Stanisław Lem | ||||
"Ewolucja jako paralelny komputer" |
1 | W poprzednim artykule ("Moc obliczeniowa życia") przedstawiłem w skrótowym uproszczeniu metodę polegającą na zastosowaniu łańcuchów nukleotydowych (krótkich, tj. oligonukleotydowych) do rozwiązywania takich matematycznych zadań (w pokazanym przypadku: z zakresu teorii grafów i wyszukiwania najkrótszej drogi prowadzącej przez ich wierzchołki), które od zwykłego komputera wymagać mogą (dla dużej liczby wierzchołków - punktów) olbrzymiego czasu obliczeniowego. Ta niespodziewanie (przez Adelmana) wykryta moc obliczeniowa powstaje dzięki temu, że do "ataku" na postawione zadanie zostaje rzucona znaczna liczba oligonukleotydowych odcinków, rozmnażanych przez polimerazy: w efekcie powstaje ogromna liczba równocześnie parających się zadaniem jednostek, a na końcu uzyskujemy taką, która rozwiązanie zadania zawiera (której struktura JEST rozwiązaniem zadania). Ze względu na to, że zadania, jakie Adelman stawiał nukleotydom, bezpośrednio do obszaru biologii NIE należą, że stanowią raczej odgałęzienie dość trudnej matematycznej teorii funkcji rekurencyjnych (nie wprost, ale nie mogę tutaj wejść w uszczegółowienia), uznałem owo zjawisko użycia "brute force" w fazie roztworu (niejako w postaci "płynnego komputera równoległego") za MODEL który się nam wprost do przystawiania czy do przeniesienia w głąb procesów biogenezy NIE nadaje. Niemniej jednak, JUŻ obecnie można, aczkolwiek nie bez ryzyka, spróbować wstępnie przybliżonego rozumowania, które przynajmniej w postaci na razie jeszcze dość mglistej, ale za to zdającej się kryć w sobie "rozwiązanie zagadki ewolucyjnej", pokaże, co, jak i dlaczego zaszło na Ziemi, zanim eksplodowała kambryjska radiacja wielokomórkowców, po wielomiliardoletnim zastoju życia. Albowiem istotnie najwcześniejsze pierwociny życia lokalizuje się dziś przed 3,5 - czterema miliardami lat, po czym owo życie, ograniczone do protobakterii przez czas tak potwornej, geologicznej miary, ledwie osiemset milionów lat temu "wybuchło" kambryjską ewolucją, oznaczającą wstępne zawłaszczenie oceanów, a potem i kontynentów, życiem na dwoje rozdzielonym: na rośliny i na zwierzęta. |
2 | Wyglądałoby na to, że sam początek życia jest nam nadal nie znany. Nieodzownym "minimum" były na pewno jakoś powstałe replikatory, czyli takie zespolenia molekuł organicznych w fazach roztworów, które zdobyły umiejętność samopowielania się. Replikacja bowiem w biologii to właśnie tyle, co powstawanie żywych ustrojów potomnych z ustrojów rodzicielskich. Więc ten warunek, replikacji, czyli rozmnażania, musiał zostać wstępnie spełniony i na pytanie, jak to nastąpiło, nie mamy żadnej podległej empirycznym doświadczeniom (symulacyjnym choćby) odpowiedzi. Musimy zatem przyjąć tę najwcześniejszą postać życia jako daną, niekwestionowalnie, moje zaś dalsze wywody ograniczą się do zasugerowania, dlaczego życie w swej ledwie powstałej postaci "niczego prócz siebie samego" nie potrafiło stworzyć. |
