Pocztówki z gór - Góry Sowie, Bardzkie, Karkonosze
Siódma rano, Wałbrzych. Teraz trzeba dojechać do Walimia. Lądujemy tam przed ósmą. "Pierwszy Wiosenny Rajd dla Walniętych Umysłowo" uważamy za otwarty.
Start mamy dobry. Na Wielkiej Sowie jesteśmy jeszcze przed całymi stadami ludzi z dołu.
Chwila na wyregulowanie oddechu i już połykamy kolejne kilometry grzbietu. Idzie nam się fantastycznie, nie jest za gorąco, nie pada, wiaterek...
Optymistycznie patrzymy w różową przyszłość. Kiedy przemykamy nad "Zygmuntówką", jesteśmy jeszcze pełni nadziei na równe tempo marszu. Wszak mamy chwalebny zamiar pokonać dzisiaj pięćdziesiąt dwa kilometry i do tego jeszcze zdążyć na dziewiątą na pociąg.
W okolicach Kalenicy decydujemy się na krótki odpoczynek. Koło wiaty rozpalamy malutkie ognisko, przypiekamy na nim kiełbaski. Mmmm, miodzio...
Małe Conieco Kubusia Puchatka nabiera zupełnie innego wymiaru, gdy się je spożywa na wysokości prawie tysiąca metrów. I ta zieleń - wszystkie odcienie.
Po nieco dłuższym siedzeniu dość szybko przemieszczamy się przez Przełęcz Woliborską do Srebrnej Góry. Tam jemy obiad. Hmm, jemy... To mało powiedziane. Mały (201 cm wzrostu) prosi o potrójną porcję fasolki po bretońsku, a pani się go pyta:
- W czym mam to panu podać? W wazie?!!!
Niczego sobie ta fasolka.
Przez kotlinę Żdanowa wchodzimy na Wilczak i gnamy dalej... nieco za szybko.
Chłopaki, czy ktoś z was widział znaki szlaku? Pochyleni nad mapą debatujemy dłuższą chwilę. Podejmujemy w końcu decyzję o marszu na rympał (szagę, azymut itp.). Obozowe doświadczenia utwierdzają nas w tym, że damy sobie radę.
Po pewnym czasie dochodzimy do jakieś wioski i tam dowiadujemy się o tym, że od Barda dzieli nas około 12 kilometrów asfaltu, co oznacza, że na pociąg nie mamy najmniejszej szansy zdążyć. Kafel biegnie przodem, my z Małym trochę za nim. Jednak brakuje nam już sił - matura nie pozwalała w tym roku na trzymanie formy.
Docieramy w końcu na miejsce, ale na pociąg przyjdzie jeszcze poczekać półtorej godziny.
Za to następnego dnia... Następnego dnia nie mogłem wstać z łóżka.
Siódma rano, Karpacz. Zgodnie z tradycją rozpoczynamy kolejny z naszych rajdów - tym razem po Karkonoszach.
Wychodzimy przez Łomniczkę na Śnieżkę i ruszamy granią w prawo. Ten rok ma szansę nie być za ambitny, z resztą, nie o to przecież chodzi.
Z Jeleniej Góry jechała z nami busem inna grupka, którą odtąd będziemy spotykać na naszej drodze. Bardzo się cieszyli, kiedy mijali nas leżących na trawce lub pod schroniskiem i smucili, kiedy to my ich wyprzedzaliśmy. Nawet kiedy oni jechali wyciągiem, a my szliśmy szlakiem.
W okolicy Śląskich Kamieni złapał mnie kurcz w nodze - to odezwały się naderwane w zeszłym sezonie ścięgna.
Usiadłem i poczekałem, aż będę mógł iść dalej. Po dobrych dwudziestu minutach ruszyłem nieco żwawiej. Pod Wielkim Szyszakiem spotkałem dwie dziewczyny siedzące na ścieżce.
- Masz mapę?
- Mam.
- Daleko do Szrenicy?
- Niezbyt. Nie widziałyście może dwóch chłopaków, małego i dużego?
- A owszem, pięć minut temu, biegli jak wariaci. Ty, oni się może założyli o coś, albo się ścigają?
- Nie, mają chyba słabszy dzień, bo spuchli.
- ???
Nie wdając się w dłuższe wyjaśnienia dogoniłem Kafla i Małego nad Śnieżnymi Kotłami. Teraz jeszcze tylko na Halę Szrenicką i piękną drogą zeszliśmy do Szklarskiej.
W dodatku zdążyliśmy na wcześniejszy pociąg - wstyd i hańba! Ale wyrypa byłą piękna.
Siódma rano, Karpacz. Zgodnie z tradycją rozpoczynamy kolejny z naszych rajdów - znów po Karkonoszach. Wychodzimy przez Łomniczkę na Śnieżkę i ruszamy granią w lewo.
W odróżnieniu od zeszłego roku pogoda jest parszywa i leje równo. W tym deszczu dochodzimy na Okraj i idziemy do braci Czechów na obiad (było to jeszcze przed wprowadzeniem w życie konwencji turystycznej). Tak więc z przełęczy ruszamy dopiero po trzeciej i czujemy, że czasu może nam zabraknąć. W dodatku Mały narzeka na lewą nogę. Nie bardzo może iść szybko.
Pod Skalnikiem decydujemy się na skrócenie drogi - nie schodzimy na Janowice, tylko na Trzcińsko, skąd mamy przed ósmą ostatni pociąg. Jednocześnie rozbijamy się na dwie dwójki - szybszą (Kafel i Prosiaczek) i wolniejszą (Mały i ja).
Wleczemy się coraz wolniej - opuszczają nas siły.
W pierwszej wiosce łapiemy stopa do Trzcińska. Gościu podwozi nas do Karpnik, skąd przez "Szwajcarkę" docieramy do stacji pięć minut przed pociągiem. Jesteśmy prawie nieprzytomni z wyczerpania. A Kafla i Marcina nie ma. Decydujemy się jechać do Janowic i tam czekać zostawiając w Trzcińsku informację.
Pociąg nadjeżdża i... nie staje. Musieliśmy mieć niezbyt mądre miny.
Jedziemy do Jeleniej, skąd o czwartej wyjeżdżamy w stronę Wrocławia. Kafel i Prosiak pojechali wcześniej pospiesznym - taka informacja do nas dotarła dzięki sprytnemu (?) systemowi łączności - informacje zostawiamy dla siebie również pod telefonem we Wrocławiu.
A więc wszystko jest w porządku. Tylko następnego dnia znowu miałem problemy z wstaniem i zrobieniem kilku kroków.
Relacje i zdjęcia z innych wypraw Marcina można znaleźć na jego stronie WWW: friko6.onet.pl/wl/martinex/
Marcin i jego przyjaciele poszukują sponsorów kolejnych wypraw.
|