Ogień z nieba - C.J. Cherryh
Rozdział 1

"Najpierw wyobraź sobie pajęczynę gwiazd. Wyobraź sobie, jak rozciąga się coraz szerzej i szerzej. Przemierzają ją statki. Przepływają informacje.
W sercu tej pajęczyny, w jej środku, sercu i umyśle znajduje się gwiazda.
To Wspólnota.
A potem wyobraź sobie w ogromnym mroku pojedynczy sznur gwiazd, ścieżkę zapraszającą do oddalenia się od tej pajęczyny, ścieżkę, po której mogą podróżować statki.
Dalej leży skarb, niewielkie jezioro słońc typu G5, niemal krąg idealnych gwiazd, znajdujących się w bliskim wzajemnym sąsiedztwie.
Tędy, powiada to pasemko. Po tak trudnej podróży nagroda. Bogactwo. Surowce.
Lecz wzdłuż tego sznura gwiazd napływa szept, cień szeptu, złudzenie szeptu.
Pajęczyna gwiazd słyszała już coś takiego. Są tam inni, bardzo daleko, bardzo niewyraźni, nie mający znaczenia dla naszych spraw.
Czy powinniśmy byli ich słuchać?"
- Księga Lądowania
Na Lakht, na tej rozległej, czerwonej ziemi Pierwszych Przybyszów, gdzie według legendy wylądowały statki, odległości oszukiwały oko.
W samo południe, kiedy słoneczny blask odbijał się od płaskowyżu, tuż poniżej czerwonego, zębatego grzbietu Quarain, który oddzielał Lakht od Anlakht, tej prawdziwej krainy śmierci, unosiło się w rozedrganym powietrzu nierzeczywiste miasto, widoczne jako świetlista linia.
Miasto było zarazem mirażem i prawdą; zawsze pojawiało się na dzień przed swoją prawdziwą postacią. Marak o tym wiedział, idąc bez końca obok beshti, zwierząt, na których jechali ich strażnicy.
Długonogie wierzchowce nie dawały się oszukać. Nie przyśpieszyły kroku. Podobnie nie śpieszyło się strażnikom.
- Święte miasto - zawołało kilkoro potępionych, niektórzy z ulgą, niektórzy ze strachem, wiedząc, że zbliża się koniec ich katuszy oraz koniec ich życia. - Oburan i dwór Ili!
- Szybciej, szybciej - drażnili się z nimi leniwie strażnicy, górujący nad kolumną. Ich smukłe wierzchowce o wygiętych szyjach kroczyły z niezmąconym spokojem. Były to cierpliwie zwierzęta o płasko zakończonych nogach, o wiele wyższe od większości drapieżników Lakht, wytrzymujące długie odcinki między studniami bez wody i niemal bez jedzenia. Ku tyłowi ciągnął się ich długi szereg: dźwigały namioty oraz pozostały sprzęt potrzebny w podróży.
- Oburan! - wciąż krzyczeli głupcy. - Wieża, wieża!
- Biegnijcie do nich! Biegnijcie! - zachęcali swoich więźniów strażnicy niżsi rangą. - Będziecie tam przed nocą, pijąc i jedząc, zanim my tam dotrzemy.
To było kłamstwo; niektórzy o tym wiedzieli i przestrzegli pozostałych. Kiedy rozniosła się wiadomość, że ta wizja to tylko cień miasta i że wędrówka nie dobiegnie końca przed upływem następnego dnia, żona rolnika z nizin podniosła lament.
- To niemożliwe! - wołała. - Ono jest tutaj! Ja je widzę, a wy nie?
Inni jednak stracili już i nadzieję, i strach przed końcem podróży, i szli w palących promieniach słońca takim samym krokiem, jak przez całą drogę.
Marak różnił się od pozostałych. Nad sercem miał wytatuowany znak abjori, wojowników spośród skał i wzgórz. Jego strój - długą koszulę, spodnie, aifad owinięty wokół głowy dla ochrony przed tym piekielnym żarem - uszyła mu własnoręcznie matka z materiału, który ufarbowała i utkała tak, jak robią to Kais Tain. W czasach wojny już same te wzory przyniosłyby mu zgubę. Sześć tatuaży na grzbietach jego palców oznaczały liczbę strażników Ili, których osobiście wysłał w cienie. Ludzie Ili o tym wiedzieli i szczególnie pilnie wypatrywali jakichkolwiek oznak buntu. Marak był znany na nizinach i samej Lakht jako wojownik nieuchwytny jak miraż i szybki jak wiatr o wschodzie słońca.
Wypuszczał się z ojcem na tę równinę i przez trzy lata widział w murach świętego miasta zdobycz. Razem z ojcem układał wielkie plany mające położyć kres rządom Ili. Walczyli i odnosili zwycięstwa.
A teraz potykał się w strzępach butów do jazdy na beshti.
Jego życie trwało trzydzieści lat na tej ziemi i najprawdopodobniej dobiegało końca. W ręce ludzi Ili oddał go jego własny ojciec.
- Widzę miasto! - zawołała wieśniaczka. Była zamężną, godną szacunku kobietą, która przyłączyła się do marszu jako jedna z ostatnich. - Nie widzicie go? Jak wznosi się coraz wyżej? To już koniec drogi!
Miała na imię Norit i chroniła swą delikatną skórę od słońca pod szatą, ale była równie szalona, jak pozostali w tym sznurze potykających się ludzi. Jak większość z nich ukrywała swe szaleństwo, ukrywała je skutecznie przez całe życie do czasu, kiedy wizje zaczęły się pojawiać licznie i często. Może zwróciła się do kapłanów, a ci przestraszyli ją tak, że się przyznała. Może poczucie winy z wolna zatruło jej ducha. A może wizje stały się zbyt silne i uniemożliwiły dalsze ukrywanie szaleństwa. Kiedy ludzie Ili przybyli w poszukiwaniu szaleńców, przyznała się ze łzami; jej mąż usiłował ją zabić, lecz ludzie Ili powstrzymali go. Norit pochodziła z wioski Tarsa, leżącej na zachodnim skraju Lakht.
Teraz wizje coraz bardziej brały ją w posiadanie i w przebłyskach zdrowego rozsądku kobieta kiwała się, opłakując swe poprzednie życie i gorączkowo opowiadając o sobie. Raz po raz powtarzała historię swego męża, najbogatszego człowieka w Tarsie, który ją poślubił, gdy miała trzynaście lat. Marnowała siły na płacz, podczas gdy pustynia wysysała cała siłę potrzebną do wzbudzenia rozpaczy i całą wodę, z której powstawały łzy. Być może jej mąż pozbył się jej z ulgą.
