało zbyt pewnie.
- Jakiś problem? - spytałem.
- To zależy - odparł.
- Zależy? Od czego? - Nie jestem głupi. Domyśliłem się, że chodzi o kasę. W Przemku ceniłem sobie to, że walił prosto z mostu.
- Od tego, czy jesteś gotów pozbyć się 70 zł za głupią lampę - wyjaśnił.
Nie myślcie sobie. Ta głupia lampa, dla Przemka wcale nie była głupia. Jak już, to ja mogłem wyjść na głupiego w jego oczach, gdybym odrzucił tą propozycją. Przez chwilę myślałem, czy nie warto by było się potargować, ale szybko zrezygnowałem. Nie chciałem uchodzić za chytrusa (tak, wiem co myślicie).
- 70 zł? - spytałem.
- 70 zł - powiedział bez zastanowienia.
- Niech stracę.
Czułem, że moja odpowiedź go zaskoczyła. Liczył na odmowę, ale się pomylił. Niestety mój triumf nie trwał długo.
- Dobra. Wpadnę dzisiaj, na razie - powiedział.
Bach, odłożył słuchawkę. Jak już powiedziałem, Przemas mówił krótko i do rzeczy.
***
Faktycznie, przyszedł jeszcze dzisiaj. Nie wątpiłem w to ani przez chwilę. Widziałem jak świeciły mu oczy, kiedy dokręcał ostatnią śrubkę w obudowie. Był w swoim żywiole. Zbliżał się do momentu kulminacyjnego.
Parę trzasków, potworny pisk, przeraźliwe buczenie i... Cisza. Czekałem aż coś powie, ale milczał. Wolałem o nic nie pytać. Czekałem.
- Nie jest przestrojone, ale myślałem, że coś złapie.
"To wszystko, tylko tyle" - myślałem - "a moje siedem dych?" - Nie mogłem w to uwierzyć. - "Człowieku, daj nadzieje!" - coś we mnie krzyczało.
- Masz może dłuższego kawałek od tego? - spytał. W ręku trzymał prowizoryczną antenę skonstruowaną z kabla.
- Tylko przedłużacz - odparłem.
Jego oczy pytały. Widział, że jestem zdesperowany, inaczej nawet by nie spojrzał.
- Tnij - powiedziałem, kiedy podawałem mu jedyny przedłużacz jaki miałem.
Byłem gotowy na małe przemeblowanie (przestawić telewizor, by sięgał gniazdka) byle tylko usłyszeć chociaż jedno słowo z tego przeklętego odbiornika.
I właśnie wtedy, ni z tego, ni z owego, kiedy Przemek już trzymał w ręce nóż z zamiarem dobrania się do mojego przedłużacza, usłyszeliśmy:
- Stokrotka, dzisiaj masz wolne.
"Alleluja" - moje serce zaśpiewało, chociaż nie wiem dlaczego. Przecież to było tylko jedno zdanie. Po nim odbiornik znowu milczał.
- Słyszałeś? - Spytałem Przemka.
- Co to było? - odpowiedział pytaniem.
- Stokrotka ma wolne - odrzekłem.
Przemek, jakby wciąż nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Dziwiło mnie to, bo nie widziałem w tym nic szczególnego. Ktoś powiedział, że "stokrotka ma wolne" i tyle. Nie było sensu się nad tym zastanawiać. Wyjąłem mu z ręki przedłużacz w obawie, że z wrażenia go potnie.
- Wiem, że to przełomowa chwila, ale nie rób z tego wydarzenia XX wieku - powiedziałem. - Mnie też zastanawia, dlaczego milczy, skoro coś słyszeliśmy, ale przynajmniej wiemy, że przyczyna nie tkwi w antenie. - Zamyśliłem się na chwilę. Mam rację? - spytałem.
- Jak cholera - powiedział. - Szczególnie, że odbiera bez anteny.
Pokazał mi końcówkę kabla, która przez cały czas była wyjęta z odbiornika. I choć ją zobaczyłem, nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia.
- No, to z anteną, będę łapał kobiety z Wenus - skomentowałem.
Ten dowcip zaliczyłem do udanych, bo oboje zaczęliśmy się śmiać.
***
Przemek wpadł do mnie jeszcze kilka razy, nie licząc imprez, które odbyły się w moim mieszkaniu (nie miałem na to wpływu, po prostu przyszli i tyle). Kombinowaliśmy z anteną, aż w końcu zdecydowaliśmy się podłączyć odbiornik do anteny zbiorczej. Byłem niemal pewny, że tym razem coś z tego będzie. Niestety, bardzo się zawiodłem. Szkoda - pomyślałem. - Dziadek byłby szczęśliwy.
Na pytanie, czy moje radio działało, mogłem odpowiedzieć tak i nie. Z jego głośnika rzadko wydobywały się jakiekolwiek dźwięki, a jeśli już jakieś były, to najczęściej stanowiły niezrozumiały dla nikogo bełkot. Co prawda czasami dało się usłyszeć zdanie, takie jak choćby niezapomniane już: "Stokrotka, dzisiaj masz wolne.", ale to były sporadyczne przypadki. Przez pewien czas, nawet mnie to bawiło. Z niecierpliwością czekałem na nowe zdania. Wielu z nich nauczyłem się na pamięć. Traktowałem je, jak cytaty dni, albo tygodni, różnie bywało, ale po pewnym czasie zaczęło mnie to nudzić. Coraz rzadziej przekręcałem gałkę z napisem "Włączyć" Może to przez studia, na których działo się coraz więcej. Nawet pisałem mniej.
***
Kłopoty finansowe, to parszywa sprawa. Człowiek przestaje wierzyć w swoje możliwości i chwyta się byle czego, żeby tylko zdobyć tych parę groszy. Potrzebowałem pieniędzy na wyjazd. Co jakiś czas wybieraliśmy się paczką do Bornego Sulinowa. Kolega miał tam mieszkanie. Ilekroć tam byłem, bawiłem się znakomicie. Nie mogłem przegapić takiej okazji. Miałem ochotę wyrwać z szarej codzienności.
