Stanisław Lem | ||||
"Rozmyślania nad siecią" |
1 | W swoim czasie dałem
eksperymentować nad sobą - po zażyciu psylocybiny,
preparatu będącego wyciągiem z grzybka PSILOCIBE:
który ma słabsze ale podobne własności jak od dawna
znana MESKALINA. Ze wspomnień Ignacego Witkiewicza wiadomo, z pierwszej ręki, jak działa meskalina: halucynacje powoduje obfite, ale ponadto bardzo nieprzyjemne są postefekty somatyczne (cielesne, jelitowe itp.). Natomiast zażyta w dawce miligramowej psylocybina takich ubocznych skutków nie wywołuje. Zresztą nie idzie mi o halucynacje, jakie produkowałem pod wpływem owego halocynogenu, tylko o to, że zażywając go i halucynując cokolwiek człowiek ani na chwilę traci świadomości (wiedzy) o tym, ŻE cokolwiek mu się jawi, włącznie z najbardziej dziwacznymi zmianami proporcji własnego ciała, zmianami barw otoczenia i jego perspektywy etc., JEST wynikiem działania preparatu. Są natomiast halucynogeny takie jak LSD - derywat lyzerginowy - których zażycie może świadomość fikcyjności halucynowanych przeżyć całkowicie zatrzeć tak, że człowiek potrafi wyjść na ulicę i wpaść pod nadjeżdżające auto w pełnym poczuciu, że jest całkowicie przezroczysty: także wpływ schizofrenotwórczy może się po zażyciu LSD zdarzyć. |
2 | Powyższe było mi jedynie wstępem do takiej oto klasyfikacji „wirtualnej realności". Może być tak, że fakt bycia wprowadzonym w dowolnie wybraną, ALBO (przez programistów) narzucona wirtualność, osobnik sobie UŚWIADAMIA, i to mniej więcej odpowiadałoby skutkom działania halucynogenów z grupy psylocybin (a także maskaliny). Może być jednak i tak, że wirtualna realność „wypiera" normalny stan czuwania na jawie CAŁKOWICIE: wskutek tego „sfantomatyzowany" (to już mój termin, odpowiednik znajdowania się w „wirtualnej realności") nie potrafi orzec, czy jest czuwającym na jawie, czy właśnie zamkniętym w kokonie przeżywanej jako jawa - fikcji. Zresztą właściwie każdy normalny człowiek może się, dla uzmysłowienia sobie zachodzących różnic pomiędzy stanem pierwszym a drugim odwołać do doświadczenia własnych S N „ W. Można śnić tak, że o całkowitej realności treści snu jest się dogłębnie przekonanym, i wtedy nie raz budząc się, człowiek przeżywa zdumienie, jak też mógł brać sen za rzeczywistość. Ale może być też tak, że śnimy z poczuciem, ŻE ŚNIMY: ludowe porzekadło mówi „sen mara, Bóg wiara". Otóż tym przydługim wprowadzeniem dążyłem do tego ażeby stwierdzić, że obecnie wciąż jeszcze zaprogramowana wirtualna realność w pełni podlega samo uświadomieniu, ŻE jest realnością wirtualną. Można więc całkiem zasadnie głosić, iż podlega wówczas ILUZJI I WIE O TYM. Jeżeli zatem podejmuje najbardziej ryzykowne dla samego siebie (albo dla innych osób) czynności, np. skacze w przepaść kanionu Kolorado czy ze szczytu Empire State Building, albo też (nie bez przyjemności) dusi bądź tylko obija wroga, jeżeli kierowane (fikcyjnie) auto zwraca rozmyślnie ku betonowej zaporze, w każdym takim wypadku WIE, że to, co czyni i co zachodzi bądź co zajdzie, JEST jedynie jego iluzją, jest fikcją, której „natężenie", czyli sprawność imitowania „rzeczywistej rzeczywistości" może być DOWOLNIE DOSKONAŁA. Nie jest ważne, CO zostaje przeżywane, ważne jest, jaki wówczas będzie MODUS przeżycia: czy jak w śnie śnionym z poczuciem śnienia, czy jak w takim, który równa się subiektywnej pewności trwania na ostatecznej jawie. |