Mężczyzna następny w szeregu, starzec z dawno przetrąconym grzbietem, zostawił w Modi wiekową żoną, kobietę, która prawdopodobnie będzie żyła z łaski swych dzieci, jak nieproszony gość. Starzec rozmawiał z duchami i nie pamiętał imienia żony. Dlatego szlochał i pytał o to imię innych. "Magin", odpowiadali mu z niesmakiem, ale on je zapominał i po kilku godzinach znów pytał. Swoje szaleństwo ukrywał najdłużej z nich wszystkich. Czasami zapominał, dokąd idą, ale to zdarzało się też i pozostałym. Marsz trwał tak długo, że stał się czymś zwykłym, warunkiem istnienia.
Chłopiec, ten mały Pogi, który kiwał się i mówił do siebie na każdym popasie, stanowił cel wiejskich żartów w Tijanan. Wszyscy uznawali go za nieszkodliwego, ale ze słów ludzi Ili wynikało, że wioska zaczęła się niepokoić i oddała go w ich ręce, a kiedy chciał wrócić na swoją ulicę, obrzucono go kamieniami. Nie miał ojca. Wioska znalazła go pewnego ranka przy studni, co już samo stanowiło powód do podejrzliwości. Mógł go tam zostawić jakiś diabeł. Tak też pomyślano, kiedy ludzie Ili zapytali o szaleńców: był to jedyny szaleniec w tej wiosce.
Każdy z pozostałych miał swoją opowieść. Karawana pełna była przeklętych, skazanych, odrzuconych. Wioski tolerowały ich tak długo, na ile starczyło im odwagi. Na długo przed tym wszystkim Tain zarządził pogrom mający oczyścić jego prowincję z szaleńców. Było to przed dziesięciu laty, ale bóg z niego zakpił. Teraz okazało się, że skażony jest jego własny syn i następca. Tain z Kais Tain skutecznie buntował się przeciwko Ili i Lakht, nie dając się pokonać przez dziesięć lat i gromadząc pod swymi rządami cały zachód. Lecz jego własny syn miał tajemnicę i wreszcie zdradził się przedłużającymi się napadami milczenia, błędnymi spojrzeniami, wołaniem przez sen. Cały czas był szalony. Jego ojciec być może zaczął to podejrzewać przed wielu laty, ale odrzucił wątpliwości; ostatnio jednak, po ich powrocie z wojny, głosy zrobiły się zbyt uporczywe, zbyt trawiące, by dłużej utrzymywać tajemnicę. Ojciec go przejrzał.
A kiedy wkrótce potem usłyszał, że ludzie Ili szukają szaleńców, wysłał syna do nich... oddał go, ponieważ prawda złamała jego opór wobec rządów Ili.
Jego własny syn, jego własny syn, wciąż powtarzał Tain. Winił za to swoją żonę; przesiadywał w swojej sali ponury i wściekły, niczym wojownik poszukujący wreszcie pokoju.
W podpisanym przez siebie dokumencie Tain oznajmił, że przez resztę życia nie wyruszy na wojnę. Powtórzył to głośno ludziom Ili, podpisał ich księgę, a oni w zamian za jedynego syna dali mu amnestię. Tak bardzo zdrowi bali się szaleńców, którzy - wedle pogłosek - mnożyli się ostatnio skandalicznie: pojawiali się wszędzie, było ich coraz więcej, niczym zaraza wśród zdrowych, i zdrowi zaczęli się obawiać zarażenia.
- Marak! - zawołała do niego matka, kiedy odchodził, zupełnie jak te głosy, które rozbrzmiewały mu w głowie. Marak, Marak! A jego siostra Patya, kwintesencja radości, naciągnęła swój pasiasty aifad na twarz i obrzuciła się piaskiem, jakby Marak już był martwy. Wciąż widział ją siedzącą na ulicy Kais Tain, kupkę jaskrawego materiału i rozpaczy.
W snach widywał matkę, która wylewała łzy na wiele dni przed jego odejściem, szła obok karawany opuszczającej Kais Tain, i która szła z nim całe tamto popołudnie aż do zachodu słońca.
Wtedy zgodziła się wrócić do wioski, do niewiadomego losu. Marak nie miał pojęcia, czy w ogóle wróciła do Kais Tain. Pochodziła z nizinnego plemienia Haga; mogła skręcić na ścieżki znane Haga i szukać znanych im studni.
Ta skaza pochodzi z twojej krwi, krzyknął do niej ojciec, kiedy poznał prawdę, ale nie uderzył żony. Gdyby to zrobił, Marak powaliłby go na ziemię. Ojciec spojrzał potem na niego i zadał to potępiające pytanie:
- Kiedy to na ciebie spadło?
- Nie pamiętam - musiał wyznać Tainowi, patrząc mu w mocną, pokrytą bliznami twarz. - Kiedy byłem bardzo mały.
Ojciec odwrócił twarz i nic już nie powiedział. Zatem szaleństwo kładło się plamą na wszystko, czego kiedykolwiek razem dokonali. Zaufanie, którym się darzyli, było kłamstwem. Wtedy po raz ostatni patrzyli sobie w oczy.
Słońce stanęło w zenicie. Karawana rozstawiła namioty dla ochrony przed światłem, miraż miasta już zniknął, a żona z Tarsy ze szlochem dała się posadzić, wciąż mówiąc do siebie.
Inni zbili się w grupki; odwracali oczy od słońca rozlewającego się na zewnątrz ich plamy cienia, a chłopiec kiwał się i coś mówił do siebie. Rudobrody mężczyzna, garbarz w średnim wieku z ramionami ponownie obłażącymi od słońca, siedział na rozgrzanym piasku i modlił się do bogów, o których wierni dobrze wiedzieli, że nie wysłuchają szaleńca.
Marak nie robił żadnej z tych rzeczy. Siedział tylko w cieniu namiotu z podniesionymi połami i patrzył na horyzont, równie pewny jak jego strażnicy i przewodnik karawany, że nazajutrz, może nazajutrz wieczorem, dotrą do kresu podróży.
Żaden z pozostałych szaleńców nigdy nie przemierzył Lakht. Żaden z pozostałych majaczących więźniów nie jeździł na wojnę z długotrwałą władzą Ili i nie pomagał najgroźniejszym z abjori zalewać ogniem tych wież.
Żaden z pozostałych nie zajechał tak wysoko na kłamstwie. Nikt z pozostałych nie był spadkobiercą Kais Tain ani nadzieją długoletnich ambicji Taina.
W owych czasach majaki nawiedzały go w nocy. Młody wojownik zdecydowany kroczyć śladami ojca potrafił utrzymać je w tajemnicy, choćby zagryzał wargi do krwi, choćby głosy odwracały jego uwagę, gdy siedział przy ojcowskim stole czy oślepiały go, gdy jechał na złamanie karku po zboczu wydmy.
Lecz wojna skończyła się zanim skończyła się ich miłość.
