Wywiady

W pozornym letargu

Na pozór mogłoby się wydawać, że muzycy Alice in Chains w ostatnim czasie wyraźnie się obiają. Jakoś niespecjalnie o nich głośno, nic nie nagrywają, poza kilkoma koncertami z Kiss raczej nie jeżdżą na trasy. Ale z drugiej strony w przeciągu ostatniego roku ukazały się dwa albumy firmowane ich nazwą - "Alice In Chains" i "Unplugged", a każdy z muzyków udzielał bądź też udziela się w dalszym ciągu przy jakimś bocznym projekcie. Niej więc mowy o żadnym lenistwie. Z gitarzystą Alice In Chains Jerrym Cantrellem rozmawialiśmy i o fantastycznych koncertach z Kiss, i o albumie „Unplugged", i o... dance'owych remiksach ich kompozycji.

U Alice In Chains nie dzieje się teraz nic szczególnego, a Jerry wypoczywa po koncertach, które zagrali w towarzystwie Kiss.

"Stary, to było dla nas niezwykłe przeżycie"- wspomina Cantrell. "Od dziecka byłem fanem tego zespołu, fascynowała mnie nie tytko ich muzyka, ale i maski. Sam chciałem kiedyś mieć taki band z podobnym makijażem. To byli moi prawdziwi idole."

Nie tylko Jerry był Kiss -maniakiem, ale i bębniarz A.I.C. -Sean Kinney. Kiedy zaczął się nimi interesować, miał zaledwie dziewięć lat, ale właśnie wtedy Kiss był najbardziej popularnym zespołem na świecie. Podobno myślał nawet, że to nie maski zdobią ich oblicza, sądząc, że to naturalne twarze. Wierzył w to, że faktycznie są pozaziemskimi istotami.

"Sean opowiadał mi kiedyś, że podczas święta Halloween przez cztery lata z rzędu przebierał się za Petera Crissa. Teraz mógł razem z nim grać na jednej scenie. Wyobrażasz chyba sobie, jaki był szczękliwy. To było jak spełnienie największych marzeń. Tym bardziej, że przecież grał w swym legendarnym składzie, w tych samych strojach i z tymi samymi efektami co przed laty. Sterczał jak wryty i chłonął każdy ich występ. Cieszył się jak dziesięcioletnie dziecko. Dla mnie to także było wielkie przeżycie.

Alicjusze zagrali cztery pierwsze koncerty megagwiazdy i mimo astronomicznej ceny biletów (osiemdziesiąt pięć dolarów] wszystkie stadiony wypełniły się po brzegi. Kto zaprosił muzyków Alice In Chains na tak wspaniałe koncerty?

"Po prostu Kiss" - śmieje się Jerry. "To była dla nas bardzo miła niespodzianka, wierz mi. Mimo tego, że nie spędziliśmy w ich towarzystwie zbyt dużo czasu, to i tak te dni na długo pozostaną w mojej pamięci. Wiesz, byliśmy tytko zespołem otwierającym koncerty Kiss, przy naszych występach nie było tak wspanialej oprawy i produkcji jak podczas koncertu gwiazdy, ale i tak możemy być zadowoleni."

Nie było to zatem największe tournee Alicji, lecz z pewnością największe, jeśli chodzi o wielkość miejsc i liczbę publiczności, dla której grali.

Muzycy Kiss i cała ekipa techniczna to naprawdę max mili goście, więc wszystko upłynęło w bardzo sympatycznej atmosferze. Nigdy nie zapomnę na przykład koncertu w Detroit. Wesz, Detroit Rock City."

Trudno się dziwić zadowoleniu Jerry`ego. Niewątpliwie zyskali sobie nowych sympatyków, gdyż z pewnością nie każdy Kiss-maniak musiał znać Alice In Chains. Czy zatem te koncerty były pewnego rodzaju promocją zespołu, czy bardziej albumu "Unplugged"?

"Nie sądzę, by była to promocja "Unplugged", jeżeli już, to bardziej reklama "Alice In Chains", naszej ostatniej płyty studyjnej. Te koncerty nie miały zbyt wiele wspólnego z koncertem akustycznym. Na pewno nie każdy z widzów musiał

dobrze znać nasz ostatni longplay, nie każdy musiał znać Alice In Chains. Tak że była to przede wszystkim promocja zespołu."

