Stanisław
Lem![]() |
||||
"Rozważania sylwiczne LVII" |
1 | Okropnie głęboko zabrnąwszy w poezję, nie od razu będę w stanic się z niej wycofać. Najpierw zadziwiły mnie deliberacje Rymkiewicza w książce "Słowacki pyta o godzinę", pokazujące trafnie, jak Słowacki począł w rolę wieszcza to wchodzić, to z niej wychodzić, a tym samym tę rolę zrelatywizował i sporządził implicytnie coś w rodzaju takiego piedestału, który może się zmieniać w zapadnię sceny teatralnej - i jakiż to wtedy piedestał? Nic zresztą nie przychodziło mi do głowy nad to, co Rymkiewicz napisał o owej osławionej oktawie w "Beniowskim", w której "szafę" rymuje Słowacki z "auto da fé", a kolejny rym, powiada, już być musi na "żyrafę". I tym samym wieszcza w sobie napoczął. Ale po chwili przyszło mi na myśl, że on to z rozmysłem zrobił, ponieważ jest więcej sposobnych rymów. Żył we Francji podówczas, dobrze język francuski znał, więc "gafa", spolszczenie "za gaffę", musiała dobrze mu być znana. "Parafa" może się z późniejszych słowotworów zrodziła: wieku jej ustalić nie umiałem, to samo "agrafy" się tyczy, leczy rafa (koralowa) już na pewno była wtedy w słownictwie obecna, jej czerwona barwa oraz jej oceaniczność nieźle by poecie pasowały do tej oktawy. Otóż mnie się zdaje, że dostrzegam w tej mnogości rymów, dość od "żyrafy" dalekich, samowolę poety, który CHCIAŁ. dysonansowego rymu, aczkolwiek nie musiał. Zresztą są w "Beniowskim" ("ta strofa ma pewną zawiłość" i podobnych sporo) jeszcze lepsze dowody na to, jak mu język romantyczny pod piórem marniał. |
2 | Inna, kto wie, czy nie daleko delikatniejsza sprawa, dotyczy naszego stosunku do Wielkich Duchów (duży kwantyfikator potrzebny od zaraz) i do dyferencjacji ewentualnej pomiędzy Pięknem i Prawdą (filozof logik powie tu "wartością prawdziwościową", wyrażenia tego nie lubię jednak i będę przez to pisał po prostu "PRAWDA"). Rymkiewiczowi wychodzi przez jakiś czas w tej jego świetnej książce na to, że jeżeli Wielki Duch pisał "Genezis z ducha" i "Króla-Ducha", to nie może być tak, jak słowackolodzy pierwszej wody potem głosili, że wprawdzie piękne ustępy i że to w ogóle wspaniałe, ale do "prawdy" zwyczajnej, "parterowej", zgoła nieprzystawalne, z czego by wynikało, że oplątany duchem maniakalnie Wielki Duch głupstwa był napisał. Skoro piękne, no to chyba i prawdziwe z konieczności? Taka stanowczość w tym orzeczeniu mocno mnie zaskoczyła. Nie wszystko przecież, co Piękne, z musu jest i Prawdziwe et vice versa. Można wyliczać i wyliczać największe dzieła malarstwa, zaczynając od Hieronima Boscha i nie kończąc prędko na pewno, w których można podziwiać piękno (często groźne, jak np. w kuszeniu św. Antoniego - temat przez wielu malarzy owego czasu PODEJRZANIE ulubiony, ponieważ otwierał im furtę zawieszoną w cenzurze nad malowaniem natchnionym teologicznie), lecz prawdy literalnej, co to można ją wypowiadać jako treść z poprzedzającą asercją, ni śladu. Zresztą jest dla mnie tak, że "Samuel Zborowski" był wspaniały i pozostał wspaniały, że, ogólniej, te odłamy dramatów, te złomy, co je był w nieładzie Słowacki pozostawił, niejako wygrały batalie z upływem czasu (co nielicznym dziełom się udaje), a "Genezis z ducha" była i pozostała pamiętna przez motyla z grochowego strąka wylęgającego się i nie ma na to rady. Słowacki żadnym wyjątkiem spośród Wielkich Duchów nie jest. Jeżeli można bez kłopotu przełknąć frywolności Mickiewicza (nie mam na myśli mrówek ani Telimeny, bo nie mam pewności, czy Mickiewicz był tam autorem - dyletantem jestem), wszelako znam jego wierszyk, ten gdzie idzie w zawody z lokajem ("porzuć lokaja, kotko pokojowa, przyjdź wieczór na mą gospodę"). Już mniejsza o to, o czym by Wielki ten Duch z pokojówką rozprawiał. A Cwibak? Po każdym duchu większym czy malutkim często pozostają ułomki, fragmenty, rupiecie, a to, że po niektórych najmaciupeńszych nie zostaje nic, bierze się po prostu stąd, że jak kto naprawdę, czyli na serio nie chce, żeby mu w takich posthumach grzebali, to niszczy najlepiej płomieniem. Ja przyznaję się, duch mniejszy od ognia. |