Od wycofania się spod świętego miasta minęły trzy lata. Podczas ostatniego roku tajemnice rozwinęły się w wizje, a wizje rozbrzmiały głosami. Wizje pojawiające się nitkami i gałązkami ognia splatały się coraz ciaśniej, aż powstałe tak obrazy zastąpiły to, co widziały jego oczy.
Chodź do nas, mówiły teraz coraz bardziej natarczywe wewnętrzne głosy. Chodź do nas. Słuchaj nas. W takich chwilach cały świat raz po raz gwałtownie się przechylał, jakby demony tkwiące w oczach Maraka usiłowały przechylić na lewo lub na prawo całe jego ciało. Trudno było się oprzeć takim szarpnięciom. Szaleńcy pogrążeni w atakach choroby zwykle podrygiwali i rzucali się.
Niektóre rodziny mogły nie oddać swoich szalonych synów. Niektóre rodziny, nawet całe wioski mogły być w całości skażone i ukrywały swój wstyd w tajemnicy.
Inne rodziny, inne wioski mogły po cichu zabić swoich szaleńców, by nie mieć kogo przekazać ludziom Ili. Karawana potępionych zatrzymywała się w wioskach, w których nikt się nie przyznawał.
Żona z Tarsy zawodziła i modliła się, ogarnięta wizjami.
- Patrzcie! - wołała. - Miasto! Jest tu święta wieża!
A kiedy indziej:
- Niech bóg ma w opiece Ilę - jakby żołnierze mogli się zlitować, gdyby wychwalała tyrankę.
- Na wschodzie jest diabeł! - wrzasnął garbarz, co rozbudziło starca, który zapytał o swoją żonę i zawołał, że zdradziły go spłodzone przez niego diabły.
Po twarzy, szyi i pod pachami Maraka spływał pot, wysychając mu na żebrach. Ciało mężczyzny zdradza go w upale. Chętnie oddaje wodę. W smutku oddaje jej nawet więcej.
Gdzieś ponad niebem leżała kraina bogata w życie, gdzie rodzili się wszyscy ludzie.
Gdzieś tam ponad rozżarzonym błękitem leżał raj bogaty w wodę, staw, z którego nieustannie wypływa strumień.
To miejsce może i było w niebie, jak mówili kapłani, ale podczas tego marszu niebo nie przypominało raju, oferując jedynie zimne światło gwiazd nocą i płonące oko słońca za dnia.
Kapłani mówili, że kiedy na Lakht zstąpili Pierwsi Przybysze, nieśmiertelna i wieczna Ila oddzieliła ludzi od zwierząt, a zwierzęta od plugastwa: potem nad światem i jego porządkiem zapanował bóg, jedyny bóg, a zarządzała nim Ila i jej kapłani.
Marak, podobnie jak jego ojciec i większość zachodu, odrzucił tę wiarę. Niebo nie oferowało żadnej pomocy, nie można było polegać na kapłanach na ziemi ani na zastępczyni boga. Skoro jednak zwalczał tę władzę i przyszło mu na coś takiego, to ze swoim życiem tu na ziemi nic nie mógł już zrobić, może oprócz zakończenia go, wylania go jak wodę, by pustynia wypiła je do sucha, a plugastwo nieba zleciało się chmarą. Człowiek mógł umrzeć za dnia, a o zachodzie słońca zostawały z niego tylko kości.
Marak postanowił jednak ujrzeć święte miasto jeszcze jeden raz. Znajdowali się o dzień marszu od niego. Zaszedł tak daleko dzięki samej wytrwałości, wiedząc, że pozostała mu już tylko śmierć i widząc, że jak dotąd to, co przynosił następny dzień, okazywało się lepsze od nie zobaczenia go w ogóle.
Mając teraz w oczach złudny obraz miasta, przypomniał sobie, że nie tylko może je zobaczyć, ale że sama Ila zapragnęła ujrzeć szaleńców. Pomyślał, że może będzie żył dość długo, by zacisnąć dłonie na jej gardle. To już jest jakaś ambicja.
A kiedy ojciec usłyszy, że Marak skręcił nieśmiertelny kark Ili, być może okaże mu wdzięczność. Jego syn jest szaleńcem i wyrzutkiem, lecz nie jest bezsilny.
{Świat przechylił się na wschód. Przechylił się i obrócił jak kompas w misie.}
Cały płaskowyż uniósł się i przechylił, a wszyscy szaleńcy podparli się jednocześnie rękami, by nie upaść.
Żona jednak nagle zerwała się, krzyknęła i puściła się biegiem.
- Miasto! - wołała. - Oburan! Niech Ila ma nas w opiece!
Dwaj spośród ludzi Ili zaczęli się śmiać, ale po chwili wstali i ruszyli za nią; wszyscy szaleńcy wyprostowali się i patrzyli za nimi, a co pobożniejsi zaczęli coś mamrotać o diabłach.
- Diabły są na dworze Ili! - drwili z nich ludzie z zachodu, w głębi serca będący abjori. - A ich przywódczynią jest sama Ila!
- Tam jest woda! - zawołał garncarz. - Woda do picia dla wszystkich.
Kilkoro szaleńców wstało, wykrzykując słowa zachęty dla żony albo protestując przeciwko bluźnierstwu, ale strażnicy zmusili ich biciem, by z powrotem usiedli na piasku. Poza tym nikt się ruszał w tym upale. Szaleńcy patrzyli, jak żona biegnie, wzbijając chmurki czerwonego pyłu pustyni.
Czy uda jej się uciec?, zadał sobie z lekkim zaciekawieniem pytanie Marak, cały czas spokojnie siedząc. Wydmy mają strome zbocza, z których można spaść.
A może skręci sobie kark albo pęknie jej serce? Może wtedy inni znajdą odwagę, by podjąć wysiłek. Marak poszukał tej odwagi u siebie. Teraz jednak, kiedy się nad tym zastanawiał, kiedy miasto znajdowało się tak blisko, myśl o gardle Ili całkowicie nim owładnęła.
W końcu ludzie Ili pobiegli szybciej. Wynik zawodów był przesądzony i większość karawany straciła zainteresowanie. Ludzie rozciągnęli się na piasku, niektórzy z bólem głowy. Marak patrzył jednak z ciekawością, jak żona umyka strażnikom.
Była sprytna. I miała cel.
Był lekko rozczarowany, gdy w chwilę potem ludzie Ili dogonili kobietę i rzucili ją, wymachującą rękami i krzyczącą, na piasek. Widział już to przedtem, ostatni wybuch życia u szaleńca, potem powolne staczanie się w rozpacz i apatię, a potem śmier. ć
Omotali kobietę jej aifadem, używając go jak liny, i przynieśli ją z powrotem, nie zważając na jej krzyki i wyrywanie się. Jej warkocze wlokły się po ziemi, miotały się wściekle. Gołe nogi młóciły powietrze. O mały włos jej nie upuścili. Ta żona z Tarsy miała więcej odwagi niż większość pozostałych oraz zdumiewający upór.
