Stanisław Lem
"Labirynt informacji"

 

1          Dopiero niedawno dowiedziałem się, że zaczątek Internetu, jako sieci komputerowej bezośrodkowej, czyli takim sposobem rozgałęzionej, że nie posiada ona żadnego "centrum", wymyślili fachowcy Pentagonu jakieś dwadzieścia lat temu. Chodziło im podówczas o utworzenie takiej informacyjnej łączności globalnej, której nie zdoła zniszczyć atomowymi ciosami przeciwnik. Przeciwnikiem były oczywiście Sowiety. Zresztą gdyby nie doszło do militarnie oraz strategicznie inicjatywnego poczęcia, Internet niechybnie i tak by powstał i zaczął się niezmożenie rozrastać, ponieważ od dawna już stawało się oczywiste, że żaden komputer z osobna, chociażby największy, nie zdoła w swojej pamięci zawrzeć tego, co gromadzi ludzkość jako informację we wszystkich jej odmianach. Zaczęło się zatem od łączności telefonicznej, od modemów, od więzi łączących uniwersytety czy inne ośrodki badawcze, obecnie zaś niezbędnie intratne wydają się wielkim korporacjom zarysy mającej dopiero powstać "światowej autostrady informacyjnej", Information Highway. Zarazem nadchodzący wiek poczyna się jawić jako "Stulecie Informacji": a jednocześnie stają się coraz jawniej dostrzegalne zarówno ogromne korzyści, jak występne zagrożenia, powstające dzięki czy też wokół tego globalnego "krótkiego spięcia" wszechporozumień wszystkich ze wszystkimi. Można już przecież czytać o wirtualnych bibliotekach" o wirtualnych ośrodkach leczniczych", o "Cyberspace" służącym rozrywkom tak samo sprawnie jak naukowcom, studentom, wreszcie takim nowszym "podróżnikom", którzy radzi by nie ruszając się z domu, zwiedzać amerykański rezerwat Yellowstone, pustynię Gobi czy piramidy egipskie.

Jednym słowem, kluczowym w każdej gałęzi globalnych łączy komputerowych, jest INFORMATION RETRIEVAL. Ma on -jako wykrycie możliwie pewnej, sprawnej i rychłej drogi do informacji, której Ktoś poszukuje, dwa oblicza co najmniej: albowiem poszukuje potrzebnej mu - z powodów ekonomicznych, poznawczych czy jakichkolwiek innych - informacji zarówno ten, komu ona legalnie i zacnie posłuży, jak i ten, co chce się do jej sedna wkraść, ażeby podsłuchać, podpatrzyć, zawłaszczyć, jednym słowem, stając się nowożytną odmianą złoczyńcy, ocierającego się o "computer crime". Internetowi, który już istnieje i rozrasta się z roku na rok z eksponencjalną szybkością (powiadają, że obecnie dostępna w sieci informacja przekroczyła już pojemność 2300 kompletów Wielkiej Encyklopedii Brytyjskiej), poświęcona została prawie tak chyżo jak on powiększająca się literatura (którą również można, rzecz oczywista, poznać, poczytać, dzięki Sieci). Tu nawiasem dodam, że najbardziej brak nam obecnie porządnych odpowiedników polskich terminów, w Stanach Zjednoczonych ukutych już dla roju innowacji, jako czynności prawnych i bezprawnych, jako metod "ataku" mającego przedzierać się do zawarowanych komputerowymi kodami, hasłami, odzewami "informacyjnych skarbów" na przykład banków czy konsorcjów - i jako metod obrony, które stają się filtrami informacji. Jedno i drugie wikła się silnie w tę oczywistą i elementarną sprawę, że ani "węzły" sieci, to jest komputery (są ich już nie setki tysięcy, lecz miliony) i nie "oka sieci", a zatem ich połączenia, nic nie rozumieją, chociaż potencjalnie "wszystko wiedzą". Nie można więc traktować sieci (czy tej istniejącej, Internetu, czy też tej mającej dopiero powstać z Internetu jak z zarodka) jako Globalnego Mędrca, Czarodzieja i Spełniającego życzenia Dżinna. Ten nibydżinn wszystko wprawdzie "wie", ale, skoro nic nie rozumie z tego, co w sobie zawiera, należy przemyślnymi sposobami ułatwiać użytkownikom sieci docieranie do takich połaci wiedzy lub rozrywki (na przykład), jakich poszukują. Jest chyba dość jasne, że wraz z przyborem użytkowników, ośrodków typu "interakcyjnych wideotechnik", bibliotek wirtualnych, wreszcie właściwych "generatorów informacji innowacyjnej", to znaczy po prostu ludzi-twórców (w każdej dowolnej sferze i dziedzinie - sztuki czy nauki, czy rozrywki), zarazem rośnie przybór dróg, jakimi informacja poszukująca mknie, ażeby dopaść poszukiwanej.