3 | Tutaj pozwolę sobie na dywagację, która nas wprawdzie do biologicznej problematyki bezpośrednio nie zbliży, ale przynajmniej o tyle da do myślenia, że pokaże, jak wiele tworów uważanych przez nas za wyłączne wynalazki, czy też za wyłącznie przez ludzi wysnute konsekwencje odkryć naukowych, powstawało miliony lat przed pojawieniem się człowieka na Ziemi. Mianowicie kiedy powstały pierwsze generacje reaktorów atomowych pracujących na bazie rozszczepienia (pod wpływem neutronów) uranu (U 235), panowało przeświadczenie, że na naszej planecie PRZED uruchomieniem pierwszej reakcji łańcuchowej rozpadu jąder takich "naturalnych reaktorów" być nie mogło. Dopiero nieco później wykryto właśnie taki siłami Natury utworzony w Afryce "reaktor", który bez wątpienia pracował, nagrzewając radioaktywnie środowisko przez setki tysięcy lat (obecnie jest już radioaktywnie "martwy"). Przywołany ten przykład pokazuje, jak ostrożni winniśmy być, biorąc się do twierdzenia, i żeśmy cokolwiek, czy to "stosy atomowe", czy "komputery", wymyślili i skonstruowali sami jako pierwsi na świecie. |
4 | Z grubsza, ale niestety jedynie z grubsza, wiadomo, że pierwotna atmosfera Ziemi była beztlenowa, że było w niej dużo dwutlenku węgla, metanu, i że życie narodziło się najprawdopodobniej (tak się DZISIAJ sądzi) w gorących źródłach, ponieważ byłoby rzeczą w najwyższym stopniu - aż do niemożliwości - nieprawdopodobną, ażeby ledwie powstałe życie jako powiązane w rodzaj "hypercykli" (model pochodzi od Manfreda Eigena) molekuły było zdolne już w zaraniu przyswajać sobie energię słoneczną. Jak wiadomo, dzięki chlorofilowi potrafią to rośliny, potrafiły to zrazu przed roślinami sine algi, lecz ten proces, wychwytywania kwantów słonecznej radiacji, jest tak subtelnie skonstruowany, że-jak myślę-już bardziej prawdopodobne okazałoby się odkrycie na powierzchni jakiegoś martwego globu, np. Marsa, samochodu, który "jakoś sam się wykrystalizował ze złoży rudy żelaznej". Inaczej mówiąc to samo, fotosynteza na początku biogenezy wynaleziona być nie mogła. Przecież życie wedle naszej ułomnej i pełnej ślepych plam wiedzy "wykonstruowało się samo", toteż wstępne jego etapy musiały być pozbawione tego wyrafinowania, jakim w fotosyntezie posługują się rośliny. Ale i ta uwaga jest tylko częściowo poboczna, o tyle zaś do rzeczy mi posłuży, że wskazuje pośrednio, iż powstanie biogenetycznego preludium nie mogło nastąpić "za jednym zamachem" i to od razu w formach procesualnych, które równają się życiu, jakie nas otacza i jakie w nas samych ujawnia swoją ekspresję. |
5 | Słońce miało na początku - czy raczej u progu biogenezy - moc promienistą około 10 do 20 % mniejszą niż obecnie, a tym samym Ziemia musiała być "jakoś" dogrzewana, w przeciwnym bowiem razie skułyby ją potężne lodowcowe pancerze. Co tę Ziemię sprzed czterech miliardów lat podgrzewało poza światłem słonecznym, na pewno nie wiadomo, gdyż i tutaj wrą obecnie spory, w których hipotezy ścierają się z alternatywnymi hipotezami, ja wszelako zmuszony jestem przyjąć po prostu, że , jakoś" jednak powierzchnia już oskorupiałej planety, już tak ostygłej, że powstawały na niej wielkie zbiorniki wód (oceany), była utrzymywana w temperaturze umożliwiającej prolog biogenetyczny. To znaczy wtedy musiały powstać pierwsze replikatory: czy one repetowały swe generacje kolejne dzięki jakiemuś