{Na wschód, odezwały się znów demony. Na wschód, na wschód.}
Lecz Marak nauczył się, że siedzący człowiek może się oprzeć przechyłowi świata.
- Lelie! - zawołała kobieta. Było to żeńskie imię. Siostry, córki albo matki. Marak nie miał pojęcia, czyje.
Żonie z Tarsy nałożono porządniejsze więzy i przywiązano do jednego z dwóch mocnych masztów podtrzymujących namiot Maraka. Wciąż coś bełkotała i krzyczała "Lelie, Lelie".
Wobec obojętności strażników i własnej bezsilności kobieta szarpała się coraz słabiej, krzycząc sporadycznie, dopóki nie ochrypła. Walczyła do końca, kiedy już tylko wzdrygała się co pewien czas, a po twarzy ciekły jej marnotrawnie łzy.
Garncarz z nizin twierdził, że zobaczył na urwisku anioły, twierdził to zupełnie spokojnie, chociaż w zasięgu wzroku nie było żadnego urwiska.
Chłopak z Tijanan, siedzący na krawędzi plamy cienia, chwiał się monotonnie przez godzinę i okrwawił sobie głowę, waląc nią w szorstki piach.
Po południu przewodnik karawany i jego ludzie wydzielili zimne racje; żona z Tarsy i chłopak byli zbyt rozkojarzeni, by jeść, ale przewodnik wychłostał ich harapem i chłopak wziął się do jedzenia. Kobietę zmusili do picia, zatykając jej nos, dopóki nie przełknęła, a po chwili łykała już wodę samodzielnie, tyle że poganiacze trzymali ją za ręce. Oddawali jej niejako przysługę. Mogli pozwolić, by szła spragniona, wiedząc, że i tak dostarczą ją do miasta następnego popołudnia, ale ci, co nie chcieli pić, szybko zapadali na zdrowiu. Ich ciała wydzielały coraz mniej wody, a oni sami umierali, pozbawiając Ilę tego, czego od nich chciała. Strażnicy dbali więc o to, by nie można im było niczego zarzucić.
Marak nie podnosił żadnego buntu przeciwko swemu losowi. Wziął do ust niewielki łyk wody, przełamał zbryloną porcję jedzenia dwiema wolnymi rękami i powoli jadł, obserwując słabnące zmagania strażników z żoną i zastanawiając się, czy kobieta umrze zanim dotrą do Oburanu i w ten sposób zyska wolność.
Szaleńcy mnożyli się na zachodzie, wśród wzgórz, od trzydziestu lat; niedawno rozniosła się plotka, że Ila miała o nich sen i zapragnęła raz na zawsze oczyścić ziemię z ich dolegliwości.
Marak obawiał się, że jego ojciec może już nie rządzić długo, i to nie tylko ze względu na wstyd i rozczarowanie, jakie przyniósł mu syn. Ludzie nie zechcą pójść za szaleńcem, a przez Maraka został skażony cały ród. Jedynym wyjściem jego ojca wobec swoich ludzi było obarczenie winą kobiety, która urodziła mu takiego syna i Marak to rozumiał, ale oznaczało to zniszczenie jego matki. Jeśli nie udała się do swego plemienia, do Haga, to nie miała się gdzie schronić.
Może wybrała się w drogę. Może już tam jest. Może znalazła jakąś studnię, poszła dalej i powiedziała Haga tylko tyle, że rozeszła się z mężem. Żona z plemienia Haga miała takie absolutne, niekwestionowane prawo. Może uda jej się zapomnieć o synu.
Marak jednak w to wątpił. Uparta i dumna Kaptai była oddaną matką. Czy mogłaby kłamać w sprawie swego syna? Czy mogłaby zostawić córkę, kiedy jej syna zabrano w pohańbieniu?
Marak mógł zrobić tylko jedno, by położyć kres pytaniom, tylko jedno, by zmazać swą hańbę: zabić Ilę.
Mógł zrobić tylko jedną rzecz, by zdobyć przebaczenie ojca dla matki, by zdobyć honor i życie dla siostry oraz dać jej szansę szczęścia, zamążpójścia i rodzenia dzieci.
Marak, Marak, Marak, mówiły głosy. Szaleństwo zesłane na innych zsyłało mu wizje wieży, jaskini pełnej słońc. Jakiekolwiek spójne myśli rozpływały się leniwie w niebyt.
Może pieczywo, którym ich karmiono, zawierało jakiś narkotyk przytępiający zmysły i osłabiający wolę. Marak czasami tak uważał. Na pewno zawierało pokrzywę, która znieczulała język: skarżył się na to garncarz. Jeśli tak było, jeśli otępiało umysł, jeśli w jakimś stopniu zacierało wizje i uciszało głosy, to Marak przyjmował to z ulgą i nie kwestionował pożywienia ani nie odmawiał przyjmowania go, tak jak robiła to żona z Tarsy.
Kiedy wizje go opuściły, kiedy mógł leżeć spokojnie i śnić zwykłe sny, ujrzał zachodnie niziny i kamienne wieże Kais Tain, strażników na tle zachodzącego słońca i dom ojca wciśnięty między dwie wysokie wieże. Był to dom o grubych ścianach chroniących przed słońcem, głęboko wkopany w chłodny piasek. Wioska rozciągała się po obu jego stronach, wokół studni i ogrodu przykrytego siecią.
Sen zmienił się. Marak zobaczył matkę, stojącą obok złocistej, zakurzonej drogi, owiniętą w ciemne szaty, osłoniętą chustą, tak, jak ją widział ostatni raz, bardzo tajemniczą.
Jego ojciec Tain, ten wojowniczy, niepokorny i straszny mężczyzna, po prostu zgodził się na wszystkie warunki, oddał go jak przehandlowaną matę, i podpisał z ludźmi Ili trwały rozejm. To, że jest wściekły i czuje się znieważony, Tain Trin Tain zdradził tylko swojej rodzinie i oficerom. Przed całym zgromadzeniem swoich ludzi matkę swoich dzieci nazwał dziwką.
Jako że matka Maraka pochodziła z plemienia Haga, nie powiedziała ani słowa w swojej obronie, tylko zasłoniła twarz szatą i wyszła, nie patrząc w oczy swoim niewolnikom.
Ponieważ pochodziła z plemienia Haga, nie wyjawiła swoich planów. Nie chciała dyskutować, nie chciała opierać się temu, czego nie mogła znieść.
Pustynia jej nie przerażała. Po jej mężu Kaptai nie mogło przerazić nic na świecie.
Świat chwiał się coraz bardziej, a potem, jak zwykle bez ostrzeżenia, przestał.