 

2          W latach 1972-1979 napisałem powieść Wizję Z Lokalną" i w niej nie bez rozbawienia znajduję taki oto, przydługi fragment, który w związku z powiedzianym pozwolę sobie zacytować.

Dowiedziałem się, że w XXII wieku powstał okropny kryzys, wywołany samozaćmieniem nauki. Najpierw coraz częściej było wiadome, że badane zjawisko już ktoś kiedyś przebadał, nie wiadomo było tylko gdzie tych badań szukać. Specjalizacja naukowa rozdrabniała się w postępie geometrycznym i główną przypadłością komputerów, a budowano już megatonowe, stało się tak zwane chroniczne zaparcie informacyjne. Obliczono, że za jakieś pięćdziesiąt lat nie będzie już żadnych innych komputerów uniwersyteckich jak tylko tropicielskie, czyli poszukujące w mikrozespołach i przemyślinicach całej planety, GDZIE, w jakim zaułku, w której pamięci maszynowej tkwi wiadomość o tym, co jest kluczowe dla prowadzonych badań. Nadrabiając wiekowe zaległości, w szalonym tempie rozwijała się IGNOXANTYKA, czyli wiedza o aktualnej niewiedzy, dyscyplina do niedawna pogardzana aż do zupełnego zignorowania (ignorowaniem niewiedzy zajmowała się gałąź pokrewna, mianowicie IGNOXANTYSTYKA). A przecież porządnie wiedzieć, czego się nie wie, to już dowiedzieć się niejednego o wiedzy przyszłej, i od tej strony zrastała się ta gałąź z futurologią. Drogiści mierzyli długość drogi, jaką poszukiwawczy impuls musiał przemierzyć, ażeby dopaść szukanej informacji, a była już taka, że przeciętnie wypadało czekać na cenne znalezisko pól roku, aczkolwiek ten impuls poruszał się z szybkością światła. Jeśliby szlak labiryntowych tropień wewnątrz zawłaszczonych dóbr wiedzy miał się przedłużać nadal w obecnym tempie, to następnemu pokoleniu fachowców przyszłoby czekać po l5 do l6 lat, nim świetlnie gnająca sfora sygnałów - odnajdywaczy zdoła im nagromadzić pełną bibliografię do zamierzonego przedsięwzięcia. Ale, jak mówił u nas Einstein, nikt nie drapie, jeśli go nie swędzi, powstała więc domena najpierw ekspertów szukanistyki, a potem tak zwanych inspertów, bo potrzeba powołała do życia teorię odkryć zakrytych, czyli zaćmionych innymi odkryciami. Tak powstała Ariadnologia Ogólna (General Ariadnology) i rozpoczęła się Era Wypraw w Głąb Nauki. Tych właśnie, co je planowali, zwą inspertami. Pomogło to trochę, ale na krótko, bo insperci, też przecie uczeni, chwycili się teorii inspertyzy z działami labiryntyki, labiryntystyki (a one są tak różne jak statyka i statystyka), labiryntografii ogólnej i krótkozwartej, jako też labiryntolabiryntyki. Ta ostatnia to ariadnistyka pozakosmiczna, podobno dziedzina wielce ciekawa, traktuje bowiem istniejący wszechświat jako rodzaj małego regału czy półeczki w olbrzymiej bibliotece, która nie może wprawdzie istnieć realnie, lecz nie ma to poważnego znaczenia, teoretyków nie mogą bowiem interesować banalne, bo fizyczne granice, które świat nakłada na insplorację, czyli Pierwsze Wgłobienie Samożercze Poznania. A to, ponieważ ta straszliwa ariadnistyka przewidywała nieskończoną ilość następnych takich wgłobień (poszukiwanie danych, poszukiwanie danych o poszukiwaniu danych i tak dalej aż do zbiorów mocy pozaskończonej Continuum).

Koniec przydługiego cytatu...

