Stanisław
Lem![]() |
||||
"Rozważania sylwiczne XLIV" |
1 | Pan Krzysztof Myszkowski z "Kwartalnika Artystycznego" zwrócił się do mnie odręcznym listem, prosząc, abym wziął udział w odpowiadaniu na ankietę tego pisma: "Po co piszę?" Tak bezpośrednia i obcesowa fraza pytajna wymaga niewątpliwie całkowitego wykorzystania szans, jakie daje nam jeszcze wciąż (ale nie już) odzyskana wolność słowa. Aby się jednakowoż upewnić, że moja replika nie będzie w najwyższym stopniu niesmaczną, co mówię, zuchwale czelną, zwróciłem się do dwóch luminarzy piśmiennictwa pięknego naszego, bardzo charakterem i orientacją pisarską różnych. Od pierwszego usłyszałem wprost: "Gdybym dożywocie dostał, to jednego słowa po grób bym nie napisał". Drugi dżentelmen, z generacji starszej (coś jak ja), nawet nie bardzo się uśmiechnąwszy rzekł: "Jak to po co? Dla pieniędzy". Uspokoili mnie tym sposobem, tak że jak za panią matką to samo bym mógł panu Myszkowskiemu odpowiedzieć, lecz lapidarna brzydota repliki jakoś mnie od wysłowienia jej odstręczyła. |
2 | Przyjechałem do Krakowa
towarowym pociągiem PUR-u z rodzicami w roku 45, a
byliśmy jak przysłowiowe myszy kościelne ubodzy,
ponieważ Ojciec mój z najwyższą niechęcią Lwów
opuszczał i dopiero kiedy sowiecka władza przyłożyła
nam nóż do gardła ("albo repatriacja, albo
obywatelstwo sowieckie"), poczuł się zmuszony do
tej anabasis. W Krakowie zapisałem się znowu na
wydział lekarski UJ (znowu, gdyżem zaczął studia we
Lwowie Sowieckim - "Ukraińske misto Lwiw buło,
je i bude radiańskym", wszelako studia nic nie
przynosiły mamony, Ojciec, rocznik 1879, nie miał już
swego gabinetu i prócz paru szpatułek niczego, więc
musiał pod siedemdziesiątkę pójść na chleb
kliniczno-państwowy, nie opływaliśmy w dostatki,
kamienice wypracowane przez Ojca radiańska władza
zabrała we Lwowie, jednym słowem zacząłem obracać
się za pieniędzmi. Pisałem wierszyki do śląskiego
"Kocyndra" wcale okropne, aż bardziej złota
żyła mi się trafiła w katowickim "Co tydzień
powieść" i tam za 26000 starych złotych
puszczałem wodze fantazji, żeby zarobić i poniekąd
Ojca wesprzeć we wspólnej biedzie powojennej. Zarazem
wiersze i kilka nowel w "Tygodniku Powszechnym"
ogłosiłem i jako kandydat na członka ZLP legitymację
uzyskałem, ale się długo paradować z nią nie dało,
bo książkę "Szpital przemienienia" SOC
pochłonął, kiedy "Gebethnera i Wolffa" -
tamem ją był zaniósł - walec SOCA zmiażdżył, a
remanenty do Warszawy ("Czytelnik") pojechały.
Dostałem przypadkiem posadkę u dra Mieczysława
Choynowskiego, kiedym wybrał się do jego eleganckiego
mieszkania na Szopena, choć zaniosłem mu pracę już
ideowo we Lwowie upichconą "Teoria funkcji
mózgu". Rzadko kiedy dłuższy stek podobnych
banialuków (przeze mnie wymyślony i Sherringtonem
powspierany) światło dnia ujrzał. Choynowski przyjął
mnie niezgorzej, chociaż zafrasowany był, bo (teraz
już można rzec) trafiłem do niego akurat, kiedy go
sowiecki KONSUL wyrzucał z mieszkania. Ale nie ma
złego, co by na dobre nie wyszło, gdyż dostał
Choynowski spore mieszkanie w Alejach Słowackiego, parę
kroków od Śląskiej, gdzieśmy się, repatrianci, w
jednym pokoju gnieździli. Miałem więc blisko do niego
i zostałem młodszym pracownikiem Konwersatorium
Naukoznawczego, które Ch. wraz z rozmaitymi asystentami
Uniwersytetu Jagiellońskiego na jakiś czas założył.