Marak bez słowa patrzył na świat z bardzo, bardzo daleka. Patrzył, jak rozpływają się fałszywe oazy, a słońce zmienia czerwony piasek w mosiądz i mgiełkę.
Niedaleko przeleciał ptak, rzucając na krótko cień, zwiadowca ze świętego miasta, gdzie ptaki zbierały się tłumnie i tuczyły się na odpadkach. Ptaki, tak jak inne plugastwo, żywiły się trupami, jeśli je znajdowały; tego dnia nikt jednak nie umarł. Zawiedziony ptak zatoczył koło i odleciał.
Kiedy słońce znacznie się już obniżyło, przewodnik karawany kazał w końcu zwijać namioty.
- Wstawać! - zawołał. Wszedł między siedzących ze swoją rodziną i niewolnikami, machając rękami i pokrzykując jak na swoje zwierzęta. "Hap-hap-hap" na ludzi Ili. "Hap-hap-hap" na szaleńców. Żony z Tarsy, kompletnie wyczerpanej, nie można było wyrwać z letargu, a kiedy odwiązano ją od masztu, położyła się na piasku bełkocząc coś o ogniu, blasku i śmierci.
Nikt się tym nie przejął, nawet inni szaleńcy. Zwijano namioty.
Ludzie Ili wywlekli żonę spod właśnie mającego zapaść się namiotu w blask bijący z nieba. Chłopak z Tijajan klęczał, rytmicznie uderzając pokrytym strupami czołem w ziemię i rozmawiając z tym, co niewidzialne. Do czoła przywarł mu piasek i zabarwił się na czerwono od krwi.
Tego dnia opór stawiała żona. Zeszłego dnia był to garncarz. Pobili go. Żonę bili tylko do momentu, kiedy uniosła ręce, by zasłonić twarz. Po tym poznali, że przestanie się awanturować.
Kiedy namioty zostały zwinięte, a zwierzęta obładowane, zewsząd rozległo się "hap". Żona została umieszczona na jednym z nich, najmniejszym, przywiązana jak pakunek, by nie zrobiła sobie krzywdy. Któryś z żołnierzy będzie szedł piechotą: żona była warta nagrodę.
"Hap" - zwierzęta barwy piasku dźwignęły się na długich nogach w górę, potrząsnęły wyniosłymi szyjami i ruszyły z miejsca, prowadzone przez posiwiałego przewodnika stada; ich oczy przysłonięte opadającymi powiekami patrzyły z równą dezaprobatą na szaleństwo świata i słabość ludzi.
Ludzie Ili pilnowali tempa marszu; Marak dostosował się do niego. Zdrowi na umyśle pilnowali szalonych.
Lakht ciągnęła się bez końca, maskując swoje pułapki odległością i złudzeniami, lśnieniem fałszywej wody i poruszeniami widmowego plugastwa.
Mijały godziny pod ciemniejącym niebem. Marak znów miał wizje. Wieże same się budowały w ogniu i splatały w symbole. W czeluści ciągnącej się w nieskończoność jaskini lśniły równo rozmieszczone słońca.
Nie zwracał na nie uwagi i dostrzegł poprzez nie piasek. Spojrzał na horyzont, gdzie w końcu zapadało słońce, gdzie przed nastaniem następnego dnia mogło się wznieść prawdziwe święte miasto.
Marak, powiedziały demony, od dawna znające jego imię. Marak, Marak, Marak.
Głosy demonów brzmiały czasami jak głosy kobiet, a czasami jak głosy mężczyzn. Marak zignorował je, tak jak się tego nauczył przez trzydzieści lat swego życia, i poświęcił uwagę głosom otaczających go ludzi i zwierząt.
Nad wszystkie wybijało się wysokie zawodzenie żony z Tarsy.
- Potępieni - wołała żona w zapadającą noc. - Potępieni, potępieni, potępieni, niech Ila ma nas wszystkich w opiece! Wszyscy jesteśmy potępieni!
Słońce zniżyło się w płomieniach i rzuciło ostatni złudny blask na ziemię, wyglądającą teraz jak pozłocona woda.
- Nie jestem szalona! - krzyczała żona z grzbietu wierzchowca. - Nie jestem szalona!
Tak twierdziła.
A kiedy zapadła noc i nieco ochłodziła powietrze Lakht, kobieta zaczęła śpiewać dla męża, który już jej nie chciał.
- Kochajmy się, szukajmy światła u księżyców i zbudujmy dom z kamienia. Wykopmy studnię, która da nam życie, i zasadźmy zielone pnącza i melony. Zróbmy sobie dziecko i tańczmy z dziećmi naszych dzieci. Połóżmy się do łóżka i długo śnijmy. Kochajmy się.
Dalej melodia się powtarzała, w kółko i w kółko, jak litania, a stopy robiły się coraz cięższe i skurcze chwytały nogi.
- Kochajmy się - zawołał w niebo garncarz - kochajmy się, kochajmy się. O, matko, matko, matko! Gdzie moja matka?
- Nigdy nie miałeś matki! Bądź cicho! - odkrzyknął mu inny szaleniec, sadownik.
Chłopak z Tijanan nic nie słyszał. Szedł, zabijając ręce i narzekając na płonące ogniska.
Marak nic nie mówił. W jego głowie też śpiewały głosy, ale nie o miłości, tańcu czy ogniskach. Jego głosy wymawiały słowa, a jego skóra rozgrzewała się i ziębła w rytm obrazów tworzonych przez linie na tle nocy.
Widział, jak płomieniste linie tworzą konstrukcje. Zobaczył światło rozbłyskujące na niebie, złudne jak reszta wizji. Wiedział, że to iluzja, ale po ciemku wizje z łatwością stawały się prawdziwsze niż wiszące nad nim gwiazdy.
Czerwone i zielone światło błyskało na zmianę, oślepiając go. W pewnej chwili przestał widzieć, gdzie stawia nogi, i upadł, rozdzierając sobie spodnie na kolanie.
Poczuł ból. Pomacał dookoła na oślep, ale jego palce natrafiały jedynie na kamienie wygładzone prze wiatr.
Zapomniał, gdzie jest. Upadł. Świat, w którym przebywał, był pozbawiony map.
Znajdował się na Lakht. Mógł jednak dowodzić swymi ludźmi. Mógł prowadzić wojnę. Mogli napadać na karawanę, a on nie mógł sobie tego przypomnieć.
Jakaś dłoń wsunęła mu się za kołnierz i pociągnęła, a potem coś opasało mu szyję; uświadomił sobie, że to obroża, sznur, do prowadzenia szaleńców.
Ktoś pociągnął, a on ruszył, zupełnie na ślepo. Usłyszał głos ojca mówiącego do matki, że nie powinna rozmawiać z umarłymi.