ówczesnemu poprzednikowi KODU NUKLEOTYDOWEGO, czy też tylko dzięki jakiejś na tyle uproszczonej jego samorodnej postaci, że replikacje w ogóle się okazały możliwe nadal nie wiadomo. Uważam za wskazane podkreślać rozmiary naszej uczonej ignorancji, ażeby nie wyglądało na to, że ja tu od jednego zamachu zamierzam wyjaśnić "wszystko". Jest jedna rzecz, do której mamy już dostęp dzięki odkryciu obliczeniowych mocy, potencjalnie drzemiących w nukleotydach: mianowicie w tym, że oligonukleotydy Adelmana działają NICZYM równoległy komputer, czy też może RACZEJ jako olbrzymia liczba (zbiór może i trylionowej mocy) poszczególnych molekularnych "nanokomputerów", z których KAŻDY pracuje "na własną rękę", i w tym, że one skierowane zostają na tor PODOBNEGO zadania, kryje się rozwiązanie zagadki ich późnego ewolucyjnego sukcesu. |
6 | Należy też koniecznie dodać, jaka była główna i pierwsza różnica między tymi molekularnymi autoreplikatorami a naszymi komputerami, albowiem różnica ta nie dotyczy ani materiału, ani nawet programów - algorytmów: cala rzecz w tym, że naszym komputerom MY narzucamy zadania, programując je w taki sposób, ażeby uzyskać wynik NAM potrzebny. Natomiast te "prakomputery", ich biliony porozmnażane na powierzchni Ziemi, a może najpierw tylko w głębinie gorących term, gejzerów, wód ocieplanych wulkanicznie, ŻADNEGO PROGRAMU nie miały. Toż im nikt żadnego programu nie mógł narzucić i jednym "programem" dla nich był po prostu fakt oczywisty: przetrwać mogły jedynie takie protoustroje, które potrafiły - przez podział - dać początek generacjom następnym, a te potomne generacje mało co różniły się od swych bakteryjnych protoplastów (proszę zważyć, że ja nie wiem, czy tamte formy "prażycia' wolno z dobrym sensem zwać "bakteriami" czy protokariontami, czy jak jeszcze, ale po prostu jakiej ś nazwy muszę dla nich używać). |
7 | Tak zatem "na początku były mikromolekularne samopowielające się" komputery-replikatory. Ani chybi olbrzymia ich większość musiała sczeznąć, ponieważ sztuka replikacji znajdowała się dopiero w zarodku. Ponadto nie mamy też najbledszego pojęcia, czy to prażycie powstało mono- czy raczej polifiletycznie, tj. czy "udało się" Naturze zrodzić tylko jeden "standardowy" typ przedbakterii, czy też może było tych typów więcej i może one nawzajem ze sobą o przeżycie musiały konkurować. Fakt, iż obecnie wszystkie związki biochemiczne życia są wyłącznie lewoskrętne, zdaje się sugerować, że zrazu (ale też nie na pewno) powstało "życie prawoskrętne" i "lewoskrętne", i że zwyciężyło w owej konkurencji z przyczyn nie całkiem losowych (ale tu w tę odnogę problemu nie mogę dalej wejść) życie lewoskrętne. W każdym razie można "wedle zdrowego rozsądku" mniemać, iż replikatory biogenetyczne działały zrazu dość kiepsko w tym sensie, że lwia część ich potomnego produktu "była na nic", czyli nie przeżywała. I tym samym już w owym najwcześniejszym okresie gilotyną oddzielającą sprawność przeżywania od niesprawności była po prostu zagłada, bo co nie potrafiło się rozmnażać tak, aby spełnić minimum warunków adaptacji do środowiska i do innych praustrojów, musiało zginąć. To wydaje się raczej samozrozumiałe. |