3 | Ciekawym zjawiskiem nazwę dwujęzyczność niektórych poetów, jakich mogłem był w obu językach, w jakich wiersze pisali, prześledzić. Bolesław Leśmian pisywał chyba najpierw po rosyjsku ("Łunnoje pochmjelje") i chwała wydawcom tomu ostatnich "Poezji zebranych" (ALGO, Toruń 1995) za to, że te rosyjskie, cyrylicą drukowane, umieścili wśród innych wierszy. A zarazem widać coś takiego, co się dobitniej u Rilkego ujawnia. Rilke pisywał po francusku wiersze, i sporo, ale gdzie im tam do niemieckich. Poeta jest, jak mi się widzi, najgłębiej związany, wręcz przywiązany (w sensie głębinowego za- i rozkorzenienia) w języku ojczystym, toteż Rilke francuski jest jako wierszokleta taki sobie, poprawny, ale nic więcej. I Leśmian po rosyjsku jest owszem, owszem, ale gdzie mu tam do polskiego Leśmiana. Komparatystą wielojęzykowym ani nawet wykształconym humanistą nie będąc, nic więcej sensownego w tej kwestii orzec nie śmiem. Pewno są i wyjątki i pewno są też "zamrożone" i utrwalone po prostu biegiem czasu zwyczajne nieporozumienia: co Anglicy miewali za egzotyzmy Conrada, bywało jego polonizmami przez szatę angielskiego stylu przeświecającą... Zdaje mi się zresztą, że rewaloryzacyjne zabiegi wokół tekstów stają się wtedy dominujące, kiedy autor zacznie się dźwigać na coraz większą Wysokość, bo wtedy piękne staje się i to, co pierwej mogłoby było tylko za ułomne uchodzić. |
4 | Każdy, kto ma do poezji osobisty stosunek nieprofesjonalny (przepraszam pp. polonistów), zazwyczaj nie tylko wyróżnia jakiegoś poetę jako "swojego", lecz ponadto w dorobku jego osobliwie pewną część ceni. Siłą rzeczy jest tak i ze mną, a przy tym zdaję sobie sprawę z tego, że to, co mi osobliwie wspaniałe wydaje się w poezji Leśmiana (i Słowackiego też naturalnie, chociaż to sprawa osobna, na potrącenie uwagą w nawiasie nie zasługująca na pewno) było przede wszystkim nacechowane "balladowością". Być może przez to, że zbliżał się, a nawet już rozpoczynał zmierzch ballady, której (piękną notabene) agonię spostrzegł był Kazimierz Wyka u Krzysztofa Baczyńskiego. Leśmian zaś, wcześniejszy od Baczyńskiego, mógł jeszcze iść dosyć pewnie tym tropem, aczkolwiek już u niego dała, sil spostrzec pewne "rozszamotanie" ballady, widoczne jako INWERSJA pierwowzoru (prefiguracji) w "Gadzie", a też jako sui generis TURPIZM w cyklu wierszy "kalekujących". Brzydota bowiem staje się w treściowych wątkach tonacją wyraźniejącą, albo przynajmniej zachodzi "uzwyklenie" postaci, jak w tym szewczyku, który na miarę Bożej stopy buty szyje. Jest zatem tak, że znana (w sposób przecież koniecznie oczywisty) poecie przeszłość genograficzna uprawianego modelu wierszy zniewala go, aby niejako bezświadomie odepchnąć od zwykłego epigoństwa do zabiegów hybrydycznych, krzyżówkowych, raczej sarkastyczno-przyśmieszających, albo koloryzacyjno-wyolbrzymiających (Pan Bóg obejmujący się z dębem) aniżeli dramatyzujących: a jeżeli, to już tragiczno-farsowych. Ciekawe, że zjawiska tych "specjacji", aby pożyczyć termin z nomenklatury naturalnej ewolucji (tj. biologii ewolucyjnej), pojawiają się, jak chyba wolno nam domniemać, nie od porządnego przemyślenia i uświadomienia, iż to, co było, powstało pod innymi, dawniejszymi piórami, uwiędło i dawno świetnej postaci wskrzesić na nowo się nie da. Poeta jak gdyby "instynktownie" omija to, co już zwiędłe - nie w tym sensie, że nic nie warte (na pewno ballady Mickiewicza "same w sobie" ani trochę się "nie zestarzały"!) - ale w tym, że z poczucia niemożliwej kontynuacji gatunku w taki przestwór narracyjny wierszy rusza, jakiego po jego czas nie było. Innymi słowy, wydaje mi się, jako maniakowi ewolucjonizmu, że "nie ma powrotów", a kto jednak stara się powrócić, ale nie jakiś epigon, musi wynaleźć NOWE: i każdy z Większych Duchów o to NOWE ze słowem walczyć musi, chociaż wcale nie jest tak, żeby on sam wiedział, skąd mu się mus ten bierze. Mniej więcej tak, jak w ewolucji naturalnej, która po pływaniu, po chodzie, po skokach musiała wynaleźć LOT. |
marzec 97
Stanisław Lem
![]() ![]() |