Usłyszał, jak ojciec mówi, że musiała go począć z kimś nie należącym do żadnej kasty: on nie może być synem Taina. Najwyraźniej jego matka była dziwką.
Kolana ćmiły tępym, odległym bólem. Pociągnięcia liny pozbawiały Maraka równowagi, ale i przypominały, gdzie jest lewo i prawo. Przyjmował je pokornie, jako wskazówki co do kierunku, żeby nie odłączyć się od kolumny. Koniecznie trzeba trzymać się karawany. Koniecznie trzeba być cicho i współpracować. Ma jeszcze coś do zrobienia, powód, by iść dalej.
Potem odpoczywali. Marak był oślepiony; dano mu do picia gorzkie piwo, pierwsze piwo, jakie miał w ustach w trakcie tej podróży. Wyczarowało ono żniwne wieczory, żółtą, żółtą słomę, śmiech na polach. Wyczarowało ogniska i kampanię, i zabandażowanego mężczyznę umierającego z ran. Pili takie piwo na Lakht, przed trzema laty. Zdobyli wagon piwa i zachowywali się jak chłopcy.
Jesteśmy tu, wołali ze śmiechem, gdzie wylądowały statki. Poszukamy statków na pustyni?
- Tu jesteśmy! - wołali ku niebu, bluźnili i wymachiwali rękami, jakby chcieli przywołać niebiańskich obserwatorów.
Na nieszczęście zwabili oddział ludzi Ili i musieli z nimi walczyć po pijanemu. Kiedy ojciec się o tym dowiedział, uderzył Maraka, ale nie był bardzo zły, ponieważ nikt z nich nie zginął, a poległo kilku ludzi Ili.
- Hap-hap-hap - rozległo się dookoła.
Żona, która dostała podwójną porcję piwa, zrobiła się otępiała i uległa, więc postawiono ją na nogi i kazano iść
Garncarz, równie pijany, pytał o matkę.
- Cicho bądź - skrzyczeli go inni szaleńcy, a ludzie Ili roześmieli się, podjechali do niego z obu stron, podnieśli za ręce i odjechali z nim daleko do przodu, gdzie upuścili go na ziemię.
Kiedy nadeszła kolumna, garncarz siedział na ziemi. Postawiono go łagodnie na nogi. Miasto było bardzo blisko i ludzie Ili byli w dobrym humorze. Oddali więźniom swoje kwaśne piwo, licząc na lepsze w mieście, gdzie było pełno wody.
Tuż przed świtem starzec upadł i wydawało się, że umarł - nikt go nie tknął. Ludzie Ili posprzeczali się między sobą i postanowili, że i tak muszą zabrać ciało ze sobą. Mogło zwabić plugastwo, a to stanowiło zagrożenie. Innych zmarłych porzucali. Ila jednak miała im dać nagrodę za każdego szaleńca, a udowadniając, że na świecie jest o jednego mniej, być może uda im się dostać nieco złota nawet za ciało. Miasto było blisko. Nagroda też.
O świcie Marak zjadł to, co mu dano i wypił wodę. Słońce wyśliznęło się znad zębatej krawędzi Quarain, przecinając czerwonymi palcami drobniutki piasek, a miasto, które rozciągnęło się nitką światła, nie było już mirażem. Wielu szaleńców wykrzyknęło na jego widok, ale inni, raz oszukani, nie wierzyli i milczeli.
Marak szedł i szedł bez końca w blasku, po nierównym gruncie. Miasto przybliżało się przez cały dzień, lecz Lakht wcale nie wydawała się węższa ani miasto bliższe. Oślepiające słońce paliło i ludzie Ili, zapomniawszy o niedawnej hojności, stali się niecierpliwi. Nie zrobili popasu w południe, lecz parli dalej w palącym słońcu.
Chłopak z Tijanan, który miał słabszy wzrok, zobaczył w końcu miasto, które inni widzieli już od wielu godzin.
- Święte miasto! - zawołał i zaczął tańczyć, wymachując rękami, ale rozeźleni strażnicy go zbili i wypchnęli do przodu.
Chłopak, a miał na imię Pogi, szedł, bijąc się rękoma po głowie.
Mury miasta, choć jeszcze dalekie, też dodały Marakowi ducha. Nie szedł już po omacku. Szedł tak, jak idzie mężczyzna na spotkanie z odwiecznym wrogiem, pełen świętego, słusznego gniewu.
- Spójrzcie na niego - odezwał się jeden z ludzi Ili. - Czy on wie, dokąd idzie? Jest tak szalony, jak ten chłopak.
Kiedy świat się przechylił, chłopak nie zboczył z trasy. Nigdy nie ulegał wizjom, które nękały pozostałych. Jego szaleństwo było inne. Jeśli ich szaleństwo było zbrodnią, on był niewinny.
Marak poczuł, jak świat się obsuwa, ale też nie zboczył z trasy. Patrzył na ściany i nie zwracał uwagi na przechył.
Dotarli do drogi wybrukowanej kamieniami. Teraz nie było już ucieczki i nawet najgłupsi musieli zadać sobie pytanie, co ich czeka. Marak jednak to wiedział. Była jakaś pociecha w świadomości, że nie umrze bez powodu. A nawet zadowolenie, kiedy zniknęły już wszelkie inne cele.
Widzisz, ojcze? Nie jestem zupełnie szalony. Nie jestem zupełnie bezużyteczny. Kłamałem. Całe moje życie było kłamstwem, ale było to kłamstwo uzasadnione.
Co udają zdrowi na umyśle?
Co udawałaś, matko, wiedząc od moich narodzin, że nie jestem jak reszta z was?
A co udawałeś przed samym sobą, Tainie Trinie Tainie, kiedy raz po raz wierzyłeś w moje kłamstwa? Wciąż pytałeś, ale przyjmowałeś wszystkie kłamstwa. Dlaczego jesteś teraz zły?
Zaszło słońce. Mury świętego miasta, ukośne i zwieńczone kawałkami szkła, odbijały blask słońca prosto w oczy, jakby wszystkie płonęły boskim ogniem. Kopuła Beykaskh, kopuła Łaski Ili, była cała pokryta szklanymi płytkami, i płonęła niczym samo słońce. Przed południem nie można było na nią patrzeć tak samo, jak nie można było patrzeć w płonące Oko Niebios.
Szaleńcy i strażnicy pochylili głowy, nie ze wstydu, lecz by ochronić oczy przed wspaniałością miasta.
Wokół murów latały stada ptaków, czarne plamki w blasku. Przy południowych murach znajdowały się szubienice: miasto dawało ptakom swoich niechcianych, swoich złoczyńców i swoje odpadki.
Powiadano, że w swym bogactwie wyrzucało w ciągu dnia to, z czego mogłyby wyżyć przez rok całe wioski. U bram znajdował się zbiornik, obramowany kamieniami, z którego wypływała na piasek długa struga wody, a natrafiwszy na podłoże z piaskowca, gromadziła się w zawsze pełen staw o zielonych brzegach.