8 | Tutaj napotykamy, jak mi się zdaje, dość tajemniczy szkopuł, powodujący, że życia "w retorcie" sami wciąż stworzyć (syntetyzować) nie potrafimy. Szkopuł widzę w owych MILIARDACH LAT bezustannych replikacji, jako nieustającego bytowania form wyłącznie najbardziej elementarnych, najprostszych i zarazem takich, że one nie dysponowały wtedy JESZCZE najsłabszą nawet potencją kreacyjną taką, która wykraczała poza ich "rozplemowe egzystencjalne minimum . Jest to - zdaje się - dość fatalne, jako potwierdzenie moich obaw, wypowiedzianych w "Summa Technologiae" przed trzydziestu kilku laty, że mianowicie gigantyczny czas latencji życia, potworny po prostu, nie dający się żadną miarą ogarnąć wyobraźnią ludzką, MUSIAŁ upłynąć, zanim z prażycia przedbakteryjnego zdołało wyrosnąć cale linneuszowe drzewo gatunków. Już z ustalonych dzięki sfossyfilizowanym szczątkom protokołów paleontologicznych wiemy, że TEMPO kolejnych kreacji kolejnych typów, rzędów, gatunków stawało się coraz szybsze, ponieważ najdłużej trwał okres "przygotowawczy": terminatorka miliardoletnia życia na Ziemi, ale jak raz "silnik kreacyjny zaskoczył" tempo powstawania coraz to innych gatunków rosło, aż maksimum chyżości zdobyło ledwie koło miliona lat temu: gdy wydało człowieka rozumnego. |
9 | Pozostaje jednak nadal sporo niewiadomych w powyższym obrazie. Wolno w nim JUŻ dostrzec straszliwe ciężkie roboty tej "brute force", która przez tysiące milionów lat na ślepo nie mogła uruchomić własnych potencjałów poza minimalnym zadaniem PRZEŻYWANIA. Samo przeżycie było wtedy dziełem tak trudnym i tak ryzykownym, że jak wiemy ze wszystkich odmian życia, jakie pojawiły się na Ziemi kiedykolwiek, 99% uległo zagładzie. O zagładzie gadów, które panowały przez 120 milionów lat na naszej planecie wiemy szczególnie wiele; po pierwsze, ponieważ były to często kolosy, mające olbrzymie rozmiary więc ogromne szkielety, i jako pierwsze ich właśnie resztki uległy przed wiekiem odkryciu w pracach wykopaliskowych. Po wtóre, ponieważ ich zagłada nastąpiła w sposób dość spektakularny, najprawdopodobniej wskutek interwencji kosmicznej, lecz coraz wyraźniej dowiadujemy się, że podobnych katastrof życie na Ziemi doznało więcej, zarówno wskutek "interwencji geologicznowulkanicznych", jak klimatyczno-lodowcowych, itd. |
10 | Winniśmy jednak wrócić do owej prastarej przeszłości, w które trwało miliardoletnie "milczenie kreacyjne". Co miało, co mogło zakończyć je i przerwać, do prowadziwszy do erupcji kambryjskiej, owego powstałego "naraz" (tj. "ledwie" w ciągu milionów lat) wybuchu życia postępującego, czyli do startu "progresji ewolucyjnej"? Należy sobie dobrze zdać sprawę z tego, że właściwie jest pewien fakt dla nas współczesnych tak oczywisty, iż na dobrą sprawę w ogóle go nie dostrzegamy. Mianowicie uważam cale gadanie typowe wśród biologów, o formach "prymitywnych" całych ustrojów czy ich poszczególnych narządów za efekt dziwacznej pomyłki. Jak można w ogóle uznać np., że owady, istniejące na Ziemi od trzystu milionów lat i nieporównanie mniej wrażliwe na wielkie dozy radioaktywności od ssaków, z człowiekiem na czele są "bardziej prymitywne" od naczelnych właśnie, razem