Stanisław Lemfrom ODRA
"Rozważania sylwiczne LXVIII"

 

1          Kiedy byłem chłopcem, żywiłem słabość, której obiektem była czekolada. W owych wspaniałych czasach do każdego opakowania tabliczki mlecznej czekolady "Milka" producent dołączał czarno-białe zdjęcie. W każdym opakowaniu znajdowała się jedna niewielka fotografia, tego samego formatu, przedstawiająca najczęściej jakiś zabytek architektoniczny. Zabytki owe sfotografowano tak, że oglądane w stereoskopie zyskiwały trójwymiarową bryłę. Pełen mądrości producent ofiarowywał ów cenny przyrząd optyczny bezpłatnie temu, kto mógł się wylegitymować w sklepie posiadaniem kompletu fotografii. Napędzany nie tylko żarłocznością czekoladową, lecz i łaknieniem zdobycia stereoskopu, w niezbyt długim czasie fotografie skompletowałem, mleczne czekolady owinięte w staniol pożarłem i odtąd mogłem rozkoszować się oglądaniem trójwymiarowych zdjęć. Stereoskop był przez producenta czekolady sporządzony z maksymalną oszczędnością materiału: wytłaczany z blachy składał się w kształt płaski, zaś w dwu okrągłych otworkach, przez które można było patrzeć na zdjęcia, znajdowały się proste soczewki.

 

2          Wspomnienie tej pradawnej historii nasunęło mi po sześćdziesięciu latach pomysł delektowania się gazetami i periodykami, zarówno krajowymi, jak zagranicznymi, które są od siebie odległe i ukazują sprawy, przede wszystkim polskie, z dwóch skrajnych stanowisk. Ponieważ jednak nieodzowna jest reglamentacja czasu życiowego, czyli mówiąc inaczej to samo, niepodobna na okrągło czytać gazet dniem i nocą, ograniczyłem się do reprezentatywnych próbek. Większość z nich wymienię: z jednej strony są to "Nasza Gazeta", "Gazeta Polska", z przeciwnej zaś strony "Trybuna". Niestety, zamiast jednej Polski oglądanej z rozmaitych stron, postrzegać mogłem raczej coś w rodzaju bigosu. Ponadto, z niepodatną na rozsądek lekkomyślnością czytywałem "Politykę", "Wprost", "Tygodnik Powszechny", a nawet po trosze krajowe pisma literackie, które życzliwe redakcje hojnie mi przysyłają. Tak różne, wzajem sprzeczne, ziejące na siebie kolubrynowym ogniem liczniki usiłowałem sprowadzić do jako tako wspólnego mianownika czytając "Forum", niemiecki "Spiegel", amerykański "Foreign Affairs", oraz angielskie pismo "Economist" wraz z jego środkowoeuropejską mutacją. Świat, wedle mędrców zwłaszcza zagranicznych, podległych globalizacji, zajmuje się sprawami polskimi zarówno wyrywkowo, jak i marginesowo. Z lektur gazet krajowych odniosłem deprymujące wrażenie, że w żurnalistyce działają siły rozrywające raczej prawicę, aniżeli lewicę. Ponieważ publicyści, obecni także w "Rzeczypospolitej", nakładli mi do głowy bardzo rozmaite prezentacje stanu, w jakim się nasz kraj znajduje, narastało we mnie przekonanie, że nie ma jednej niepodległej Polski, lecz ich nieprzeliczalna wielość. Lekkomyślnie interesowałem się ponadto wiadomościami pochodzącymi z wielojęzycznej telewizji satelitarnej, lecz stąd zionęły również informacje, które uszkadzały moją równowagę duchową. I tak, nasz południowy sąsiad, Czechy znajdują się w kryzysowej zapaści i ani trochę, czy to opinii własnej, czy światowej, nie aspirują do rangi prymusa, prężnie wydostającego się z posowieckich gruzów. Co może bardziej niemiłe, Niemcy, po zjednoczeniu pretendujące do roli gospodarczej lokomotywy europejskiej, cierpią teraz na wielkie bezrobocie i polityczne przesilenie, które zagraża partiom chrześcijańskiej prawicy, tak że prawdopodobnie socjaldemokracja ukaże się po wyborach przy rządzie. O Rosji najlepiej byłoby porozmawiać z politologami zamieszkującymi Kobierzyn. To bardzo dziwne, ale, jak na razie, Ukraina, w galicyjskiej swojej części nacjonalnie suwerenna, w części wschodniej jest tak zrusyfikowana, że aż skomunizowana, czy może na odwrót. Mimo tego więc, że na Polsce ciążą deficytowe olbrzymy traktorowo-węglowe i że, jak piszą, premier wprawdzie dysponuje charyzmą, ale bardzo cichą (szeptaną), wewnętrzne rozjątrzenie, kopanie dołków, oraz cały szereg innych sarmacjanów, które zdają się dla jednych skarbami, a dla innych fatalnymi wykopaliskami przeszłości, nikt prawie w prasie, czy z lewej, czy z prawej, nie ma czasu na to, aby odbić się od dna politycznego i rozejrzawszy się po świecie zauważyć, że nie mieszkamy na księżycu. Jakkolwiek skoncentrowani na prawicy starają się obrzydzić nam wejście do Unii Europejskiej, a tym samym pchają nas w objęcia Łukaszenki, a zatem Moskwy, nikt się tym jakoś specjalnie nie przejmuje. Obserwatorzy zagraniczni, którzy z bocianich gniazd wielkiego kapitału obserwują polskie perypetie, dość są z nas zadowoleni, albowiem obszar nasz (tak zwany "teren potępieńczych swarów") wydaje się w stosunku do tego, co wyprawia świat cały, prawie azylem. Moim zdaniem bierze się to stąd, że wszystko jest względne i dlatego każdy rozsądny człowiek, mający do wyboru bieganie nago na Antarktydzie, lub w majtkach kąpielowych na lodowcach Islandii, będzie chyba wolał spacery w Islandii. Nową, nieznaną przed Wielką Wojną Światową specjalnością Polaków jest zniesławianie najrozsądniejszej części episkopatu. Jeżeli nie brać pod uwagę przelewających się przez Polskę lawin samochodowych, to właśnie szarpanie za habity i za sutanny jest prawdziwym historycznym novum. Próby zespolenia obrazów kraju naszego przy oglądaniu go przez polityczny stereoskop są prawdziwą i nieustającą przykrością. Nie wiem, czy tak rozbieżny zez kiedykolwiek ulegnie terapii. Być może ockniemy się dopiero, kiedy w Warszawie na powrót zostanie wzniesiony prawosławny sobór i car dwudziestego pierwszego wieku pocznie nam miłościwie panować. Wygłaszanie tego rodzaju proroctw nie będzie zapewne dostrzeżone w gazetowym hałasie, ponieważ wszyscy chcą dobrze, ale obawiam się,  że Polsce wyjdzie to bokiem.


(c) Copyright by Stanisław Lem, 1998

BackUp