Najpierw wpadłem na pomysł skręcania długopisów. W końcu to potrafiłem. Niestety nic z tego nie wyszło. (oszuści) Tak, okazałem się frajerem, ale musiałem z tym żyć.
Nowa idea pojawiła się, kiedy zadzwonił telefon. To był Przemek. Pytał o radio. Chciał je kupić za 600 zł. "Niebiosa mi go zesłały" - pomyślałem. Powiedziałem mu, że jeszcze się nad tym zastanowię, ale kiedy odłożyłem słuchawkę, byłem pewny. Sprzedane. Zastanawiało mnie jedno. Skoro Przemek chciał dać za nie 600 zł, to znaczyło, że jest warte o wiele więcej. Ale gdzie pójść z takim rzęchem, żeby zrobić dobry interes? Wiedziałem, co się dzieje w lombardach i komisach. Często tam zaglądałem w poszukiwaniu płyt, dlatego tą możliwość wykluczyłem od razu. Drugą szansę stanowił sklep z antykami. "W końcu to musi mieć sporo lat i..." - Nagle zwątpiłem. Dziadek na pewno nie byłby zadowolony widząc, jak pozbywam się jego radia, dla marnych 600zł, które w dodatku planowałem przepić. Tak, cały czar prysł. Pieprzone wyrzuty sumienia.
W życiu często bywa, że pierwsze pomysły, okazują się najlepszymi. Miałem nadzieję, że i tym razem tak będzie.
Stało się. Z nadzieją w sercu, nową żarówką i kieszonkową latarką ruszyłem do piwnicy.
Warunki ekspedycji były zdecydowanie lepsze niż poprzednio. Kiedy wkręciłem żarówkę i pstryknąłem włącznik w ścianie, z dumą patrzyłem, na żółte światło odbijające się od białych ścian. Byłem zaskoczony. Nie dlatego, że wkręciłem żarówkę (bez przesady), po prostu ta czystość... Spodziewałem się masy kurzu, zwisających z sufitu pajęczyn, a nawet ucieczki oślepionych światłem szczurów a tu... Wiedziałem, że dziadek lubił porządek, ale że aż tak.
Pomieszczenie było dużo większe, niż myślałem. W miejscu, gdzie stało radio, widniała pusta luka. W rogu ustawiono kartony sięgające aż po sufit. Podszedłem bliżej. Na niektórych z nich widniały litery i cyfry. To musiała być jakaś forma katalogowania
Stanąłem na starym, wysiedzianym stołku i sięgnąłem po jedno z pudeł. Było cholernie ciężkie. Dziwiło mnie, jak dziadek mógł je w ogóle podnieść. W środku znajdowały się stosy zeszytów, tak samo jak w drugim, trzecim i czwartym. To znaczyło, że albo dziadek był pilnym uczniem i zakuwał przez całe życie, albo pisał pamiętniki. Osobiście wolałem to drugie. Zawsze chciałem mieć w rodzinie pisarza.
Zeszyty z kartonu stojącego na górze, nie były stare. Nazwy firm, które je wyprodukowały, wyglądały znajomo. Na ich okładkach znajdowały się postaci z filmów, które miałem przyjemność oglądać. Ot, choćby Bruce Willis, czy Meg Rayan. "Widocznie dziadek miał dobry gust" - pomyślałem. Otworzyłem ten z Meg.
"Czyżby dziadek pisał poezje?" - niedowierzałem. Przeczytałem kilka strof. To nie miało sensu. Zdania nie układały się w logiczną całość. Bo co znaczyło:
"Rosa wypełniła cały ogród.
Myśl zaszła o dwa dni za daleko"
Mój dziadek nie był narkomanem.
"Przestań, o czym ty myślisz" - mówiłem sobie. - Ludziom czasami odbija, gdy nie wiedzą, co robić z wolnym czasem." - Otworzyłem kolejny zeszyt i zobaczyłem to samo. - "Cholera" - pomyślałem. - "Dlaczego tego jest tak dużo?"
Usiadłem na stołku. Na regale także leżały kartony. Wolałem nie myśleć, co w nich jest. Moją uwagę przykuła luka między nimi.
- Radio - wyszeptałem.
Przypomniałem sobie o stokrotce, która miała wolne. Jeszcze raz sięgnąłem po zeszyt.
- "Sztorm zawładnął morzem" - przeczytałem.
Sami przyznacie, że istniało na to w miarę rozsądne wyjaśnienie.
Chociaż winda już działała, wniesienie na górę paru kartonów, kosztowało mnie wiele wysiłku. Przez kilka kolejnych nocy, spałem jak zabity.
***
Nie pojechałem do Bornego. Cały wolny czas poświęciłem tajemniczym zdaniom. Kiedy zadzwonił Przemek, powiedziałem, że radio zostaje u mnie. Mocno się zdziwił. Po krótkiej rozmowie, zaproponował 800 zł. Przyznam, że kwota kusiła, ale nie dość, bym się zgodził. Stare pudło przykuło moją uwagę na dobre. Przez kolejne dni, rzadko bywało wyłączone.