            Należy, jak myślę, wykroczyć poza tę z literackofantastycznego zamysłu potęgowaną, więc karykaturalną po trosze bufonadę, ażeby zastanowić się nad problemem, który jak niewidzialny duch (na razie) unosi się nad całą kwestią globalnej sieci informacyjnej, która pozwolić by miała użytkownikom, czy to osobom fizycznym czy prawnym, czy rządom, czy Interpolom, czy badaczom, czy politykom, dzieciom, matkom, podróżnikom, duchownym i tak dalej, i tak dalej - docierać do informacji przez nich szukanej. Tym "duchem", o jakim wspomniałem właśnie, jest pytanie może krytyczne, mianowicie o to, czy gdyby Sieć, jakiś Super-Internet, posiadała zdolność ROZUMIENIA Wszechinformacji, ułatwiłoby to dostępy do wiadomości poszukiwanych? Teraz bowiem -jak się rzekło - żadna komputerowa zespólnia, chociażby miała być i milion razy rozleglejsza od dotąd powstałej, nic a nic nie rozumie, akurat jak jakaś biblioteka, która przecież, jako księgozbiór, też sama z siebie niczego nie może pojmować. Skoro się jednak postawiło takie pytanie, trzeba sobie uświadomić, że tym samym wkroczyło się już nie tylko w obszar komputerom (dowolnej mocy obliczeniowej) wciąż niedostępny, mianowicie semantyki, tj. ZNACZENIA, które wprowadza w swoje precyzujące każdy sens obszary (desygnacji, denotacji i konotacji), ale, i to już staje się dramatem, wkracza się w kwestię taką oto: czy istnieją "informacyjne śmiecie", które z Internetów dowolnej struktury trzeba by wymiatać, czy też nie istnieją?

Odpowiedź, niestety, musi być obciążona relatywizmem. Co dla jednego użytkownika będzie śmieciem, to dla innego stanowi informację ze wszech miar pożywną, strawną i nawet może niezbędną. Dajmy na to, że chodzi o naukowca, który zajmuje się zbieraniem danych o falsyfikatach prac naukowych, falsyfikatach, dodajmy, jakich dziś pełno i o jakich rzeczywiście piszą już książki (mam u siebie trzy właśnie takie tytuły). Czy podręcznik zawierający spis metod, którymi można się "włamywać" do sieci, korzystać ze szkodą osób lub instytucji trzecich z "cudzej" informacji, jest "śmieciem"? Jeszcze inaczej: czy w ogóle dopuszczalna może być myśl o utworzeniu "cenzorów" w samej sieci? Ależ to już jest, dlaboga, pytanie o zeszłoroczny śnieg. Przecież "cenzorujące filtry" już od dawna istnieją i funkcjonują, tylko ich nikt "cenzorami" ani "wartownikami" nie zwie. Mianowicie okradane informacyjnie instytucje (a pewno i osoby) instalują tak zwane "firewalls", więc niby "przeciwpożarowe ściany", które filtrują informację wchodzącą, natomiast swobodnie przepuszczają wychodzącą z lokalnego źródła. Więc zarodniki cenzury sieć już zawiera. A co się "śmiecia" tyczy, od dawna, bo od samego zarania cybernetyki było wiadomo, że to, co jest dla jednego człowieka "szumem" (głuszącym informację), dla innego, np. inżyniera-informatyka, badającego "noise level" w kanale przekazującym informację, JEST właśnie przezeń poszukiwaną i mierzoną informacją. Jednym słowem: potrzebne stają się zwrotnice albo może jakowiś zawiadowcy zwrotnic, zdolni do kierowania informacyjnych strumieni podług ich nadrzędnie ustalić się dającej treści do odpowiednich adresów, tak ażeby fachowiec zajmujący się anatomią nie musiał oglądać obrazów pornograficznych, a matematyk-statystyk nie był skazany na wymiatanie ze swego komputera ciągów liczbowych stanowiących spisy milionowych rezultatów ciągnień jakiegoś totalizatora. Tego rodzaju zwrotnice będą się stawały coraz bardziej potrzebne w miarę rozszerzania się i samej sieci, i liczby jej użytkowników.