3 | Gadanina ta nie jest mało ważna: powiedziałbym, że chodzi o najbardziej fundamentalną różnicą pomiędzy iluzją uświadamialną oraz iluzją jawą nierozróżnialnie naśladującą. Tej drugiej na razie drogą podłączenia człowieka całym jego sensorium tj. wszystkimi zmysłami do komputerowego programu po prostu zrealizować nie umiemy. Owa niewykonalność iluzji „doskonałej", ta bardzo ważna dystynkcja, NIE jest natury „ostatecznej", czyli nie w tym rzecz, że nie umiemy i że nigdy nie będziemy umieli zanurzać ludzi w doskonałej sfantomatyzowanej realności. Różnica bowiem nie ma charakteru „ontologicznego" ani „epistemologicznego", tj. ani roztrząsanie „bytowych" jakości przeżywanych fenomenów, ani badanie (doświadczeniem) tych fenomenów pragmatyczne nie zależy od niczego prócz czysto technicznej SPRAWNOŚCI fantomatu i jego programu. Zresztą jużem dość dokładnie (bo na przykładach) i o tej różnicy pisał w „Sumie Technologicznej" trzydzieści parę lat temu. Mówiąc jak najzwięźlej bowiem, TAKŻE akt zdejmowania z głowy „okularów", przez które do oczu wpływa strumień informacji fikcyjnie wizualnych (że, powiedzmy, znajdujemy się wewnątrz piramidy Cheopsa albo we własnym mieszkaniu), TAKŻE ten akt, powtarzam, który JAKOBY ma nas przywrócić bytowi na normalnej i zwyczajnej jawie, MOŻE być na zaawansowanym stadium techniki fantomatyzacyjnej r ó w n i e ż fikcją. (Coś w tym guście, chociaż żartobliwego, można znaleźć w mojej „CYBERIADZIE" tam np., gdzie król Rozporyk zostaje „podłączony" do „śniącej szafy", aby poznać rozkoszną „Monę Lizę" a okazuje się, że wynika z tego „Monarcholiza", czyli „król rozpuszcza się" w iluzjach, których od jawy nie sposób odróżnić). Ponieważ tamta historia była literacką fikcją, nikt jej zapewne nie brał za prognozę, ale co robić: jest, jak mówić. Iluzje fantomatyczne, które można w ich iluzyjności „zdemaskować" realizujemy, bo przecież wiemy, żeśmy dali sobie nałożyć te okulary i „datagloves" i co tam jeszcze, ale na następnym etapie już owe nakładania TEŻ mogą się okazać n a s t ę p n y m krokiem iluzji. |
4 | Dlaczego tyle o tym mówię? Dlatego, ponieważ weszło w modę bajanie o „interakcyjnej telewizji", o internetach, o tak zwanym Worldweb czy „Netropolitan czy „Euronet", i powtarzają nam a nawet rzekłbym wmawiają, że i poprzez sieć lub TV MOŻNA zażyć „wirtualnej realności". Innymi, niepodobającymi mi się słowami, różnica między „fantomatyzacją ultymatywnie od jawy nieodróżnialną" a fantomatyzacją aktualnie wytwarzalną ulega, nie wiem czy rozmyślnie, ZATARCIU. Tymczasem idzie o różnicę, która nie ma charakteru banalnego, byle jakiego, o różnicę pomiędzy bryczką z motorkiem pana Benza z 1908 roku a wyścigowym autem FERRARI. Jedno i drugie były samochodami, tyle, że o bardzo różnym wyglądzie i sprawności. Jest to zestawienie mylące, gdy idzie o fantomatyzację. Jakkolwiek wiadomo, że i po najdłuższej trenażerowej jeździe (podróży) autem „sfantomatyzowanym" już teraz każą temu, co się z iluzji kierowania samochodem ocknie, żeby