Wiemy doskonale a kłopotach Layne'a, wokalisty zespołu, więc tym bardziej ciekawi byliśmy w jakiej znajdował się formie.

"Nie wiem, o czym mówisz" -- zaśmiał się Cantrell. "Nie, wszystko było okay. Nie jest on może specjalnym zwolennikiem Kiss, ale też dobrze się bawił. Layne słucha ostatnio wielu dziwnych jak dla niego rzeczy, jak np. death metalu. Ja zupełnie tego nie kupuję."

Nie denerwuje już was to, że każdy pyta o niego, o jego zdrowie i kłopoty z dragami? Więcej teraz mówi się i pisze a nim niż o muzyce Alice In Chains.

"Jasne, że jest to trochę denerwujące. Cały czas są jakieś spekulacje co do jego osoby, cały czas ktoś o coś go oskarża. Nie mogę zrozumieć tych wszystkich pism i magazynów, które starają się doszukiwać w tym jakichś sensacji i wypisują często wyssane z palca brednie. Ciekawe, skąd biorą tego typu informacje, kto ich im udziela? To ludzie, którzy chcą robić szmal na czyimś nieszczęściu. Bardzo mnie coś takiego wkurza. W tym całym interesie oczekuje się od ciebie, że ciągle będziesz wydawał płyty, stale opowiadał o sobie, ubierał się w różne dziwne klamoty, jeździł na trasy koncertowe i zachowywał się jak gwiazda rocka. Wiesz, czasem dokładnie tak przebiega nasze życie , ale nigdy nie miałem z tym żadnych większych problemów. Nie wszyscy jednak potrafią wytrzymać taką presję. Nie można jednak zapominać o swoim zdrowiu, nie można żyć zbyt intensywnie i przeginać pałę. To nigdy nie prowadzi do niczego dobrego. My też wielokrotnie mieliśmy podobne sytuacje. W końcu koncertowa promocja niemal każdego naszego albumu trwała po osiemnaście miesięcy na longplay. W ten sposób pracowaliśmy przez pięt lat. Po tournee związanym z albumem "Dirt" byliśmy już tak totalnie wyczerpani, że po prostu potrzebowaliśmy dłuższej przerwy. Nie było innego rozwiązania. Teraz nie chciałbym już, by nasze życie w dalszym ciągu wyglądało jak wtedy."

Nie oznacza to jednak wcale, że Jerry'ego i jego współtowarzyszy ogarnęło totalne lenistwo i że cały czas siedzą tytko w swoich rezydencjach na bujanych fotelach zbijając bąki.

"Taka przerwa nigdy nie może trwać za długo. Na początku jest wspaniale, odpoczywasz, wszystkie stresy mogą z ciebie spokojnie odpłynąć, ale gdy trwa to za długo, nie możesz już wytrzymać. Po prostu marzysz o tym, by znowu znaleźć się na scenie. W końcu nie dostaję pieniędzy za głaskanie mojego psa. Nie jestem też dentystą, lecz muzykiem, który wynagradzany jest za tworzenie i granie."

W żadnym wypadku do Alice In Chains nie można mieć pretensji o lenistwo. W końcu w dość krótkim czasie wydali dwa albumy - "Alice In Chains" i "Unplugged". Ten drugi jest nie tylko jednym z najlepszych akustycznych longplayów jakie słyszałem, ale i jednym z najciekawszych albumów wydanych w tym roku.

"Dziękuję za te słowa. Już dawno proponowano nam zagranie takiej sztuki, ale zawsze było tyle zajęć, zawsze stawało coś na przeszkodzie. Dopiero niedawno wreszcie było więcej luzu i mogliśmy znaleźć na to czas. Myślę, że dla wielu osób było to pewnego rodzaju niespodzianką, mało kto przypuszczał, że to zrobimy, a jednak się zdecydowaliśmy. Dla wielu zespołów nagranie płyty "Unplugged" byłoby wręcz niemożliwe. Nam nie sprawiło to takiego problemu, nie było to dla nas trudne. Nagrywaliśmy co prawda tego typu albumy, ale nigdy nie graliśmy w ten sposób przed publicznością i jedynie to mogłoby być dla nas pewnym problemem. Każdy z nas chciał zrobić ten album. Istniała taka możliwość, że nie wydalibyśmy tego materiału, ale po zapoznaniu się później z taśmami stwierdziliśmy, że fajnie byłoby to jednak wpuścić na rynek."