Do tej wody schodziło się wszelkie plugastwo, służąc za cel łucznikom i strzelcom Ili. To rozlewisko, ten staw stanowił największe z możliwych marnotrawstwo, budzące zdumienie szaleńców. Nazwali oni ten otoczony sitowiem staw mirażem.
Lecz obok drogi biegła rura i podczas gdy wioski odmierzały i sprzedawały każdą kroplę, wyciskały wilgoć z choćby najmniejszego odpadka i destylowały ją w ogromnych kotłach, w Oburanie postępowano inaczej. Wodę wysyłano do stawu, by przyciągała plugastwo.
A kiedy weszli w cień rzucany przez Oburan, natknęli się na znane z pogłosek dziwo większe niż płonąca kopuła i mury o krawędziach ze szkła: fontannę zwaną Łaską Ili. Obok bramy tryskała z kamiennych otworów woda tak obficie, że przelewała się z misy do rynien, a nawet na kamienie ulicy, gdzie zadeptywali ją przechodnie.
Tutaj podróżni i kupcy mogli pić do woli, a reszta wody nieustannie wpadała do rynny, skąd wyciekała na płyty ulicy, by, jak wiedział Marak, w końcu dotrzeć do tego odległego stawu otoczonego sitowiem.
Zwierzęta nie piły od dziesięciu dni. Tutaj, przy długich rynnach, tłoczyły się, przepychały i szczypały nawzajem, ustalając pierwszeństwo. Ludzie Ili moczyli ręce i przemywali twarze przy górnej misie, nic nie płacąc i rozchlapując wodę. Następnie napili się poganiacze, do których dołączyli szaleńcy, usiłując zagarniać wodę obiema dłońmi i poszturchując się wzajemnie łokciami, rozgorączkowani chciwością, strachem i pośpiechem.
Marak napełnił złożone dłonie wodą z rynien dla zwierząt, jako że nie przeszkadzała mu odrobina śliny beshti. Co więcej, kiedy inni poszturchiwali się i martwili o swój udział w tym, co nieograniczone, napełnił dłonie i najpierw roztarł na błoto warstewkę pyłu na twarzy i szyi, a potem spryskał się wodą. Pod koszulą spływały mu jej zimne strumyczki.
Nie był zwykłym szaleńcem, by rozpychać się łokciami przy źródle wody. Tu, w miejscu, gdzie wypływała z rynien, miał ją całą dla siebie. Zobaczył, jak garncarz popchnął na ziemię żonę z Tarsy, chwycił go więc za obrożę i powstrzymał, dopóki posiniaczona kobieta nie wstała.
- Wody jest pod dostatkiem - rzekł do garncarza. - Czy ty w ogóle jesteś człowiekiem?
Ordynarna odpowiedź mężczyzny świadczyła, że jest co najmniej głupcem, i Marak okazał swą pogardę dla wody z Łaski Ili wrzucając garncarza do koryta dla zwierząt, co być może było pierwszą kąpielą garncarza od urodzenia. Strażnicy, w o wiele lepszych humorach, skoro napełnili brzuchy wodą, roześmieli się i nikt nie zbeształ Maraka za jego czyn.
Dzięki niemu otrząsnął się nieco z narkotyku, który dostawał w jedzeniu. Poczuł, że bije mu serce, a w żyłach płynie krew. Poprzez odgłosy wydawane przez otaczające go zwierzęta przedzierał się hałas miasta, gwar gapiów i przechodniów, szyderstwa tłumu zbierającego się na widok garncarza, który gramolił się z większej ilości wody, w jakiejkolwiek siedział w życiu, i rozpryskiwał ją na płyty ulicy. Marak słyszał pisk młodych głosów, kiedy jeden z beshti kłapnął zębami na drażniące je dziecko, pobrzękiwanie dzwoneczków na uprzęży, odgłosy zebranej dookoła karawany. Roześmiani gapie, którzy zebrali się po to, by popatrzeć na kąpiel garncarza, być może nie mieli pojęcia, że rozrywki dostarczają im szaleńcy.
Marak wyprostował plecy, wygiął je i podniósł wzrok wysoko na groźne mury, wysoką barykadę, która, wbrew wszelkim planom i ambicjom Taina, udaremniła jego rebelię.
Zobaczył z tego dogodnego miejsca najeżoną szkłem linię obronną, którą usiłował niegdyś sforsować, i zimnym okiem żołnierza patrzył na blizny, jakie wraz z Tainem pozostawił na wapiennych murach świętego miasta, klejnotu Lakht. Były liczne i trwałe, lecz nie śmiertelne, nie, wcale nie zadali temu miastu śmiertelnych ran.
Nie wiedzieli wówczas o działach ani wyrzutniach.
Marak był przekonany, że miasto kryje wiele rzeczy, których nawet się nie domyślał. Jedną z nich stanowił powód jego wezwania.
Czy potężna Ila zdusiła wojnę przyniesioną z zachodu, a jednocześnie, powodowana kaprysem, poszukuje szaleńców? Czy to zwykła ciekawość?
Tak więc potępieni i szaleni zabrali się na żądanie Ili, by żyć lub zginąć, a wśród nich znajdował się nierozpoznany jeszcze syn jej wroga, czego Marak był pewien. Znajduje się w zapiskach tych ludzi i na pewno ktoś poinformuję Ilę, jaką zdobycz zgarnęli jej ludzie na zachodzie. Zastanawiał się, czy zostanie wyciągnięty z tłumu zanim Ila pozna prawdę i czy jego imię zostanie rozgłoszone na ulicach? A jeżeli tak się stanie, to co zrobią ludzie, którzy cierpieli wieloletnie ataki?
Czy będą wściekli?
Czy, jeżeli zawoła: Ja jestem Marak Trin Tain, zaatakują go?
Kusiło go, by tak zrobić, choćby tylko po to, żeby nie zginąć bezimiennie i sprawić swoją śmiercią jak najwięcej zamętu. Miał jednak inny cel.
Strażnicy poderwali więźniów do marszu, więc Marak też pochylił głowę i ruszył do przodu.
- Marsz! - krzyczeli na nich ludzie Ili jak na zwierzęta. Po raz pierwszy od zeszłego dnia użyli harapów, chodząc między szaleńcami i poganiając ich w bramie.
Podróż dobiegła końca. Przewodnicy karawany najprawdopodobniej udadzą się po zapłatę za swoje usługi, tak jak w każdym mieście po dostarczeniu ładunku. Ludzie Ili przejęli teraz całe dowództwo: zwierzęta i ich panów zostawili z namiotami i bagażem, oprócz wierzchowca niosącego starca. Chłopak, Pogi, zatrzymał się, chcąc popatrzeć na ich rozstanie, ale strażnicy popędzili go uderzeniami harapa.