przez pewien czas do realnego auta jako kierowca NIE wsiadał, bo może nieszczęście (wypadek) sprawić, dyrektywa ta nie oznacza, że ów kierowca najpierw wiedział o pobycie w trenarzerze, a potem „mu się pomyliło". Po prostu powstaje pewien NAWYK, jeden z tych co sprawiają, że na przykład podnosząc kilkakrotnie po kolei pełne książek walizki i s ą d z ą c ,że następna walizka do podniesienia TEŻ jest ciężka, uruchamiamy czysto ODRUCHOWO natężenie mięśni do podniesienia ciężkiej walizy, a w efekcie ta pusta zostaje naszą ręką podrzucona aż pod sufit. Więc OMYŁKI takiej za realność (uznania fikcji za jawę) nie należy brać. |
5 | Bardzo dobrze. Dlaczego zatem wciąż jakoś nie ma nigdzie programów „fantomatyzacji doskonałej", jak kokon szczelnej, takiej której sfantomatyzowany człowiek W ŻADEN SPOSÓB nie może odróżnić od bytowania na jawie i jeżeli go Z ZEWNĄTRZ od sfantomatyzowania nie uwolnimy, raczej z głodu zginie, zajadając się iluzorycznymi smakołykami, aniżeli SAM jakoś oszukiwanego sensorium swojego nie będzie umiał wydobyć na świat prawdziwy? Są tu dwie przyczyny nieobecności takiej fantomatyzacji, która by nareszcie urzeczywistniła (jak świetnie sfałszowany banknot - prawdziwy banknot ) fantomatyzatory, godne już miana „maszyny biskupa Berkeleya", to jest takie, które zasadę „ESSE EST PERCIPI" naprawdę czynił faktem niezbitym. Mniejsza przyczyna jest banalna i wynika po prostu stąd, że kapitały inwestycyjne, podobnie nieco jak woda /rzeczna powiedzmy/ dążą TAM gdzie czeka je uruchomienie, dostarczające zysku możliwie znacznego i nawet możliwie rychłego. A kapitał, jaki byłby potrzebny dla udoskonalającego wzniesienia „dorożki fantomatycznej" na wysokość „fantomatycznej rakiety", MUSIAŁBY być bardzo znaczny. |
6 | Druga, ważniejsza i większa
przyczyna tkwi w tym już właściwie czysto
instrumentalnym (techniczno-fizjologicznym) stanie
rzeczy, że dzisiejsza sprawność ani programistów, ani
programów, ani komputerów nie jest w stanie osiągnąć
wydolności niezbędnej dla wytworzenia fantomatyzacji
„wielokrokowej" czy też „wielostopniowej"
a bez tego do „maszyny biskupa Berkeleya" jeszcze
bardzo daleko. Dlatego też nie należy brać serio
reklam, obiecujących „utworzenie wirtualności"
za pośrednictwem „interakcyjnej telewizji" czy
„sieci internetowej". Obiecywać mógł, ale
dostarczą faktycznie namiastek „gorszej
jakości", których nie pomawiam o samą ową
„gorszą jakość", albowiem „maszyna biskupa
Berkeleya" zagraża nam „uruchomieniem"
światów, z których pogrążony w nich może wyjścia
nie odnaleźć, A JEŻELI BY ODNALAZŁ, to JUŻ NIGDY nie
odzyska 100 procentowej pewności, iż się spod władzy
„maszyny" wydostał, bo przy doskonałym
„oszustwie" wszystkich zmysłów, człowiek staje
się zupełnie bezradnym w i ę ź n i e m fikcji. O czym
też w pierwszym już wydaniu Sumy Technologicznej
pisałem. Tak zatem w całokształcie swoim przypomina
mocno sytuacja zwykły tryb ewoluowania utworzonych przez
ludzi technologii: startujemy prototypami prymitywnymi,
przez jakiś czas doskonalimy je po trosze, potem
następują zmiany coraz bardziej radykalne, nową
technologię (jej produkty) optymalizujące, a na koniec
dochodzimy do danego przez „sam świat" pułapu.