Grupa nie przygotowywała się w jakiś specjalny sposób do tego koncertu, nie było ekstra prób. Jerry był zachwycony niezwykłą atmosferą tego show.

"To prawie jak normalny koncert, tyle tylko, że było tam zaledwie pięćset osób. Na pewno jest inny klimat, ludzie zupełnie inaczej reagują na każdą kompozycję, jest dużo bliższy kontakt z publicznością. Możesz bez problemu obserwować ich zachowania. To było dla mnie zupełnie nowe doświadczenie."

Album zawiera siedemdziesiąt dwie minuty muzyki, ale sam koncert w studio MTV trwał ponad dwie godziny. Publika przyjęta ich bardzo ciepło i Jerry bardzo miło wspomina to akustyczne show. Podobno wśród widzów znaleźli się także

wszyscy członkowie Metalliki.

"Tak, to prawda" - stwierdza Cantrell. "Byli tam wszyscy - James, Kark, Lars i Jason. To wspaniały zespół, zawsze bardzo ceniłem Metallikę. Akurat kończyli prace nad swoim najnowszym albumem w Nowym Jorku i znaleźli chwilkę czasu aby wpaść na nasz koncert. To miłe, że chcieli zobaczyć nasz występ."

Album akustyczny nagrany został w towarzystwie Scotta Olsena, zwanego w Alice In Chains "gitarzystą dodatkowym" bądź "ekstramuzykiem". Dlaczego nie może być pełnoprawnym członkiem zespołu?

"Bo Alice In Chains jest grupą czteroosobową" -- odpowiada rezolutnie Jerry. "To przyjaciel zespołu, znamy go już wiele lat i długo z nim współpracujemy. Jest świetnym gitarzystą, dożo mu zawdzięczamy. Podczas takiego koncertu jak unplugged był po prostu niezbędny, tym bardziej, że ja częściej niż zwykle udzielałem się wokalnie i nie zawsze mogłem się skupić tytko na gitarze. Scott mógł wobec tego zagrać kilka solówek, robi to zresztą bardzo dobrze. To także jego płyta."

Czy miała być to kompilacja najlepszych utworów Alice In Chains? Czy w ten sposób "załatwicie" sprawę albumu „Greatest Hits"?

"Nie, to nie jest w żadnym wypadku "Greatest Nits", nie taki album chcieliśmy zrobić. A czy jest to nasza dotychczas najlepsza płyta? Nie wiem. Trudno ją w ten sposób określić, bo to przecież specyficzny materiał i nie można go porównywać z innymi albumami Alice In Chains. Na pewno jest to dobra płyta, z której i my możemy być zadowoleni. Każdy z nas bardzo lubi ten akustyczny materiał, ale nie mogę powiedzieć, abym wolał go niż jakąś inną naszą produkcję. Nigdy nie staram się mówić, że dany album jest najlepszy czy gorszy od poprzedniego. Lubię je wszystkie."

To identycznie tak jak ja. Niełatwo by mi było wybrać kilkanaście utworów na tego typu longplay.

"Nam też nie przyszło to bez trudu. Jamowaliśmi i słuchaliśmy, co brzmi najlepiej. Wybraliśmy w sumie na ten koncert dwadzieścia pięć kawałków, które nam najlepiej "pasowały". Z tego trzeba było jeszcze znaleźć kilkanaście tych najlepszych. Wierz mi, nie było to takie łatwe. Ale z drugiej strony chyba udało się

nam wyselekcjonować dobry zestaw kawałków, czyż nie?"

Zgadza się. Tym bardziej, że, jak twierdzi Jerry, nie każdą kompozycję Alice in Chains można zrobić w wersji akustycznej, nie wszystkie się sprawdzają, choć początkowo mogłoby się wydawać, że wyjdą doskonale. Moim zdaniem kolejnym plusem tego krążka jest to, że znalazły się na nim jedynie trzy numery pochodzące z minilongplayów „Jar Of Flies" i "Sap", które są prawie albumami akustycznymi. Na mnie największe wrażenie zrobiły kawałki z "Dirt", czyli takie numery jak

Rooster i Angry Chair czy Would?.