Rozważny człowiek, taki jak sierżant dowodzący karawaną, mógł być przygotowany na każdy kaprys Ili. Sklął strażników, którzy bili chłopca zbyt mocno, a pozostałych szaleńców zachęcał krzykiem do marszu.
- Już niedaleko - wołał. - Tam usiądziecie! Ruszać się!
Marak szedł za wierzchowcem niosącym martwego mężczyznę, widząc głównie jego nogi i brzuch, ponieważ wyłożona kamieniami ulica wznosiła się coraz wyżej szerokimi tarasami miasta, między frontonami warsztatów rzemieślniczych, składów i lepszych rezydencji.
Wkrótce zmierzch przygasił blask słońca, a kolory utraciły jaskrawość. Dzień się skończył. Marak szedł za zwierzęciem, które, napojone, zatrzymało się na chwilę by zrobić to, co beshti rzadko robią, po czym ruszyło dalej. Wszystko skrupiło się na pieszych.
Podczas prowadzonej tu wojny, wojny jego ojca, nie tylko nigdy nie wdarli się za te mury, ale nawet nie wyobrażali sobie rojnej masy ludzi mieszkających w świętym mieście. Marak szedł teraz w głębokim cieniu wysokich budynków, spowitych smrodem dymu, zgnilizny i moczu. Czuł lekki chłód kamienia pogrążonego w wiecznym półmroku i coraz większy chłód powietrza stygnącego po zachodzie słońca. Jego południowy blask właściwie tu nie docierał. Marak nie docenił swego ostatniego widoku słońca. Był teraz pewien, że jeśli zobaczy jego wschód, przyniesie mu to wielkie nieszczęście.
Wchodzili coraz wyżej krętą ulicą, nie wywołując zbytniej ciekawości do chwili, kiedy musiała się rozejść wiadomość o ich przybyciu i mieszkańcy świętego miasta wylegli z domów, by szydzić z szaleńców i obrzucać ich zgniłymi owocami - niewiarygodny luksus świętego miasta, w którym wyrzucano jedzenie, a w śmietnikach było więcej bogactw niż po wioskach. Cenna wilgoć spływała z innymi odpadkami po bokach ulic, a bruk zrobił się śliski od owocowej miazgi.
Chłopak podniósł na wpół zgniły owoc i zjadł go. Żona upadła w owocowe błoto i pobrudziła sobie kolana. Marak podniósł ją, nie łamiąc rytmu kroków: to nie jest miejsce, gdzie można by umrzeć, w takim brudzie, po tak długiej walce, by tu przybyć. Kobieta śpiewała po drodze; między kamieniami płynęła woda, a na idących sypało się jedzenie lepsze od tego, jakiego zaznawało wielu wieśniaków.
- Na ziemię zejdą diabły! - wrzeszczał na prześladowców garncarz. - Diabły mieszkające na wysokim wzgórzu, w wieży, zejdą na ziemię i zatańczą na waszych pogrzebach!
Na te słowa tłum zaczął miotać poważniejsze pociski. Marak odbił ręką skorupę garnka, ale jeden z szaleńców padł na ziemię zalany krwią: był to balwierz, którego ugodził w głowę kawałek cegły.
Wtedy ludzie Ili naparli na tłum i wyciągnęli z niego napastnika, bijąc go kijami.
Marak osłonił żonę z Tarsy własnym ciałem, stając między nią i co celniej rzucającymi gapiami.
- Gdzie jest miłość? - śpiewała cicho, nierówno, wspinając się ulicą. - Gdzie jest na pustyni cień? Dokąd odeszła moja miłość?
Niespodziewanie wyszli przez bramę na duży plac, gdzie stali ludzie rzucający spojrzenia, a nie kamienie; zachowywali się lepiej, lecz sprawiali groźniejsze wrażenie.
Potem weszli przez drugą bramę w cień murów wewnętrznych i zapach asfaltu oraz oleju. Unosiły się tu kłęby pary. Plotki okazały się prawdą. Święte miasto było tak bogate, że dysponowało nadmiarem opału do pieców i bramy poruszane były parą, a nie siłą ludzi czy zwierząt. Marak o tym słyszał, lecz nigdy tego nie widział.
Podtrzymał żonę, która potknęła się i oparła o niego.
- Daj mi odpocząć - poprosiła. - Daj mi odpocząć.
- Już niedługo - odparł. Mógłby zapragnąć, by umarła tak cicho, jak ten starzec. Była taka łagodna. Nie wyobrażała sobie tego, co mogło jej zaoferować miasto.
- Co to za hałas? - zapytała, kiedy bramy jęknęły i wydały pełen udręki dźwięk, zgrzyt żelaza o żelazo.
- To maszyny - odrzekł Marak. - Maszyny Beykaskh.
Chyba go nie zrozumiała. Może nigdy nie słyszała o tym, że w Beykaskh wytwarza się bramy z żelaza i gotuje wodę, by nimi poruszać, albo o tym, jak rozzłoszczona Ila wrzuca zdymisjonowanych ministrów w tryby tych maszyn. Żona z Tarsy zwolniła; przechodząc przez ostatnią z bram, przez serce maszyn, wyglądała na otępiałą i wyczerpaną.
Byli w wewnętrznym sanktuarium, w sercu świętego miasta. Marak znalazł się tu, gdzie armie jego ojca miały jedynie nadzieję się znaleźć.
- To ten - odezwał się nagle dowódca ludzi Ili, chwycił Maraka za rękę i odciągnął od żony z Tarsy.
Żona padła na kolana, wołając go na pomoc i wykrzykując imię Lelie. Nikt jej nie zauważył. Leżała na płytach ulicy, a besha niosący martwego starca przeszedł spokojnie obok jej bezbronnego ramienia, delikatnie przestępując nad kobietą. Na ten widok Marak wstrzymał oddech, ale szedł posłusznie, gdzie mu kazano.
"To ten", powiedziano o nim, ale nawet teraz nie uznano go za osobę niebezpieczną.
Nie straci swej jedynej szansy dla jakiegoś gestu. Skupił się na jednym szalonym czynie jako mającym jakąś wartość dla jego ojca, jako sposobie, dzięki któremu ojciec będzie mógł powiedzieć, a wioski powtórzyć, że może jednak Marak był synem Taina.
A jeśli był synem Taina, to jego matka nie była dziwką, a siostra zachowa cześć.
Ma jedną szansę. Jedną szansę. Jedną jedyną szansę. Dopóki na nią nie trafi, musi wszystko potulnie znosić.
Wtedy, jeśli będzie się opowiadać o tych zdarzeniach, szaleńcy będą mieli imiona. Będą zapamiętane wszystkie, a jego ojciec powie: "Nie był taki szalony, jak pozostali, prawda?"
|