Oczywiście pułapy mogą się od siebie bardzo silnie
różnić. Jeżeli fantomatyzowany zapragnie jedynie
zwiedzenia paryskiej katedry Notre Dame, to dzisiaj da
się zrobić. Jeżeli jednak miałby po tym
„seansie" nie na zwyczajną jawę powrócić, lecz
na złudę , w której nadal pozostając pod władzą
iluzji, wraca (tj., zdaje mu się, że wraca ) do domu,
zastaje w nim żonę (tj. to mu się też zdaje ) albo
jakieś skłonne od razu do coraz bardziej intymnych
pieszczot dziewczę, tego mu już prokurować d z i s i
sj TAK, żeby w rzeczywistość trwale wierzył a nie
wątpił, nie da się. Osobnik z natury krytyczny i
podejrzliwy byłby PRZY ISTNIEJĄCYM JUŻ i ZNANYM mu na
świecie stanie wysokiego zaawansowania technik
fantomatyzacyjnych w raczej przykrym położeniu:
nerwicowcom zaś mogłoby się często wydawać, że ich
„we wnyki fantomatyczne" już łapią albo
złapali. Muszę rzec, iż nie byłoby w takim świecie o
takich parametrach fantomatyzacyjnej sprawności miło
żyć. W prawdzie starzec mógłby ustanowić w nim
rekordy świetlne w biegu na setkę, albo wysmarować
pożycie erotyczne z miss świata, ale ostatnią deską
ratunku przed daniem wiary iluzji pozostanie już tylko
zdrowy rozsądek. Można w końcu uwierzyć w to, że się na ulicy w porzuconej kopercie znalazło wystawiony na okaziciela czek na milion dolarów. Znacznie trudniej byłoby uwierzyć, że cudna niewiasta, z utęsknieniem oczekująca nas w łożu, to jest właśnie Marylin Monroe, post resurrectionem, która, cudem z grobu się wydostawszy i odmłodniawszy na dodatek, pragnie nas wziąć w objęcia. Innymi słowy, ogólnie mówiąc, im jakiekolwiek wydarzenie (przeżycie ) jest na skali naszych statystycznie zwyczajnych przeżyć MNIEJ prawdopodobne, tym WIĘKSZE prawdopodobieństwo, że nas - sfantomatyzowanych - programy oszukują. Tu wchodzi na scenę kolejny konflikt, jako pojedynki między fantomatyzowanymi i fantomatyzującymi albo mówiąc brutalnie choć i jasno między „ofiarami we wnykach i autorami programów byt naśladujących. Trzeba rzec jeszcze, że czysto fizyczne kontakty (niekoniecznie aż zaraz z nieboszczką) łatwiej przyszłoby imitować , aniżeli napotykanie w fantomatycznym świecie (wizji) LUDZI na tyle rozumnych, by porozmawiać z nimi chociażby chwilę się dawało |
7 | W tym miejscu wywód mój natyka się wreszcie na problem zwany AI (Artificial Intelligence), umiejscowiony OSOBOWO, tj. nie Sfinks, nie Pytia, nie mój „GOLEM XIV" ale normalni, zwyczajni ludzie (przechodnie) powinni się w wizji pojawić i najzwyczajniej zamieniać z nami chociażby parę zdań dorzecznie. I TO jest na razie jednym z największych szkopułów, jedną z fundamentalnych wręcz przyczyn, dla których „maszyny biskupa Berkeleya" nie umiemy skonstruować. Należy dodać osobno, że wszystkie razem sieci łączności globalne i nieglobalne (lokalne) , anglojęzyczne i nieanglojęzyczne, że wszystkie razem modemy, serwery, prowidery i tak dalej to są w analogii fizjologicznej elementy nerwowych dróg ustroju każdego zwierzęcia i człowieka, ALE TEŻ ONE WSZYSTKIE są całkowicie BEZMÓZGIE. Włókna nerwowe, dendryty czy aksony są s ł u ż e b n e jako system obwodowej łączności organizmu żywego ze światem realnym, jako system, wprowadzający bodźce dośrodkowe do centralnego systemu nerwowego i wyprowadzający z niego na obwód „ rozkazy" (działania lub niedziałania ). (Pomijam systemy nerwowe owadów, czy np. rdzeniowe węzły i ośrodki, bo i one są jakoś