z człowiekiem liczących sobie jakieś 10-12 milionów lat bytowania ziemskiego? A jeżeli przypatrzymy się tym drobnoustrojom, które są wszędzie, i wokół nas, i w nas samych czyż nie powinno nas zastanowić to ich przetrwanie wszystkich epok, wszystkich miliardoleci; nie powiem, że w postaci nie zmienionej. Niestety, właśnie drobnoustroje, właśnie najczęściej dla nas chorobotwórcze, dysponują taką "mocą obliczeniową' typu biochemiczno-molekularnego, że potrafimy naszymi najdoskonalszymi lekami syntetycznymi i antybiotykami tworzyć tylko szczerby we frontach atakujących nas bakterii... które po niedługim (bardzo niedługim) czasie uzyskują odporność na wszystkie nasze medykamenty, na całą tę farmakologicznie i medycznie kierowaną w nie artylerię. Cóż to zjawisko oznacza? Oznacza ono tyle, że właśnie bakterie, te "formy prymitywne", dysponują, nie jako jednostki, nie jako gromady, ale jako gatunki, taką potencją kreacyjną, która, jak już można domyślić się, osadzona jest w mocy obliczeniowej potencjalnie gotowej zaktywizować się przy zagrożeniu. Pojawiają się takie permutacje i takie rekombinacje ich genowego przekazu, które nadają im odporność. Gdzieżby można sobie wyobrazić, żeby tak zwane "wyższe" zwierzęta i człowiek potrafiły wytworzyć sobie odporność na jakieś gazy trujące, albo na radioaktywność... Wolno sądzić, że przyjdzie nauce z wielką ostrożnością stosować pojęcia "postępu" i "prymitywizmu" rozwiązań w dziedzinie życia... |
11 | Pisząc przed szesnastu laty
pierwszy wykład fikcyjnego superkomputera mojego, GOLEMA, włożyłem w jego metalowe usta
takie oświadczenie: 1. W ewolucji "BUDOWANE
JEST
MNIEJ DOSKONAŁE OD BUDUJĄCEGO". Nie miałem
wtedy poza intuicją żadnych podstaw dla umotywowania
tej tezy; jak dalej mówił Golem, w tych słowach
"tkwi odwrócenie wszystkich waszych wyobrażeń o
nieprześcignionym mistrzostwie sprawczyni rodzajów.
Wiara w postęp, idący epokami wzwyż, ku perfekcji,
ściganej z rosnącą wprawą, w postęp Życia,
utrwalony w całym drzewie Ewolucji, jest od jej teorii
starsza. (...) Oświadczyłem: budowane jest mniej
doskonałe od budującego. Dosyć aforystyczne
powiedzenie. Nadajemy mu postać bardziej
rzeczową: W EWOLUCJI DZIAŁA UJEMNY GRADIENT
PERFEKCJI USTROJOWYCH ROZWIĄZAŃ. To wszystko". Dalej cytować Golema nie będę. Powiem tylko, że intuicja moja wydaje się dziś, po tylu latach, bardziej zasadna niż wówczas, gdy wyraziłem ją w postaci fikcyjnego mędrca komputerowego. Chodzi o to - tak to można teraz przedstawić - że ponad półtora wieku trwała walka lamarkizmu z darwinizmem, czyli tezy, jakoby ewolucja wynikała z dziedziczenia cech nabywanych przez organizmy - z tezą, że wynika ona wyłącznie z mutacji genów, które obciosuje (sprawdza przeżywalnościowo) dobór naturalny. Otóż teraz już nie ja i nie Golem, lecz autorzy prac o "obliczeniowej mocy życia" mówią, że możliwe jest współzachodzenie procesu losowego (czyli zmian genetycznych, powodowanych mutacjami poszczególnych genów), z określonym nakierowaniem strumienia takich zmian: nie ma ani miejsca na jakoweś nabywanie cech, co się dziedziczą, ani na całkowicie ślepy rozrzut najzupełniej przypadkowych mutacji. NA RAZIE ową "trzecią" drogę