Tajemnicze zdania pojawiały się coraz częściej. Potrafiłem na nie czekać godzinami wpatrując się przy tym w czarną płytę, z której odstawały dwa pokrętła. Między nimi widniały nazwy miast, nie koniecznie stolic. Na samym dole było dużo polskich. U góry, na linii pasma długiego, królowała Moskwa, Berlin, Warszawa i Kalunborg. Pod nimi był Budapest, Helsinki, Wien, Bruxelles, Praha i wiele innych. Wśród nich znalazły się także Katowice, Wrocł., Kraków, Łódź, Bydgoszcz a koło siebie Gdańsk i Białystok. Niżej były podane w dużych odstępach długości pasma krótkiego I (49m, 41m i 31 m) i II (25m, 19m i 16m). Jak mawiał dziadek, to był "istny kosmos". Szczególnie z wymienionymi obok częstotliwościami 530 - 1600 kHz, 5,8 - 10,7 MHz i 11,6 - 18,8 MHz. Ciężko było zrozumieć, co do czego służy. Na samym dole znajdowało się osiem przycisków. Każdy z nich po wciśnięciu, wydawał metaliczny dźwięk, jak stara kasa. Ich funkcja, była jasna i prosta, oprócz dwóch, znajdujących się na brzegach. Sądząc po ich wyglądzie (wytarte jak cholera), musiały być najczęściej używane. Po wciśnięciu, momentalnie odskakiwały. Pomyślałem, że są zepsute.
Przemek dzwonił do mnie jeszcze dwa razy. Jego propozycja zdążyła skoczyć z ośmiuset do tysiąca złotych, ale i tak nie dałem się skusić. Byłem ciekawy, dlaczego tak bardzo chce kupić moje radio. Postanowiłem się dowiedzieć. Zaprosiłem go, delikatnie sugerując, że może dobijemy targu.
Przyszedł jeszcze tego samego dnia. Usiadł na kanapie. Nie mógł oderwać wzroku od obiektu pożądania. "To radio musiało być naprawdę wyjątkowe" - pomyślałem, kiedy patrzyłem na niego z kuchni. Wciąż gapił się na nie jak zaczarowany.
- Zrobiłem herbatę - powiedziałem stawiając dwie szklanki na stole. - Słodzisz? - spytałem.
- Tak, znaczy nie - wydukał.
Było gorzej niż przypuszczałem. Nie poznawałem kolegi.
- Słuchaj, nie będę obwijał w bawełnę. - Grałem cwaniaka. - Oboje wiemy, po co przyszedłeś, ale za nim porozmawiamy, chciałbym się dowiedzieć, dlaczego tak ci na tym zależy.
Zmierzył mnie wzrokiem, jakby sprawdzał, czy dobrze się czuje. Fakt, nie rozegrałem tego najlepiej, ale stało się. Nie było odwrotu.
- Wierz, że się tym interesuje - powiedział.
- No wiem - stwierdziłem dając mu do zrozumienia, że to niczego nie wyjaśnia. Milczał. Teraz byłem pewny, że coś ukrywa. - Nie sprzedam go - oświadczyłem nagle. Z jego miny łatwo było wyczytać, co o tym myśli. - Nikt bez powodu nie daje "tysiaka" za coś, co nawet nie działa. - powiedziałem.
- Działa - odparł.
- Stary - zacząłem. - Popatrz na to i powiedz, że to jest warte tysiąc złotych.
- Dobra, tysiąc dwieście. To moje ostatnie słowo.
Zdębiałem. On mówił poważnie. Czułem, że poci mi się umysł.
- Nie - powiedziałem.
Położył pieniądze na stole. Wiedział co robi.
- Nie - powtórzyłem.
Był wściekły. Tylko tyle mogę powiedzieć, bo zaraz potem zgarnął pieniądze i wyszedł.
Od wizyty Przemka minęły trzy tygodnie. Przez ten czas, zdążyłem założyć zeszyt z notatkami. Pisałem w nim zdania (tak jak dziadek), ale także numery częstotliwości i godziny nadania. Zauważyłem coś zaskakującego. Wszystkie "hasła", pojawiały się w określonych godzinach. Tylko czasami łapałem jakieś o innej porze. Z reguły wychwytywałem je na najniższych częstotliwościach.
Porwał mnie wir pracy. Całe dnie spędzałem przed odbiornikiem, wertując przy okazji stare notatki dziadka. Wiele zdań się powtarzało i to na przekroju wielu lat. To było najlepszym dowodem na to, że jednak coś znaczą. Zastanawiałem się co. Sądziłem, że to jest jakiś kod, kombinacja liter, albo przestawiony szyk sylab. Kombinowałem na różne sposoby. Chodziłem po bibliotekach szukając książek, które mgły podsunąć rozwiązanie mojego problemu, ale bezskutecznie.
Myślicie, że się zniechęciłem? Nie, to zaintrygowało mnie jeszcze bardziej. Zarywałem noce, wypijałem hektolitry herbaty, a wszystko po to, żeby rozwikłać zagadkę, która mogła być wymysłem mej bujnej wyobraźni.
Zapytacie, dlaczego nie poszedłem z tym do ojca. Przecież był synem mojego dziadka i z pewnością mógł mi pomóc. Owszem, mógł, ale nie chciałem, żeby to robił. Nie żyliśmy z sobą w dobrych stosunkach. Poza tym bałem się, że wyjaśnienie tej sprawy będzie tak banalne, iż usłyszawszy je, popadnę w depresje. Samej filozofii ojca miałem już po dziurki w nosie.
Czytając zeszyty dziadka, zastanawiałem się nad powiedzeniem - "Niedaleko pada jabłko od jabłoni." Byłem ciekawy ile w tym prawdy. Staruszka dobrze nie znałem. Tematy dorosłych przez większość część jego życia, były mi obce. Pech, bo kiedy ja dorosłem (przynajmniej częściowo), on wybrał się na tamten świat. Nie dane nam było poważnie ze sobą porozmawiać.
Możliwe, że miał w sobie coś z drania. Mój stary nie był aniołem, a po kimś to musiał odziedziczyć. Duży wpływ na człowieka ma również wychowanie. Istniała obawa, że i ja taki będę. Modliłem się w duchy, by tak się nie stało.