"To wszystko dobre kawałki i także dlatego dobrze sprzedały się w wersjach akustycznych"

A skąd wziął się na tym albumie utwór „Killer In Me"? Dla mnie brzmi on trochę obco, nie jak kowałek A.I.C.

„A ja uważam, że brzmi jak Alice In Chains, ha, ha. Dla mnie jest okay. Jest trochę inny niż nasze dotychczasowe kawałki, to na pewno, ale zawsze staramy się nagrywać coś nowego. To dobrze, że "Killer In Me" brzmi ciut inaczej, sądzę, że idealnie tam pasuje. Graliśmy go już wcześniej, jeszcze podczas sesji do "Aiice In Chains", ale nigdy go nie zarejestrowaliśmy. Ten numer nie miał nawet konkretnego całego tekstu, Layne coś tam sobie śpiewał, ale nigdy nie było to skończone. No i powstał pomysł zagrania tego koncertu dla MTV, a Sean podsunął nam ideę nagrania tam właśnie tego kawałka. Podchwyciliśmy to i postanowiliśmy zrobić na ten album dodatkowy, nowy kawałek. Wiem, że był to zwariowany pomysł, grać taki niedokończony numer podczas takiego koncertu. Ale wszystko się udało i wyszło trochę śmiesznie. Mieliśmy kupę radochy grając ten kawałek "

Jerry zna dosyć dobrze akustyczny album Nirvany i bardzo mu się ta płyta podoba. Słabiej zna natomiast "Unplugged" Pearl Jam, za to zdążył się już zapoznać z ich najnowszą produkcją "No Code".

"Ci goście zawsze robią dobra płyty. Jeszcze nigdy niczego nie spieprzyli, ha, ha. Mylę, że scena Seattle nabiera teraz nowych kształtów, zyskała dużo świeżości i oby tak dalej."

Alice In Chains na razie nie myślą jeszcze o nowej płycie. Być może na początku przyszłego roku będą zastanawiać się nad wejściem do studia. Każdy z nich jednak cały czas coś robi. Jerry ciągle nagrywa na taśmę swoje pomysły i nie wykluczone, że któryś z nich trafi na następny album. Natomiast Layne myśli już o drugim krążku Mad Season, o czym informowaliśmy w październikowym hard faxie. Mike jest obecnie w Los Angeles i ponoć jamuje sobie z różnymi muzykami. Sean wraz z Jerrym uczestniczyli także przed kilkoma miesiącami w nagraniach albumu "Twisted Willie" poświęcanemu legendzie country - Wiiliemu Nelsonowi. Takich ofert muzycy Alice In Chains otrzymują więcej.

"Jest ich cała masa, ale nie wszystkie są rajcujące. Jeśli na przykład zadzwoniłby do mnie Bret Michaels z Poison i zaproponował mi wspólny projekt, byłbym akurat przypadkowo zajęty. Nie żebym był złośliwy, ale nie na wszystko mam po prostu ochotę.

Z Poison zatem nic by Jerry'emu nie wyszło, ale co powie na to, że utwory Alice In Chains poddane zostaną remiksom i to w dosyć dziwnych, taneczno-transowych wersjach. Kawałek zatytułowany „Again" ma mieć swój „Clubmix" i „Tattoo Of Pain Mix”.

Muszę przyznać, że nie bardzo akceptuję muzykę typu, Dance, czy jak się to tam wszystko nazywa. Raczej nie łapię tych klimatów. Jasne, że są tam i dosyć fajne rzeczy, ale osobiście dla mnie jest to zbyt monotonne, jednostajne i bezbarwne. Musiałbym chyba zarzucić całą masę Ecstasy, wypić dużo wody, kręcić tyłkiem i wydawać zwierzęce dźwięki. To absolutnie nie mój klimat, ale mimo tego ciekaw byłem, jak zabrzmią nasze kompozycje w tak teoretycznie nie pasujących do nas wersjach."

Bożydar "lwant" Iwanow

Listopad 1996