Tribe After Tribe - "Oko demona"

Któregoś dnia do drzwi Jeffa Amenta,tego od Pearl Jam zapukał listonosz. W małej paczce była kaseta magnetofonowa - prezent od Toma Petty'ego..."To były właśnie nagrania Tribe After Tribe" - wspomina Ament. "Widziałem ich już wcześniej na jakimś koncercie w Bostonie. Brzmienie mniej więcej jak "Voodoo Hendrix tribal floydish dreamtime ". Prawdziwy odjazd.

Robbi Robb - główna postać w tym zespole - nagrał trzy cztery lata później z Amentem i jeszcze jednym gościem płytę Three Fish - jak gdyby wypadkową, tego, co robią, Pearl Jam, Tribe After Tribe, Pilot, Satchel, Brad i paru jeszcze innych rodem z Seattle...

Trochę to może dziwne, bo kapela Robbiego wcale nie pochodzi z Seattle. Powstała przed piętnastoma laty w Republice Południowej Afryki. Tam żyli, tam tworzyli i tam grali przez lata koncerty i nie bacząc na nic w czasach apartheidu robili to dla wszystkich: białych i czarnych. Ale pod koniec lat osiemdziesiątych opuścili rodzinny kraj. Już w Stanach podpisali kontrakt i nagrali pierwszą płytę, która dokładnie 21 kwietnia 1991 roku pojawiła się w co ciekawszych i nie nastawionych jedynie na łatwo sprzedajny chlam sklepach.

Wyobraźcie sobie dość sporą dawkę grunge'owego żywiołowego grania. Wyobraźcie sobie sporo gitarowego brudu. Wyobraźcie sobie mocno ekspresyjny, przesiąknięty jakimś bólo-gniewem śpiew wokalisty. Wyobraźcie sobie też mocny wzięty jakby z afrykańskiego obrzędu rytm bębnów. Ba, czasem nawet utrzymane w tym klimacie zaśpiewy. Taka właśnie była ich pierwsza płyta. Przypuszczam, że w wersji kompaktowej w ogóle już nie do dostania. Tribe After Tribe. Kilkanaście miesięcy później - dzięki pomocy Amenta - pojechali w trasę z Pearl Jam. A potem? Potem był Love Under Will, drugi album.

Niewiele różnił się od poprzedniego. Był może bardziej dopracowany, wręcz dopieszczony. Być może bardziej delikatny. O ile gitarowe brudy mogą być w jakimś stopniu delikatne. Tu już nie króluje surowość. Więcej się dzieje. Jakby wkradło się odrobinę czarów. Takie połączenie młodzieńczego natchnienia z czymś w rodzaju mistycyzmu. Podparte niezwykłą powagą. Może mądrością. Chodzi mi o wiedzę nabytą z drążenia różnych starych kultur, w czym Robbi Robb jest prawdziwym mistrzem. Jest na Love Under Will taki jeden utwór. The Spell. Zupełnie niesamowity: Śpiewy mnichów. Długie, przeżarte pasją solo gitary: Wreszcie fragment, który nieodparcie musi się kojarzyć z manierą wokalną Dave'a Broeka z Hawkwind. W sumie to wcale nie tak daleko: grunge i psychodelia, czy rock kosmiczny - jeśli ktoś tak woli. Ale skoro na tej samej płycie Robbi śpiewa bardzo ładną, melodyjną, niemal popową piosenkę (In The Face Of The Sun - jedna z części The Lovers)...

A później był wspomniany epizod Robbiego z Three Fish. Była też nauka gry na różnych dziwnych - Indie, Egipt, Turcja - instrumentach. I wreszcie, dokładnie, co do dnia, w sześć lat po swym debiucie płytowym, Tribe After Tribe wydali trzeci album, Pearls Before Swine.

To dziwna płyta. Dziwna, bo otwiera ją Boy - ostry, grunge'owy utwór, z typowym dla nich afrykańskim rytmem.

Dalej jest Lazarus, brzmiący niczym stara murzyńska pieśń ludowa. Oczywiście uwspółcześniona. Z podhendrixowanym wah-wah Douga Pinnicka z King's X i grą Jeffa Amenta na dwunastostrunowym basie. Ci dwaj to tylko jedni z wielu przyjaciół bądź znajomych, którzy pojawiają się na tej płycie. Jest jeszcze choćby Richard Stuverud, kumpel Robbiego i Amenta z czasów Three Fish. Potem jest Seńor najlepszy numer jaki słyszałem - sorry chlopaki z Radiohead w ubiegłym roku. Przypomina pieśń Boba Dylana. Ten sam klimat, mimo ostrych brzmień i dźwięków. Ale jest tu też przecież z hiszpańska brzmiąca gitara. Jest poetycki tekst. Jest coś, co ściska za gardło. Po prostu sporo minut bardzo dobrej i zostającej w pacnięci muzyki. Ta rozmowa między mną, Che Guevarrą, Pablo Nerudą i Vinnitio Martinezem - mówi Robb. Siedzimy sobie w jednej z meksykańskich tawern, palimy tytoń, pijemy wódkę i rozprawiamy o świecie. A kilka minut później jest jeszcze miejsce dla osobliwego w ich wykonaniu bluesa (Hopeless The Clown), dla mocno soundgardenowego "łomotu" (I Am Your Heart) i - niewiarygodne - typowo pinkfloydowych klimatów, tak z okresu Animals (Uh.-Oh).

Coś poza tym? Jest ponura historia dziewczyny i pewnego morderstwa (Murder On The Lee Shore). Jest piosenka o Wronie - żonie Nelsona Mandeli (Ballad Of Wronie). Jest też rzecz powstała z inspiracji trzynastowieczną poezją Rumiego Dżalaluddina - dalsza część fascynacji Robbiego ze wspólnych sesji z chłopakami z Three Fish (Bury Me). Piosenki są jak mosty pomiędzy sercami ludzi, a ich słowami opisującymi nieopowiedziane i nieopisane rzeczy, które dzieją się wokół nas - mówi o swoim pisarstwie Robb. Gdy dodać do tego jeszcze całkiem fajne dźwięki...

GRZESIEK KSZCZOTEK