Wyobraźcie sobie moją reakcję, kiedy zdarłem ze ściany tapetę (zawsze chciałem mieć niebieską, a była biała) i zobaczyłem wyrytą w tynku swastykę. Pierwsze myśl, jaka mi przyszła do głowy - dopiero po kilku minutach - brzmiała: "Od kiedy dziadek tu mieszka?" Bałem się, bo znałem odpowiedź. Pamiętam, jak wspominał, że musiał stawiać ścianki i doprowadzać wodę zanim się wprowadził.
Ciężko było znaleźć odpowiednią tapetę, żeby przykryć to gówno.
Jak sami widzicie, moje życie w jednej chwili przeszło do innego wymiaru. Wciąż miałem mieszkanie, ale gdzie spokój, którego tak pragnąłem? Zniknął bezpowrotnie.
Później, po odkryciu "gówna", usiadłem na kanapie pośród dziadkowych kartonów. Spytałem siebie - "Co ty robisz?" To były czasy, kiedy jeszcze mogłem powiedzieć nie.
Kolejny tydzień był jeszcze gorszy. Tłok w eterze był tak duży, że czasami ledwo nadążałem notować. Niektóre zdania znałem już na pamięć. Wielokrotnie przyłapywałem się na ich nuceniu. Idąc ulicą, biorąc prysznic, oglądając telewizję, przed zaśnięciem, wciąż siedziały w swojej głowie. Były dźwięczne i dobrze się rymowały. Nic dziwnego, że opanowały mój umysł. Towarzyszyły mi od samego rana. Czasami radio działało i w nocy. Doszedłem do takiej wprawy, że wyłapywałem "hasła" nawet przez sen. W weekendy to były jedyne słowa, jakie słyszałem. Na uczelni, słuchając wykładów, nieświadomie zapisywałem nimi całe kartki. Nieraz układałem z nich wierszyki, by mój umysł szybciej je przyswajał. Spytacie pewnie, po co to wszystko. Też pytałem, ale nie znałem odpowiedzi.
Przemka spotkałem przypadkowo w bibliotece. Wpadłem na niego w dziale historii. Mocno się zdziwił, kiedy mnie zobaczył. Akurat trzymałem książkę. "Kody i Szyfry, które zmieniły świat" widniało na jej okładce. Spojrzał na nią a potem na mnie.
- Jak tam radio? - spytał.
- Dobrze - powiedziałem. - A co u ciebie?
Wiem, wiem, ciężko o gorsze pytanie, ale jego natrętne spojrzenie nie dawało mi spokoju.
Dobrze - mruknął. - Co czytasz? - naciskał.
"Za dużo tych pytań" - myślałem. - Muszę coś..."
Bach. Stało się. Dopiero teraz zauważyłem, że i on ma książkę. Na jej okładce umieszczono zdjęcie radia. Co ważniejsze, mojego radia. Zaniemówiłem.
- Rocznik 42'. Prawdziwe arcydzieło. Wyszło tylko 2000 egzemplarzy - oznajmił. - Ale po co ja to mówię, przecież ty to wiesz, bo masz takie w domu. - Podniósł książkę na wysokość moich oczu.
Powiedziałem, że zaniemówiłem? Nieprawda. Dusiłem się.
- Kaszelek? - usłyszałem.
- Właściwie... - wycedziłem.
- Rozumiem - ciągnął. - Może chcesz pożyczyć? Są w niej naprawdę ładne zdjęcia. Zaraz, przecież ty masz to radio! Ale ze mnie osioł - zgrywał się.
Wcale mnie to nie dziwiło. W końcu trzymałem jego marzenie pod kluczem.
- Wiesz - zacząłem - chyba powinniśmy porozmawiać.
- O - udał zdziwionego. Czyżby lampa się przepaliła? - ciągnął swoje.
- Nie - zaprzeczyłem. - To coś poważniejszego.
Podstawiłem mu pod nos swoją książkę. Spoważniał.
- Kody i szyfry... - czytał. - Hm, ciekawe. - stwierdził.
- Bardzo tajemnicze - dodałem.
Tak zyskałem kompana niedoli.
Przemek wiedział dużo, ale nie dość, by rozwikłać zagadkę dziwnych zdań. Na początku pokazałem mu swój zeszyt. Nie zrobił na nim wielkiego wrażenia. Z obojętnością przeglądał prawie dziewięćdziesiąt gęsto zapisanych stron. Dopiero, kiedy pokazałem mu kartony, zrozumiał moje podniecenie. Biedak nie miał pojęcia, że to, co stało w pokoju, było tylko nowelką w porównaniu z tym, co leżało w piwnicy.
Oczywiście nie przyznałem się przed Przemkiem, że notatki należą do mojego dziadka i że to po nim odziedziczyłem mieszkanie. Właściwie, to drugie było prawdą, ale tylko po części. Bo i owszem, dziadek tu żył, ale mieszkania w spadku mi nie zostawił. Było na ojca. Nie wiem jakim cudem matka go przekonała, abym je wziął. Pewnie straszyła, że odejdzie i nie będzie miał grosza przy dupie. Nie pracował. Jestem pewny, że gdyby nie matka, przepiłby tą chatę od razu.
Nie powiedziałem Przemkowi także o swastyce. Na samą myśl o niej, dostawałem gęsiej skórki. W pokoju, gdzie była, rzadko przebywałem, za to on wertował w nim setki zeszytów. Chyba coś podejrzewał, ale o nic nie pytał.
Przychodził do mnie coraz częściej. Jego życie, z każdym dniem bardziej przypominało moje. Szybko dał się w to wciągnąć, ale to było do przewidzenia.
Kolejny tydzień przyniósł przeprowadzkę. Nie moją, ale Przemka. Stwierdził, że w jego domu jest zbyt dużo hałasu i musi stamtąd uciekać. Zgodziłem się od razu. I bez tego traktowałem go jak lokatora, tylko że teraz dzieliliśmy koszta. Mieszkanie było wykupione, ale rachunki trzeba było płacić. Szczerze mówiąc, byłem zadowolony z takiego obrotu sprawy.