 

3          Muszę przyznać, że w publikacjach amerykańskich, które jak dotąd czytałem, poświęconych globalnej sieci informacyjnej, zdziwiła mnie swego rodzaju żywiołowość zarówno rozwoju owej sieci, jak i podejścia do niej informatyków. Przede wszystkim zdają się wszyscy zakładać jako samozrozumiałą oczywistość, że język angielski jest językiem globalnym i problem dostępności "wirtualnych bibliotek" (powiedzmy) dla jakichś Japończyków czy innojęzycznych mieszkańców Ziemi w ogóle nie istnieje (tymczasem wiadomo dobrze, że komputerowa sprawność w zakresie tłumaczeń z języka na język była i pozostaje niska). Ponadto zmartwienia Amerykanów mają bardzo partykularny, niejako doraźny charakter: biznesmeni np. kłopoczą się tym, iż transakcje przeprowadzać za pośrednictwem sieci jest wprawdzie bardzo łatwo, lecz brak im płatniczej pewności, czyli po prostu mówiąc, można na tych szlakach bardzo łatwo zostać oszukanym, a ochronić przed nadużyciami potrafią jedynie "firewalls" oraz inne umowne, szyfropodobne bariery, które notabene w końcu można przebić, albowiem nadzwyczaj trudno jest zawsze uzyskać bezpieczeństwo stuprocentowe: co jeden człowiek jako doskonały zamek czy szyfr wykoncypuje, to inny tak lub inaczej przechytrzy. Natomiast (już po trzecie) nie wiadomo, w jaki sposób należałoby ustawiać na drogach sieci "tamy" dla naukowców, łaknących informacji w zakresie tematów opracowywanych przez tysięczne rzesze innych ludzi na całym świecie. W obszarze tematów tak popularnych jak, powiedzmy, problematyka wirusa AIDS albo aspektów energetycznych, ekologicznych i last but not least medycznych energii atomowej powstała już istna powódź, prawdziwy informacyjny potop. To, że kłopoty konkretnego badacza - autora prac wynikają nie z braku dostatecznego rozeznania w światowej literaturze, ale, na odwrót, z nadmiaru, którym gotów zasypać go należycie skierowany w sieć Internetu komputer, problemu przecież nie likwiduje. Wiedzieć za mało jest tak samo źle, jak wiedzieć "za wiele". Przede wszystkim dlatego po prostu, ponieważ można - chociaż nie aż w sposób nieograniczony - powiększać przepustowość kanałów sieci dzięki światłowodom (np.), natomiast nasza, ludzka przepustowość informacyjna jest akurat taka sama, jak mniej więcej 100 000 lat temu, kiedy powstał nasz gatunek w toku milionoletniej antropogenezy. Jednym słowem, na drodze rozwojowej sieci spotykamy się już i potykamy się o tylko częściowo przewidywalne przeszkody, natomiast takie, co może wynikną w niedalekiej przyszłości, są niełatwe do prognozowania. Nie powiem już nic w kwestii właściwie trywialnej: oto bynajmniej nie wszystkie istotne, doniosłe publikacje są szybko wprowadzane do pamięci komputerów, obsługujących sieć, i przez to wyniki badań skądinąd żywotnie ważnych dla danego zadania (AIDS np.), pozostając poza dostępnością, dzięki sieci niejako przestają dla ogółu określonych specjalistów istnieć.

 