wolno nazwać jedynie tak: losowość nie wyklucza nakierowania strumieni potomnych ustrojów. Rozwiązania GENOTYPOWO "dobre" ujawniają niejako tendencję własnych kontynuacji na poziomie elementarnym-genowym. Nie zachodzi ani "czysta losowość", ani "czyste kierowanie". ORTOEWOLUCJA (np. konia) nie jest ani wynikiem dziedziczenia cech nabytych, ani ślepych mutacji: są struktury genotypowego przekazu, które ulegają niejako uprzywilejowaniu, tak, jak głaz puszczony z pochyłości zaczyna wskutek inercji toczyć się dalej i dalej. Ze znaczną emfazą można by rzec zatem, że sama "perfekcja rozwiązań" określonego gatunkotwórczego zadania nadaje dalszym aproksymacjom "coraz precyzyjniejszego" rozwiązywania KIERUNEK. Dla różnych gatunków wygląda to bardzo rozmaicie: inaczej dla słoniowatych, inaczej dla naczelnych, ponieważ "po drodze" powstają formy "aproksymujące" rozwiązania finalne; a gdy do niego proces ewolucyjny dotrze, staje: dlatego Homo sapiens sapiens praktycznie już ewoluować przestał. Zaznaczam lojalnie, że to nie jest ani pewnik, ani udokumentowana porządnie hipoteza. Ale w każdym razie tkwi w tym wszystkim, co dotąd powiedziałem, szansa nowego spojrzenia na proces ewolucji naturalnej roślin i zwierząt jako na ogromną CAŁOŚĆ. "Brutalna siła" życia na elementarnym poziomie replikatorów potrzebowała straszliwych eonów czasu, ażeby dotrzeć do fazy, w której wykroczenie poza prostą replikację stało się w ogóle możliwe. Proces, który nastąpił, był oczywiście błądzeniem (i o tym mówił mój Golem, nazwawszy Ewolucję "błądzeniem błędu"). Jednakowoż - gdy z nowszej strony patrzeć na ten sam proces - widzimy, że razem z "elementarnością" najpierwszych ustrojów (drobnoustrojów) w toku postępującej, specjalizacji zatracie ulega pierwotna UNIWERSALNOŚĆ. Jak z niemowlęcia może powstać scholastyk, kominiarz, lekarz, robotnik, profesor, kierowca, mnich, dyktator, krawiec, tak z bakterii - GDYBY katastrofa, spowodowana interwencją Kosmosu albo naszą wojną jądrową zgładziła całość wyższych form życia-mogłoby powstać, mogłoby odrodzić się w następnej ewolucji następne bogactwo żywych form organicznych. Oczywiście, na pewno nie byłoby ani tożsame, ani podobne do tego ich zbioru, który ułożyła ewolucja dotąd w drzewo linneuszowe! Ale szansa ta potencjalnie znajduje się skryta w uniwersalizmie życia, właśnie w jego biochemicznej, "nukleotydowej mocy obliczeniowej". I to świadczy o stratach, jakie życiu przynosi każdy kierunek specjalizacji gatunkowej, to powoduje, że utraciliśmy zdolności regeneracyjne (jaszczurce ogon odrośnie, człowiekowi nie odrośnie utracona noga czy ręka). Zresztą kto by się bliżej zainteresował pierwotną postacią całej tej diatryby skierowanej przeciwko "postępowi ewolucyjnemu" życia, kto by chciał dojrzeć rewers "postępu" - nie aż jeremiadę - niechaj poszuka (ale to niełatwe) książki pt. "Golem XIV": wydanej w 1981 roku przez krakowskie Wydawnictwo Literackie. Skąd mi się wzięła taka zuchwałość, która pierwsze oznaki weryfikacji znajduje już dziś, to znaczy PRZED końcem stulecia - nie wiem. Ale myślę, że jeżeli nawet myliłem się, to -jak świadczą listy, które otrzymuję z USA - nie ze wszystkim. |