Ja zarabiałem pisząc reklamy dla nowego radia w mieście, a on stał na promocjach. Nie ma co ukrywać, na uczelni nie szło nam najlepiej. Tak już jest, że młodzi ludzie muszą wiedzieć, czego chcę. Albo jedno, albo drugie. Nie można mieć wszystkiego. Dla nas wybór nie był trudny. Łatwo nam przychodziło rzucanie notatek w kąt. Za to zeszyty zapchane "hasłami" wertowaliśmy bezustannie. Razem było weselej. Czasami może nawet za bardzo.
Pamiętam jak wymawialiśmy na przemian "hasła" sprawdzając, kto więcej pamięta. Z początku wygrywałem, bo miałem z nimi dłuższy kontakt, ale z czasem Przemek umiał coraz więcej, aż w końcu mnie przegonił. Ten chłopak miał niesamowitą pamięć. Pewnie dlatego studiował prawo.
Pewnego dnia zmęczony, usiadłem na kanapie. Przede mną, na stole, leżał zeszyt dziadka. Kiedy zamknąłem oczy, wciąż widziałem jego okładkę i numer (ten sam co na kartonie, z którego został wyjęty). Wyobraziłem sobie, że go otwieram, przewracam jego kartki i czytam. Miałem gorączkę. Nie usłyszałem Przemka, który wszedł do pokoju. Pewnie myślicie, że się zdziwił widząc mnie w takim stanie. Wcale nie, zdążył się do tego przyzwyczaić. Chwycił zeszyt ze stołu, usiadł na fotelu i zaczął czytać. Najdziwniejsze było to, że razem czytaliśmy. No, może niezupełnie. To co Przemek czytał, ja wypowiadałem z pamięci. Nigdy wcześniej nie widziałem tego zeszytu. Pochodził z roku 50', a ja zajmowałem się tymi od 60'.
Dokonaliśmy zaskakującego odkrycia. Zauważyliśmy, że niektóre zdania powtarzają się w długich szeregach. Czasami były to całe strony, tak jak w tamtym przypadku.
Dokładnie zbadaliśmy ten tekst. Okazało się, że znałem go z zeszytu datowanego na 71' rok. Ciekawiło nas, dlaczego po dwudziestu jeden latach, te same zdania (było ich 380) nadano w identycznej kolejności.
Dzięki mojej gorączce i szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, dowiedzieliśmy się, że między każdym zdaniem, a przynajmniej niektórymi, istniała pewna zależność. Nie było już wątpliwości, że mamy do czynienia z przekazem informacji.
***
Wracałem do domu. Wysiadłem z windy.
Na każdym z pięter znajdowało się, aż trzydzieści mieszkań. Korytarz, który do nich prowadził, był długi. Nie było okien. Jedynie jedno, maleńkie, na samym końcu, które z daleka wyglądało jak wyjście z ciemnego tunelu.
Zbliżałem się do wyjścia, kiedy w oddali usłyszałem głos Przemka, a potem trzask zamykanych drzwi Odwróciłem się. Nikogo nie było, a mimo to mógłbym przysiąc, że wyraźnie słyszałem - "Powiedz mi, co ukrywasz" - wypowiedziane właśnie przez niego. I ten trzask zamykanych drzwi. Nie byłem pewny skąd dochodził. W tym korytarzu, każdy dźwięk niósł się echem, jakby dolatywał zza światów.
Wszedłem do mieszkania. Przemek spotkałem w salonie. Stał przy radiu z śrubokrętem w dłoni.
- Po co ci to? - spytałem bez zastanowienia.
- Słuchaj, coś jest nie tak - zaczął. - Zastanawiałeś się, dlaczego od czasu, kiedy je włączamy, ich jest coraz więcej?
- Jakich ich?
- "Haseł" - odparł.
Był niespokojny. Wyglądał, jak szalony naukowiec z kiczowatego filmu grozy.
- Wiesz, chyba za bardzo się tym przejmujesz. Ostatnio mało śpisz i...
- Nie - przerwał mi. - Uważam, że one są kierowane do nas.
- Jakie one! - krzyknąłem.
- "Hasła" - Sposób w jaki to powiedział, uderzył mnie. W jego oczach zauważyłem coś dziwnego.
- Co jest grane? - spytałem, ale nie odpowiadał. - Co jest grane! - powtórzyłem, ale ostrzej. On jakby się ocknął.
- Pamiętasz "Rocznik 42" z biblioteki? - Przytaknąłem. - W tej książce jest wszystko. Znajdziesz wykresy, schematy, zdjęcia, ale..
- Ale co? - nie wytrzymałem.
- Ale nigdzie nie znajdziesz nic o klawiszach jeden i osiem - wyjaśnił.
- Nie rozumiem.
- Model 42' miał tylko sześć klawiszy. Wszystkie miały sześć.
- Do czego zmierzasz? - naciskałem.
- Do czego zmierzam? Zrozum wreszcie! - krzyczał. - Rocznik 42, który tu stoi, nie istnieje!
- O czym ty mówisz! - nie wytrzymałem. - Przecież jest. Widzisz go. Ja go widzę, czego jeszcze ci potrzeba. - Podszedłem do niego i wyjąłem mu z rąk książkę, o której przed chwilą mówił. - Zobacz. Widzisz to? - pokazałem mu zdjęcie z okładki. - Ile tu jest przycisków? - Wskazując na nie palcem, liczyłem. - Jeden, dwa, trzy... osiem. Osiem! - podniosłem głos. - To tyle, ile jest tutaj. - Wskazałem na radio.
Stał jak słup. Nie mogłem na niego patrzeć. Rzuciłem książkę na stół i padłem na kanapę. Byłem wykończony.
