Namibia

Na tę wyprawę zebraliśmy się we czwórkę. Do tej pory podróżowaliśmy oddzielnie, najczęściej publicznymi środkami lokomocji. Ale przez Namibię, ze względu na odległości i infrastrukturę, najlepiej podróżować jest autem. Na wypożyczenie zwykłego na te warunki samochodu terenowego z nadbudową campingową nie było nas stać. Na szczęście Nick zdobył na tę wyprawę starego Landy 109, rocznik 1959. Po namiocie ma i tak każdy z nas. Oldtimer sprawia na pierwszy rzut oka zupełnie przyzwoite wrażenie, więc nie martwimy się o to, czy przetrzyma czterotygodniową wyprawę przez żwir i piasek.

Gdy wyruszamy, nad Przylądkiem Dobrej Nadziei leży mgła. Nie tylko my mamy nadzieję, że pogoda się poprawi. Ale najpierw przeżywamy rozczarowanie, gdy zaczyna się burza i deszcz. Mimo tego, dobry humor nas nie opuszcza. Jak się później okazuje, to być rzeczywiście jedyny deszcz podczas naszej wyprawy. Na około 1.200-kilometrowy odcinek przez Południową Afrykę do namibijskiej granicy przeznaczyliśmy dwa dni. Mimo dobrze rozbudowanych dróg, nie należy do szczególnych przyjemności siedzenie dzień i noc we czwórkę w Land Roverze wypełnionym po brzegi wyposażeniem, narzędziami, częściami zamiennymi, żywnością i ubraniami. Ten czas daje nam możliwość przyjrzenia się Górze Cedrowej i przetestowania auta jeszcze przed pierwszymi, poważniejszymi bezdrożami, bo w gorączce ostatnich przygotowań przed podróżą nie było już na to czasu. Na szczęście pierwsze wysiłki nasz stary towarzysz podróży zniósł bez problemów. Tyle, że już następnego dnia stwierdzamy, iż o wiele wcześniej niż oczekiwaliśmy konieczne jest sięgnięcie do 120-litrowego zapasowego zbiornika. Land Rover zużywa około 18 litrów na 100 km i zastanawiamy się, co będzie, gdy wjedziemy w piasek. Po kilku kilometrach w mgłach Góry Cedrowej jedziemy dalej bez problemów aż do przejścia granicznego Vioolsdrif/Nordooewer.

Po 37 kilometrach asfaltu skręcamy w kierunku Fish River Canyon na dobrze przygotowaną drogę żwirową. Zatrzymujemy się i rozkoszujemy po raz pierwszy spokojem rozciągającej się przed nami pustyni. Odczucie to będzie się jeszcze nasilać w trakcie następnych tygodni. Jeśli ktoś mówi o przeludnieniu, powinien pomyśleć o tym kraju - dwa razy większym od Niemiec, z ilością mieszkańców równą jednej trzeciej Berlina. Późnym popołudniem osiągamy Camp Hobas na północnym skraju Fish River Canyon. Szybko rozbijamy obóz, by nie przeoczyć gry świateł słońca zachodzącego nad drugim co do wielkości kanionem świata. Następnego dnia wędrujemy po robiącym ogromne wrażenie wąwozie i kąpiemy się w Fish River na dnie kanionu. Ale cały ogrom doliny uzmysławiamy sobie dopiero podczas wchodzenia, trwającego dwukrotnie dłużej niż schodzenie. Musimy się spieszyć, aby wspiąć się jeszcze za dnia. Trudy wspinaczki wynagradza fascynujący nastrój zachodzącego słońca.

Rankiem następnego dnia jedziemy dobrymi żwirowymi drogami do Liideritz. Droga wiedzie jak po sznurku przez prawie nie porośniętą Pustynię Namibijską. W głowie kołacze się pytanie - jak długo trzeba byłoby tu czekać na pomoc w przypadku awarii? Założone przez bremeńskiego kupca Adolfa Luderitza miasto na Wybrzeżu Diamentowym ma do zaoferowania kilka pamiątek z niemieckiej historii kolonialnej: secesyjne budowle, kościół skalny, kawiarnie... Na długo przed Niemcami wylądował tu już w roku 1488 Portugalczyk Bartolomeusz Dias i postawia kamienny krzyż.

Nie brakuje ciekawostek. "Zamknięte z powodu pogody" - przeczytać można na wielu sklepach. Wiatr jest tu tak silny, że groziło nam nawet porwanie dwóch naszych namiotów wraz z plecakami i wrzucenie ich w zatokę przed Wyspą Rekinów. Zatrzymał je dopiero mur ochronny.

Duże wrażenie robi wymarłe, niegdyś tętniące życiem, diamentowe miasto Kolmannskuppe, leżące około dziesięciu kilometrów w głąb lądu od Luderitz. Wiatr utworzył tu wydmy z piasku w domach opuszczonych przed około 70 laty. Widok rzeczywiście jak z filmów grozy. Po dwóch dniach spędzonych tutaj jedziemy dalej do Sesriem, mniejszego kanionu, a stąd, dalej na wydmy w Sossousvlei.