Podsumowanie | |
Należy sobie uświadomić, że przywołanie równolegle pracującego komputera jako modelu ewolucji naturalnej jest tylko aktualnie napraszającym się obrazem. Można uznać, że powstaje komputer "bardzo dziwny", jako taki, który nie ma żadnego programu poza takim programem, iżby jego optymalną szansą stało się po prostu PRZETRWANIE: Dlaczego jednak replikacje (bez których nie wyszłaby ewolucja poza swój protobakteryjny prolog) są konieczne? Dlatego, ponieważ "mikrożycie" powstaje tam, gdzie podlega atakom chaosu molekularnego (np. ruchów Browna), więc MUSI powstać jakaś postać TRWALE opierająca się tym chaosom, strącającym w martwotę, i to jest możliwe tylko, gdy pojawia się właśnie replikacja: co się bowiem nie będzie sprawnie replikowało aby przeciwstawiać się atakom bezładu (gradientowi wzrostów entropii), to ginie, tj. wypada z "gry o przeżycie". Jednak samopowstanie replikatorów jest tylko koniecznym, ale nie dostatecznym dla dalszych postępów życia warunkiem ewolucji. Toczy się - tak można też modelować proces - GRA przeciwko "bankowi", którym jest po prostu całość ziemskiej martwej Natury. Ona "pochłania" niedobrze rozmnażające się życie. (Gra o sumie niezerowej, bo Natura "wygrywając", czyli unicestwiając życie, "nic z tego nie ma" - wygraną jest przeżywanie, przegraną- zguba). Replikować się, by przetrwać -ten program-minimum powstaje gdzieś we frontach "trylionowych prac komputera molekularnego w fazie roztworu" - w tych frontach toczą się "bitwy" bez wsparć, oddzielnie, dlatego mówimy o PARALELIZMIE ich przebiegów. A skąd się biorą "nadwyżki" kreacyjnej potencji, z których powstawać zaczynają eukarionty, algi, rośliny, zwierzęta, aż ulegają "utrwaleniu" w poszczególnych gałęziach "krzaczasto pnącego się" drzewa ewolucyjnego, przy czym każda gałąź to jest pewien utrwalający się paradygmat (wzorzec, "pattern") określonego TYPU, a z raz powstałego paradygmatu dalsza gra "wyciąga" wszystkie możliwe transformacyjnie i rekombinacyjnie konsekwencje USTROJOWO - GATUNKOWE? Otóż ten potencjał musiał najwidoczniej powstać losowo, czyli tak, że to, co NIE "wygrało prospektywnej potencji" ewolucyjnego postępu, pozostawało JAK bakterie - nadal bakteriami, i tylko to, co "wpadło na konstrukcyjny koncept" wyższych samoorganizacyjnych kroków, rozwinęło się w te "pędy", jakimi są bezkręgowce, kręgowce itp. Regresy odbywały się wtedy również, bo bakterie albo przeżywają, albo giną, natomiast ssak lądowy przez "regresję" może np. wrócić do oceanu jako (powiedzmy) foka czy delfin. Generalnie jednak specjalizacja prowadzi wzwyż, lecz zarazem likwiduje szansę maksymalnej odmiany paradygmatu. Jak życie "gra w ryby", to już nie może "zagrać zarazem" w owady, a jak gra w owady, to nie może "grać w ssaki". To znaczy, że "komputer życia" sam sobie wynajduje kolejne programy (w radiacjach specjacyjnych), a jeżeli w pewnych rozgałęzieniach przegrywa (gady przegrały wszak 65 mln lat temu), inna gałąź paradygmatyczna podejmuje kontynuację GRY O PRZEŻYWANIE. Wszelako programy - rzędy, typy, gatunki, powstają ślepo. Ale pozyskują rosnącą orientację dzięki specjalizacjom: - więcej dziś nie wiemy. |
sssdasd![]() ![]() |