Już wtedy działo się coś niedobrego. Nie mogliśmy sobie z niczym poradzić. Wszystko leciało nam z rąk. Nawet pisanie reklam sprawiało mi problemy. Kiedyś czekając na tramwaj, z ulicznego głośnika usłyszałem jedną z nich. Dopiero wtedy zorientowałem się, że użyłem w niej dwóch "haseł". To było przerażające.
- One się nie wciskają - Przemek przerwał moje rozmyślania.
- Co? - spytałem, chociaż nie miałem ochoty już o tym rozmawiać.
- Byłem dzisiaj w sklepie z antykami. Sprawdziłem. W modelu 42' i w żadnym innym, te pierdolone guziki się nie wciskają. To atrapy, pieprzone kawałki plastiku, część obudowy, niepotrzebne gówna... Rozumiesz.
***
Przemek miał rację. Radio okazało się również nadajnikiem. Miało wbudowany mikrofon. Od momentu, kiedy podłączyliśmy je do kontaktu, zaczęło emitować sygnał, dzięki któremu namierzenie nas było kwestią czasu.
To niewiarygodne, jak przedmiot może wpłynąć na człowieka. Zawładnąć jego snem, ukraść spokój, wszczepić niepokój, zamienić życie w piekło. Wystarczy tylko wsadzić wtyczkę w gniazdko i amen. Władza w materii. Myśli w takich przypadku są gówno warte. Tylko utrudniają. Zaczyna się psychopatyczne węszenie. Ściany nagle mają uszy, za rogami czają się podejrzane typy, a sąsiedzi stają się zawodowymi mordercami. Nie trzeba nic wiedzieć, wystarczy tylko podać numer telefonu, a ten, kto podniesie słuchawkę, już nie żyje. Tak to działa. Nic skomplikowanego. Każdy to potrafi i dlatego to jest takie straszne.
Oczywiście wyjęliśmy wtyczkę z gniazdka, a radio schowaliśmy do szafy. Z początku chcieliśmy je spalić, ale szybko zmieniliśmy zdanie. Nie wiem dlaczego, ale mieliśmy wrażenie, że się jeszcze przyda. Jak się później okazało, mieliśmy racją.
Dopiero po trzech tygodniach włączyłem odbiornik. Było to małe, niepozorne radyjko, ale wystarczyło, by wzbudzić we mnie niepokój. Wiem, że to brzmi niedorzecznie, ale słuchając go, bałem się, że ktoś mnie podsłuchuje i śledzi każdy mój ruch. Ot, taki mały uraz z przeszłości.
Za każdym razem, kiedy ktoś nas odwiedzał, kartony chowaliśmy w szafach, pod łóżkami, a nawet w kuchni pod zlewem. Robiliśmy to, a przecież chcieliśmy o nich zapomnieć.
Operacja "cholerne kartony" została przeprowadzona w weekend. Szczerze mówiąc myślałem, że znoszenie ich do piwnicy, zajmie nam więcej czasu.
Ostatni karton niosłem sam. Był mały. Schowałem w nim zeszyty z "hasłami", które sami zanotowaliśmy. Włożyłem go pod pachę, by otworzyć drzwi windy. W środku stał starszy pan w kapeluszu i ciemnych okularach. Ubrany był w szary płaszcz z postawionym kołnierzem. Starałem się unikać ludzi, ale tym razem wsiadłem. Przecież równie dobrze, mogłem wynosić śmieci.
Jechaliśmy w milczeniu. Kiedy winda stanęła, otworzyłem drzwi i puściłem go przodem. Wtedy powiedział:
- " To głos wołający z powietrza"
Zdębiałem. Z tego wszystkiego z powrotem wsiadłem do windy i wjechałem na dziesiąte piętro. Dopiero tam, zorientowałem się, że powinienem być w piwnicy.
***
Kolejne tygodnie mijały spokojnie. Przemek wciąż u mnie mieszkał. Nigdzie nie wychodził, dużo spał i mało jadł. Czasami miałem wrażenie, że ma ochotę wyjąć radio z szafy i je włączyć. Ilekroć wychodziłem, bałem się, że to zrobi, ale kiedy wracałem, wszystko pozostawało bez zmian. Tak mi się wydawało.
Podejrzeń nabrałem, kiedy szukając kluczy do mieszkania, w jego plecaku znalazłem książki. Były bardzo stare i głównie na temat fal elektromagnetycznych (także nadajniki, odbiorniki itd.). Na początku o nic nie pytałem, ale kiedy pewnego dnia wchodząc do domu, zobaczyłem otwartą szafę, przestałem nad sobą panować.
- Przemek, co ty kombinujesz! - krzyknąłem.
Przysięgał, że nie włączał radia. Chciał tylko je rozkręcić i potwierdzić swoje przypuszczenia.
- Co za przypuszczenia? - spytałem
- Chodzi o ten nadajnik - tłumaczył. - Chciałem zobaczyć jak wygląda i na jakiej zasadzie funkcjonuje. - Przerwał na chwilę. - Słuchaj, może mi nie uwierzysz, ale bez anteny, jego sygnał nie sięga dalej, jak pięćset metrów. Sześćdziesiąt lat temu, miałby duże pole do popisu, ale wtedy nie było suszarek do włosów, elektrycznych szczoteczek i telewizorów.
- Do czego zmierzasz?
- Kiedy słuchamy radia, myślimy o tym, co dolatuje do naszych uszów. Liczą się informacje. Ich źródło nas nie interesuje.
- O czym ty mówisz?
- O głosie, który słyszeliśmy. Przecież nie dolatywał do nas z nikąd.
Nagle przypomniał mi się starszy pan. Wyraźnie słyszałem, jak mówi: "To głos wołający z powietrza."