Wzdłuż tych największych wydm świata pędzi się z prędkością 80 km/h, a mimo to jedziemy prawie godzinę. Potęga i kolory tego krajobrazu są zniewalające. Ostatnie pięć kilometrów drogi to głęboki piach, w którym w powrotnej drodze utknęliśmy. Stary benzynowiec daje jednak z siebie wszystko i po chwili pracy łopatami Land Rover wydostaje się ponownie na żwirową drogę. Następny dzień znów spędzamy w samochodzie, aż do osiągnięcia Swakopmund.

Miasto to, które jest chyba bardziej niemieckie niż każde miasto nad Renem, ma turystom wiele do zaoferowania. Dzięki budynkom z czasów kolonialnych. wielu knajpkom i restauracjom jest tu wystarczająco dużo atrakcji i różnorodności. Spędzenie w tym najbardziej ulubionym kurorcie Namibii sześciu dni nie sprawia nam więc żadnych kłopotów. Rozkoszujemy się więc wypoczynkiem, bo następne dwa dni mają być jeszcze trudniejsze.

Coraz gorszymi szlakami jedziemy dalej na północ. Kolonię fok na Cape Cross, gdzie Dias również postawił jeden ze swych kamiennych krzyży, opuszczamy bardzo szybko, ponieważ po prostu nie możemy się przyzwyczaić do ostrego smrodu zwierząt. Dalej, w pobliżu Twyfelfontein podziwiamy skalne rzeźby Buszmenów. Wykorzystywali oni skalne ściany do nauczania tak, jak szkolne tablice. Również tam zwiedzamy tak zwane piszczałki organowe, kolumny dolerytowe utworzone przez zwietrzenie oraz spaloną górę, zawdzięczającą swą nazwę czarnym blokom dolerytu, spoczywającym u jej podnóża. Przez następne dni jedziemy przez Narodowy Park Etosha. Wszyscy czworo czujemy się jak umieszczeni na powrót w dzieciństwie, gdy po raz pierwszy zobaczyliśmy w zoo wielbłąda lub żyrafę. Tak samo podnieceni jesteśmy za każdym razem, gdy na ogromnych połaciach dziewiczej natury spotykamy tu jednego z największych słoni afrykańskich lub zebry, udające się do wodopoju. Następny dzień spędzamy po raz ostatni w aucie, do osiągnięcia Rundu nad Kavango-River. Tu kończy się podróż i tu spędzamy jeszcze kilka dni na wypoczynku. Nasz wierny Land Rover nie miał ani jednej usterki, więc Nick powróci nim do domu, do Południowej Afryki. Tak jak każdy z pozostałej trójki. Na pożegnanie refleksja, że dzięki naszemu ponadnarodowemu pomysłowi na oszczędzanie zawarliśmy prawdziwą, gorącą przyjaźń.

Informacje:

Namibia. Czas podróży i klimat: W czerwcu (zima) mieliśmy temperatury od - 5 stopni Celsjusza nocą do ok. +30 stopni w dzień. Nie można nie doceniać wiatru na wybrzeżu. Dla mieszkańców Unii Europejskiej do wjazdu wystarczy paszport.

Noclegi:

Pola campingowe (20 namibijskich dolarów, około 6,50 DM) są prawie wszędzie, wyposażenie przeważnie bardzo proste (zimny prysznic, paleniska, czasem przyłącze prądowe). Rozbijanie namiotów na dziko jest poza parkami narodowymi możliwe, ale takie noclegi nie są za bardzo godne polecenia, choćby z powodu dzikich zwierząt. W tanich hotelach nocleg również od 20 namibijskich dolarów w górę. W niewielu większych miastach wybór hoteli jest duży. W parkach noclegi są wliczone w bilet wstępu. Jednak ceny wahają się gwałtownie, a waluta traci tak na wartości, że nie można podać żadnych wiążących danych. Dobrze jest więc poinformować się i zarezerwować sobie hotel czy miejsce na campingu wcześniej, już latem. Rezerwacja np. w Niemczech: Namibia Verkehrsbüro, skrzynka pocztowa 2041, 61290 Bad Homburg.

Zaopatrzenie:

Koniecznie zabrać z sobą dwa koła zapasowe i duży zbiornik z wodą. Świeża żywność i lód do chłodzenia dostępne są tylko w większych miastach. Benzyna i olej napędowy są tanie, prawie nigdzie nie można jednak płacić kartą kredytową. Poza tym karty Master i Visa są dość powszechnie akceptowane. Namibijski dolar powiązany jest z południowoafrykańskim Randem i wymienialny w stosunku jeden do jednego. Rand akceptowany jest wszędzie.

Materiał kartograficzny / GPS:

My jechaliśmy bez GPS; jeśli jednak jedzie się dalej w bok od tras, jest on godny polecenia. Niektóre obiekty noclegowe na terenach wiejskich obok adresów podane mają również koordynaty. Na zwykłe trasy wystarczają w zupełności mapy AA lub mapy Bartolomeusza (dostępne na miejscu). Poza tym polecić można mapy Michelina.

Warunki drogowe:

Na północy i w bok od dużych tras drogi mogą być w bardzo złym stanie - ważna jest wysokość zawieszenia. Napędu na cztery kota potrzebowaliśmy rzadko, ale jeśli już, to naprawdę.