mózgom podległe). Natomiast sieci łączności międzykomputerowej przy całym ich świetnym rozrośnie i rozmnożeniu oraz nakierowaniu na rozmaite „zbiorniki informacji" (np.ekspertowej, medycznej, astrofizycznej i tak dalej) - te sieci NIC nie rozumieją i są przez nas kierowane (jak np. auta wedle „mapy", dokąd udać się chcemy). Można nawet już obecnie mieć do bezpośredniej dyspozycji tylko „ułamkowy komputer", bo „niezbędną czynnościowo resztę" umie nam „dorobić" i „dołączyć" sieć, w której jesteśmy już „ON LINE". Lecz wszystkie te świetności mają się jak mnóstwo rozmaitych liczników do jedynego mianownika: jest to BEZROZUM sieci, który usiłujemy zastąpić na bezlik rozmaitych sposobów i chwytów. A ponieważ anonimowość nadawców (np. pornografii uprawianej i z nieletnimi) jest łatwiej urzeczywistniać, aniżeli demaskować, już powstały pojęcia takie jak „CYBERWAR" „INFOCOPS". czyli „Policja -cybericja", „Cyberbój" - i to nie są już żadne żarty z moich humoresek dawnych i z grotesek, lecz najbardziej realna realność. A przytem obóz „sieciowców internetowych" dzieli się z grubsza na dwoje: na tych ekspertów, którzy głoszą, że żadne szyfrowania, kodowania i „firewalls" w końcowych starciach nic nie pomogą, bo tu „digitalny miecz" jest - to znaczy potrafi być nad „digitalną tarczą utajnień" zwycięski - oraz na tych znawców, którzy twierdzą, że „digitalna osłona" będzie się systematycznie doskonaliła i „utwardzała" tak, że się podratuje zagrożone tajemnice sztabów, i banków, i patentów, i przemysłu, i prywatne: i, że może to będzie Ż M U D N E, ale się jednak okaże możliwe - nie w 98%, ale w stu. Tak jednak czy owak, chociaż t r o c h ź rozumu by się sieciom NA PEWNO przydało. Rzecz jest przez to (niestety) bardzo skomplikowana, że i nasz, ludzki, na tej planecie najwyższy rozum nie zawsze potrafi uporać się z zagadnieniami, na jakie natrafia: przecież istnieją paradoksy, istnieje zdrowy rozsądek, z którego kpić umie i mechanika kwantowa i „postmodernistyczny zespół paradygmatów" i istnieją przecież jednakowo (być może) rozumem obdarzone obozy filozoficzne i w sferze poznania (epistemy) i ontologiczne i obciążone (nacechowane) afektywnie (aksjologicznie) a w każdym akcie percepcji jest obecna pewna cześć (szczypta) presumpcji i wartościowania. Jak dowodził W. van Orman Quine podział sądów dwojaki na analityczne i syntetyczne. NIE jest dokładnie wykonywalny, gdyż w doświadczeniu „tkwi" jakaś krztyna chociażby analityczności i nie jest prawdą, że nihil est in intelleccty quod non prius fuerit in sensu (co znaczy, że nasz mózg w chwili narodzin jednak JEST - aczkolwiek bardzo słabo, bardzo zaczątkowo preprogramowany). Tak zatem -kończę - obawiać się należy, że „jedynego Rozumu" - jedynej SZTUCZNEJ INTELIGENCJI ze wszystkich wspomnianych oraz niewspomnianych nalotów OCZYSZCZONEJ raz na zawsze sporządzić się nie da. Jeżeli bowiem Rozumność (Sapientia ex machina) DA się w końcu wykrzesać, to już eo ipso - TYM SAMYM - będą MUSIAŁY powstać ROZMAITE RODZAJE (typy) rozumów. Jak z autami, samolotami czy rakietami akurat. Może to i banalnie zabrzmi, ALE TO PRAWDA. Jakby rozum był tylko „jeden jedyny" możliwy, to by wszyscy (podobnie wychowani oraz wykształceni) ludzie wiedzieli oraz wierzyli najdokładniej w to samo. A, jak wiadomo nam doskonale, tak dobrze nie było i nie jest. - |
Pisałem we wrześniu 96
sssdasd![]() ![]() |