4          W całym powyższym ledwie dotkniętym kompleksie zagadnień, rozpościerających się w sieci i wokół sieci, pominąłem rozdział osobny, niestety, pokaźnie już rozwinięty, rozdział, o którym nic nigdy w przeszłości nie pisałem, kiedy bywałem zajęty próbami prognostycznego rozpoznawania przyszłych osiągnięć ludzkich. Niechybnie moją ślepotę w zakresie, o którym chcę rzec kilka słów, spowodował mój nadmierny, sprzeczny z naturą ludzką, racjonalizm. Mam na myśli osobliwą satysfakcję, zaangażowaną w działania, których celem jest destrukcja bezinteresowna, czyli takie zło, które złoczyńcy nie przynosi najmniejszego nawet materialnego pożytku. Być może, jest tak po prostu, że dla tych, co niczego pozytywnego tworzyć nie umieją, niszczenie stanowi namiastkę twórczości. Zjawisko to w dziejach nawet starożytnych było obecne zawsze, ale w elektronicznej epoce objawiło się w nowych postaciach i z nową skutecznością. Powiedzmy, jako wirusy komputerowe, które niczemu prócz psucia programów nie służą (nie mam na myśli takich wytrychów - wirusów, dzięki którym hacker może uzyskać jakąkolwiek, np. finansową korzyść). Należy sądzić, wedle tego, co JUŻ zachodzi, że Cyberspace staje się właśnie domeną niszczycielskich zabaw nie tylko niewinnego typu "hulaj dusza". Widocznie miło jest obsypywać ludzi (nie tylko kobiety) nachalnymi, obraźliwymi informacjami bezinteresownie ("interes" ma widać elektroniczny sadysta). Trudności zidentyfikowania sprawców zwiększają ilość tego obrzydliwego procederu. Znane nam już fałszywe alarmy, powiadamiające o rzekomym podłożeniu bomb w miejscach publicznych, uzyskają teraz nową amplifikację. Podobne też przykrości najrozmaitszego rodzaju czekają już w powiciu, każdy zaś rozgłos, nadany masowymi mediami (drogą radia czy telewizji), również przyczyni się do quasi-epidemicznego rozszerzania się tej "zarazy informacyjnego szkodnictwa". Czy sam źle postępuję, poświęcając tej kwestii uwagę? Nie myślę, żeby tak było. Powtarzające się już w naszym stuleciu ludobójstwa wskazują na, niestety, dodatnią korelację wiążącą postęp cywilizacyjny z postępem zagrożeń. Liczby faktów są tak wielkie, że wykluczają więź jednego trendu z drugim tylko przypadkową. Tak zatem wszedłszy w nasze życie społeczne i prywatne, komputery, zanim jeszcze jęły tworzyć w połączeniach kształtu sieci globalne krótkie zwarcia komunikacyjne, ukazały swoją typową dla wszystkich tworów technologii obusieczność. Ich korzystnemu awersowi towarzyszy ich może niekiedy aż fatalny rewers. Czas, w którym chłopcy o zręcznych palcach potrafili, przechytrzywszy wszystkie obronne "mury", wślizgiwać się do centrali sztabów generalnych, więc do central końca świata w mroku nuklearnej zimy, ten czas jeszcze ze wszystkim nie minął. Może tak ponurymi akcentami nie godzi się kończyć uwag pisanych na marginesie Internetu, który jest przecież tylko dziecięciem w powijakach. Lecz problem ma inny jeszcze aspekt, o którym warto pamiętać.

 

5          Przez rzeczników globalnej sieci komputerowej jest często zachwalana sytuacja niedalekiej przyszłości, w której człowiek, siedząc w domu, może mieć dostęp do wszystkich bibliotek świata, także wideobibliotek może oddawać się intensywnej wymianie myśli z bezlikiem ludzi dzięki udoskonalonej E-mail", elektronicznej poczcie, może oglądać dzieła sztuki, obrazy mistrzów i może przez siebie na ekranie swego komputera koncypowane rysunki czy obrazy słać na wszystkie strony świata, może uprawiać intensywną działalność gospodarczą, kupując i sprzedając jakieś papiery wartościowe, akcje, może uwodzić urocze osoby przeciwnej płci lub też być przez nie uwodzonym i może czasem nie być nawet pewny, czy ma do czynienia z erotycznymi fantomami, czy też z osobami z krwi i kości, może oglądać dalekie kraje, ich pejzaże ... i tak dalej, może wszystko bez najmniejszego ryzyka (ewentualnie wyjąwszy finansowe)... lecz przecież wciąż pozostaje w samotności i to, co przeżywa, jest wynikiem ogromnego rozpostarcia i planetarnego aż przedłużenia i rozprzestrzenieniajego sensorium, tj. całości jego zmysłów. A jeżeli tak jest, to mogę tylko powiedzieć, iż za żadne skarby świata z tak doszczęśliwionym człowiekiem, mającym tak wspaniałe i tak iluzoryczne zarazem szanse spełniania wszelkich życzeń, nigdy bym nie był gotów się zamienić. Zapewne, więź elektroniczną "ze wszystkimi i wszystkim" trudno przyjdzie nazwać po prostu oszustwem technicznie udoskonalonym... ale tam, gdzie w przyszłości doszłoby do zamiany prawdziwej natury na doskonałą jej namiastkę, gdzie zacznie już znikać różnica pomiędzy tym, co naturalne, i tym, co sztuczne, w wypchanej elektroniką, pełną czarów, samotności może będzie się, kto wie, czaił już jako łaknienie autentyczności, jako głód prawdziwego ryzyka i rzeczywistych zmagań z przeciwnościami życia - depresyjny obłęd.

Tak fatalnie ten kierunek rozwojowy pewno się nie zakończy: ale o jego fakultatywnej mecie warto już i dzisiaj pomyśleć chociaż przez chwilę.

Pisałem w sierpniu 94.

sssdasdBackUp