Niczego jednak władza ludowa tak nie znosiła jak
"inicjatywy oddolnej", toteż już w 51 roku
śladu po konwersatorium nie stało, a jeszcześmy tam
robili testy, aby badać postępy młodzieży
studiującej medycynę, o czym jako autor niektórych
testów onych .magna pars fui. Jak wiadomo,
psychotechnicznymi eksperymentami władza ludowa
brzydziła się też i dzięki mej roli - jako
sprawozdawcy w miesięczniku "Życie Nauki"
(założonym przez Choynowskiego). Do sprawy pogrzebu
"Życia" poniekąd przyłożyłem się,
albowiem szalony młodością śmiałem łatki
przyklejać na łamach tego miesięcznika samemu
Trofimowi Łysence. Ponieważ książki wydanej nie
miałem. bo tkwiła w pogebethnerowskkich remanentach
upaństwowionych, legitymację kandydata na członka ZLP
też straciłem. więc gdyby nie "Co tydzień
powieść", z której szła mamona, już całkiem by
źle było. Ale zapobiegliwa władza ludowa także
prywatny periodyk, jakim ,.Co tydzień powieść"
był, prędko ugrobiła i taki był właściwie kres
pierwszej fazy mego raczkowania w literaturze. J.J. Szczepański (jużem się z nim zaprzyjaźnił) pracował wtedy jako tłumacz, bodaj czy nie w "Głosie Anglii", ja zaś sam nie wiem skąd i jak, napisałem w latach 47-48 powieść "Szpital przemienienia": zdaje mi się, że już nie powodowany chęcią zdobycia forsy i sławy, ale jakoś tak. Właściwie panu Myszkowskiemu powinienem był wszystko powyższe napisać i posłać, ale cóż za różnica, czy ludzie nie przeczytają w "Odrze" czy w "Kwartalniku Artystycznym", a zresztą szczerość wymagałaby zwięźlejszej odpowiedzi: tej oto, iż nie mam pojęcia, dlaczego pisać nie tylko dla pieniędzy zacząłem i do Młodych w krakowskim ZLP na Krupniczej przystałem; w części z przyczyn towarzyskich chyba. Z kompanami uzyskałem w DOW papier, uprawniający do zbierania szmelcu powojennego z pobojowisk, marzyła się nam bowiem karoca napędzana elektrycznie; jeździło się taczkami po ów szmelc tu i tam, i tak jakoś poznałem bodaj pułkownika Płońskiego z "Żołnierza Polskiego" (redakcja tkwiła w DOW), gdzie opublikowałem parę TEŻ marnych opowiadań, jak np. "Człowiek z Hiroszimy", aliści wszystko to pekuniarnie traktowałem; i coś gdzieś we Wrocławiu, ale już nie pomnę. Natomiast pamiętam, że za jedno z pierwszych honorariów nabyłem kilogram szarej renety za 400 zł i w związku z tak horrendalnym wydatkiem odczuwałem wyrzuty sumienia. O tym atoli, że nie zostanę na resztę życia lekarzem pojęcia na ogół nie miałem, i tak się to slalomowym szlakiem przypadków potoczyło, aż się pokazało, że odwrotu już nie ma skoro na powrót (bodaj Putrament) wetknął mnie do ZLP. Zaczęły się nieskończone próby uratowania powieści i peregrynacje moje do Warszawy nocnymi pociągami w najtańszej, więc twardej klasie. Nic z nich nie wyszło, siedem lat przyszło czekać, zanim się książka pojawiła i tu hańba moja też się mieści, bo jako "przeciwwagi' do "Szpitala", ochrzczonego "wstecznym" dopisałem dwa tomy, w które powytykałem nigdy życiu nie widzianych Komunistów Anielskich, a nawet mego kumpla z garaży we Lwowie, Marcinowi, na czerwonego przerobiłem. Tego się za bardzo nie wstydzę; nie, żem miał możniejszych kolesiów w SOCU, ale że nic i "komunista Marcinów" mi nie mógł za stalinizmu pomóc. Jeszcze dodam, że do kotła wpadłem i przez to położnictwa zdać nie mogłem, a w UB, gdy mnie wypuszczano, a ja o papier prosiłem, by władzy uniwersyteckiej wylegitymować się z tytułu nie pojawienia się na egzaminie, tylko nieco szydliwy uśmiech otrzymałem, bo UB o pobycie w żadnych kotłach nie informował na papierze z pieczątkami. No i taki był właśnie mój start, a p. Pański z "Czytelnika", podczas rozmowy o literaturze, w czasie wycieczki nad Czarny Staw, gdym skarżył mu się na brak rodzimej fantastyki, zapytał, a czy to ja sam bym czego nie napisał. Powiedziałem, że mógłbym i po jakimś czasie przyszła z "Czytelnika" umowa z pustym miejscem na tytuł książki, więc pustkę ową zapełniłem tytułem "Astronauci" i książka wyszła. Taki był mojej kariery literackiej już nieco bardziej zawodowy początek, co z grubsza zresztą panu Stanisławowi Beresiowi w tomie rozmów z nim opisałem był. I to właściwie wszystko, w skrócie zaś - destylacie widać, że jak się przystojne dziewczę spotka i po oblężeniu za żonę pojmie, to się z góry nie wie, że wnet minie pół wieku małżeństwa, i że kubek w kubek to samo, jako Przypadek i Konieczność, znajduje się na wstępie drogi pisarskiej. Jeszcze winienem pana Myszkowskiego za to przeprosić, żem to "Odrze" dał, a nie "Kwartalnikowi", ale już mam tyle grzechów i występków na sumieniu, iż jeden więcej nie będzie się chyba szczególnie liczył. Tym bardziej że ni sławy, ni chwały tamtymi początkami nie dorobiłem się, goniąc za pieniądzem, co widać musi być rzeczą jeśli nie normalną, to typową. Teraz już, w wolnej Polsce, pisarza w pieluszkach jeno cud lub bogata rodzina wesprzeć może. Cudne były czasy! |
(c) Copyright by Stanisław Lem, 1996
![]() ![]() |