Przecież to miało się skończyć - myślałem. A tym czasem wszystko zaczynało się od początku.
- Hasła - Przemek kontynuował. - Nie zastanawiało cię, dlaczego było ich coraz więcej? - "Jego sygnał nie sięga dalej, jak pięćset metrów", huczało w mojej głowie. - Rafał (to dziwne, ale dopiero wtedy wymówił moje imię), sądzę, że one są kierowane do nas.
Zamarłem.
***
Nie miałem pojęcia, że "Głos wołający z powierza", to tytuł książki. Kiedy się o tym dowiedziałem, byłem niemal pewny, że człowiek, którego spotkałem w windzie, trzymał ją w rękach.
- Pewnie widząc, jak go mierzę pełnym napięcia wzrokiem, sądził, że jestem ciekawy, co czyta - tłumaczyłem sobie. - I wysiadając, powiedział mi tytuł. Przecież to takie oczywiste. - Nie mogłem uwierzyć, że wcześniej na to nie wpadłem.
Niestety, cała moja pewność siebie opuściła mnie w bibliotece. Jak zawsze, zastałem tam siedzącą za biurkiem panią Marylkę. To bardzo miła kobieta i kocha książki. Mocno się zdziwiła, kiedy spytałem o "Głos wołający z powietrza".
- Dziwne - powiedziała. - Jakiś czas temu, przyszedł tu starszy pan i podarował nam tą książkę. Kiedy chciałam założyć dla niej kartę, okazało się, że na jej stronach nie ma imienia, ani nazwiska autora, nawet wydawnictwa, nic. Nie wiedziałam, co z nią zrobić. Wtedy ten pan poprosił, żeby wpisać sam tytuł. Twierdził, że jeszcze ktoś o nią spyta. No i proszę, jesteś. Pewnie się znacie.
Jej spojrzenie pytało a ja nie wiedziałem, co powiedzieć. "Może prawdę" - pomyślałem.
- Nie, nie znam nikogo takiego - stwierdziłem. - Pewnie to jakiś wróżbita - dodałem.
Nie uśmiechnęła się. Była zdziwiona, tak samo jak ja. Niestety, jak się potem okazało, to nie był koniec niespodzianek.
Jesteście pewnie ciekawi, skąd wiedziałem, że "Głos wołający z powietrza", to tytuł książki. Myślcie sobie, co chcecie, ale najrozsądniejszym wyjaśnieniem, jakie mi przyszło do głowy, był sen.
Nigdy nie otwieram książek w bibliotece. To taki przesąd. Boje się, że kiedy zajrzę, okażą się mało ciekawe i ich nie wezmę. W domu, mogę usiąść spokojnie i zobaczyć, co wybrałem.
Gdyby ktoś ocenił moją książkę czytając z niej pierwszy, lepszy fragment, nie mając nawet pojęcia o czym opowiada i wiedziałbym o tym, byłoby mi bardzo smutno.
Wieczorem, usiadłem w fotelu z "Głosem wołającym z powietrza". Zapaliłem lampkę, otworzyłem książkę na pierwszej stronie i przeczytałem:
"Witaj Stokrotko. Dzisiaj masz wolne."
Serce skoczyło mi do gardła. Musiałem krzyknąć:
- Kurwa mać! - bo inaczej chyba bym umarł.
***
W książce znalazłem mnóstwo "haseł. Opowiadały o losach człowieka, który twierdził, że wypowiedziane słowa, wciąż krążą w powietrzu czekając na swoich słuchaczy: Czytałem:
"(...)Unoszą się, wirują, spadają, przemykają przed nosem. Niosą wiadomość, jak gołąb pocztowy. Czasami przysiadają na dachu, innym razem wlatują kominem. Przychodzą nocą i w dzień, niespodziewanie. Są jak myśli. Kiedy ktoś je usłyszy, bierze je za swoje, nie wiedząc, że to one, że usłyszał głos wołający z powietrza."
Wariowałem. To był istny mętlik. Wciąż wydawało mi się, że ktoś do mnie mówi. W pewnym momencie zacząłem przypuszczać, że wprowadzono mnie w stan hipnozy. Nie wiem jak, nie wiem dlaczego, ale tak właśnie myślałem. Nie mogłem się skupić. Byłem przerażony.
Którejś nocy przyśniła mi się książka. Po przebudzeniu dokładnie pamiętałem jak wyglądała. Była niebieska. Miała kolor nieba. Przedstawiała chmury i lecące ptaki. "Dziwna", to chyba najlepszy przymiotnik, jaki ją określał. Nic w niej do siebie nie pasowało, a przecież chmury z reguły widnieją na niebie. Nie wiedziałem, co o tym sądzić. Śniła mi się wielokrotnie, ale za każdym razem, kiedy próbowałem ją otworzyć, znikała. Nie dawała mi spokoju. Wiedziałem, że to coś znaczy. Szukałem w sennikach, pytałem znajomych, ale nikt nie potrafił mi pomóc.
Odpowiedź przyszła sama. Leżała pod drzwiami, w postaci książki. Książki z mych snów. Naprawdę się bałem.
Zacząłem czytać. Kiedy skończyłem, na ostatniej stronie zauważyłem dopisane przez kogoś: "Nie rezygnuj". - Od tamtego czasu wciąż mówiłem sobie. - "Nie rezygnuj. Nie rezygnuj. Nie rezygnuj." - Postanowiłem coś sprawdzić. Poszedłem do biblioteki.
- Wy się na pewno nie znacie? - Powiedziała pani Marylka niedowierzając. I co ja miałem powiedzieć.
- Zdążyliśmy się poznać - odparłem, poczym zabrałem książkę, podziękowałem i wyszedłem.
Wiele razy wracałem do biblioteki i za każdym razem czekała na mnie nowa książka. To zadziwiające, ale wszystkich uczyłem się na pamięć. Wystarczyło, że przeczytałem i już mogłem recytować całe strony.
Przemek z zaciekawieniem obserwował moje poczynania. Nie mógł zrozumieć, jakim cudem w ciągu zaledwie tygodnia, zaliczyłem wszystkie kolokwia. Mało tego, reklamy pisałem jak szalony. Jedna, przeganiała drugą, a ja stukając w klawiaturę, miałem wrażenie, że przepisuje. To było niezwykłe. Wieczorami przypominałem sobie rozmowy, jakie przeprowadziłem wciągu dnia. Wykłady zapamiętywałem jak dyktafon. Potrafiłem cytować wypowiedzi profesora, a w niektórych przypadkach, nawet je poprawiać. Szybko nauczyłem się pisać wspak i mówić od końca. Zaczynanie słowa od głoski w środku i kończenie na pierwszej, nie sprawiało mi problemu. Okazałem się również mistrzem ortografii. Byłem bezbłędny jak słownik, a czasami nawet lepszy.
Nie ukrywam, było cudownie, ale do czasu. Wypowiedzi innych, zaczęły mnie drażnić. Zła budowa zdań, doprowadzała mnie do szału, nie mówiąc już o pisowni. Moja polszczyzna, była świergotem słowika. Czysta, wyrazista, piękna i niedościgniona. Ha, właśnie, coś było nie tak. Tylko co?
Ocknąłem się z tego delirium sięgając do szuflady po stare notatki. Często, zaczęte opowiadania, ukrywałem starając się o nich zapomnieć, by po kilku miesiącach wrócić do nich i ocenić, czy na pewno są dobre. Kiedy wyciągnąłem jedno z nich, zwymiotowałem na dywan. Nie mogłem spojrzeć na pierwszą stronę, nie mówiąc już o całości. Była do bani. Mdliło mnie na sam widok. - Byłem, aż tak zły? - pytałem siebie. Nie mogłem uwierzyć, że pisałem reklamy, a jednak... Kiedy usłyszałem jedną z nich w radiu, reakcja była ta same. Bach, i dywan do prania. To był koszmar.
Zaraz po tym zdarzeniu, zauważyłem, że na ostatniej stronie wypożyczonej książki, nie ma tytułu. Wielokrotnie chodziłem do pani Marylki pytając, czy starszy pan nie przyniósł czegoś nowego. Za każdym razem słyszałem żałosne:
- Niestety nie.
Rany, co ja wtedy czułem. Chciało mi się wyć. - Pieprzone książki! - wrzeszczałem do siebie. - Akurat teraz, kiedy ich potrzebuje! - Wpadłem w nałóg. Nie mogłem sobie poradzić. Zabójcza chandra ciągnęła się przez długie tygodnie. Niezwykłe zdolności nagle mnie opuściły, a ja nie byłem w stanie napisać ani słowa. W dodatku, na widok swoich poprzednich prac, wciąż rzygałem jak kot.
Przemek nie chciał mnie oglądać w takim stanie. Wyprowadził się. W ogóle mnie nie słuchał. Kiedy się przed nim tłumaczyłem, czułem się, jakbym mówił do ściany. Wiedziałem, że się różnimy, ale nie myślałem, że aż tak. Ostatnie co powiedział, to:
- Myśl zaszła o dwa dni za daleko, co?
Skądś to znałem, ale już nie potrafiłem sobie przypomnieć skąd.
Przez cały tamten dzień, katowałem się jednym pytaniem.
- Co się stało? Co się stało? Co się stało? - Kłębiło się w mojej głowie, a ja czułem się jak przegrany.
***
Wałęsałem się po domu, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Ktoś krzyczał do mnie.
- Patrzcie na niego! Jest sam, nie ma się gdzie podziać. Co on tu robi?! Czego on chce?! Lepiej niech zabiera stąd tyłek, bo mu dokopię.
Z niewiadomych przyczyn, tylko komputer mnie zechciał. Położyłem ręce na klawiaturze, chcąc napisać - Tego dnia... - ale nic z tego nie wyszło. Ku mojemu zaskoczeniu, kolejna próba okazała się udana. Pisałem:
Z tobą też tak będzie. Powiedzą ci, co masz widzieć, czego słuchać, co mówić. Powiedzą ci wszystko, a ty to zrobisz. Potem pojawi się starszy pan w kapeluszu i w ciemnych okularach na oczach. Zaintryguje cię swoim szarym płaszczem i wysoko postawionym kołnierzem. Zerknie na ciebie, ale ty nie zauważysz. Będziesz myślał. Wtedy on wypowie zdanie, które zaważy na całym twoim życiu. Nagle skończy się podejmowanie niezależnych decyzji. Marzenia przestaną istnieć a szczere słowa zamienią się w zwykłe plotki.
Zaczniesz się zastanawiać, kim jest i co robi, ale nie znajdziesz odpowiedzi. Wciąż będziesz śnić o kapeluszu, okularach i płaszczu, ale nikogo pod nimi nie zobaczysz.
On jest sprytny. Zanim dobierze się do twojej skóry, obmyśli plan. Najpierw sprawi ci niespodziankę, a potem zaskoczy paroma faktami. Wszystko zaplanuje, co do minuty.
Taki już jest, ten ślepy Los.
"Wreszcie mogę pisać" - pomyślałem, kiedy skończyłem. - "To mieszkanie, to najlepsza rzecz w moim życiu."
Rafał Wojsznis (C) 2002. Wszystkie prawa zastrzeżone. Publikacja niniejszego opowiadania w części lub w całości na jakimkolwiek nośniku i w jakiejkolwiek formie wymaga uprzedniego uzyskania wyraźnej zgody autora. Więcej opowiadań tego i innych autorów znajdziesz w serwisie To tylko fikcja (fikcja.prv.pl)
Rafał Wojsznis poczta: super_rav@interia.pl
|