Stanisław Lemfrom ODRA
"Rozważania sylwiczne LXVII"

 

1          Już tyle razy czytałem i słyszałem, że w miarę upływu lat moja ongiś prometejsko-promienna twórczość coraz głębiej zanurza się w posępnym pesymizmie, aż prawie gotów byłem w to, że tak było, uwierzyć. Lecz nie ma rady: po pierwsze, chronologia ukazywania się moich tekstów, jako tak zwanych utworów zwartych(książek), nie całkiem i nie bardzo pokrywa się z chronologią ich powstawania. Nie tylko musiałem pod naciskiem warszawskich wydawców peerelowskich, dopisać do "Szpitala Przemienienia", jako tak zwaną przeciw wagę rozumianą ideologicznie, dwa następne tomy, co zresztą tak w wydaniu powstałej trylogii nie pomogło, ponieważ ukazała się ponad siedem lat po złożeniu przeze mnie w roku czterdziestym ósmym u Gebethnera i Wolffa w Krakowie pierwopisu "Szpitala Przemienienia".

 

2          Po drugie, moim rzeczywistym, aczkolwiek długo przeze mnie chronionym przed wydawcami, debiutem był "Człowiek z Marsa". Byłoby trudno uznać ową rzecz słabą literacko za promiennie optymistyczną, jeśli w zakończeniu fabuły ludzie zmuszeni są, po daremnych próbach nawiązania z nim kontaktu, marsjańskie stworzenie wysadzić w powietrze wraz z laboratorium. Tym samym widać, że zwątpienie sceptyczno-pesymistyczne prowadziło moje pióro już na samym starcie. Tak zwane utopie, dodajmy utopie czerwone, a mianowicie "Astronauci" oraz "Obłok Magellana", były pisane i opublikowane podczas stalinowskiego mrozu i miały wszelkie cechy wymigiwania się spod obowiązującej poetyki ciężkiej prasy socrealizmu przy użyciu taktyki nazwanej potem "chwytaniem za fasadę". Innymi słowy, była to promienna ucieczka w komunistyczną przyszłość, w której nie mogło już być ani partii komunistycznej, ani policji, ani cenzury, ani jakiejkolwiek administracji państwowej: zamierzona utopia miała mnie wyprowadzić spod obowiązku socrealizmu, a zatem cała jej promienność była co najmniej po części spowodowana okolicznościami czasu i miejsca, czyli krócej, załganiem.

 

3          Oba nazwane tytuły, pełne wymuszonej radosności, przesłoniły systematycznie przegrywaną przeze mnie walkę z cenzorami-wydawcami w Warszawie. Kiedyzapasy syntetycznej promienności zaczęły mi się wyczerpywać, napisałem szereg opowiadań wydanych pod tytułem "Sezam". Książeczka ta nie ujawniała już nawet intencji prometejskiego rozbłysku. Była bowiem niedobra.

 

4          W miarę jak zbliżał się październik pięćdziesiątego szóstego roku i śruby, jakimi pisarstwo było przymocowane do prokrustowej łożnicy socrealizmu, zaczęły się luzować, rozpoczęła się rzeczywista pora mojego coraz słabiej skrępowanego pisarstwa, w którym ośmielałem się już nawet używać ezopowych taktyk podchodów pod cenzurę. Książek, które w ten wyzwoleńczy sposób pisałem, było ponad czterdzieści. Być może konieczność, przeżywana jako chęć mówienia prawdy, doprowadziła do powstania takich książek, jak "Eden". Z "Edenem" łączy mnie szczególnie miłe wspomnienie. Powieść wyszła w Czechosłowacji. Bawiąc z żoną w Pradze usiłowałem znaleźć miejsce w jakimś hotelu, co okazało się niemożliwe, aż w dzielnicy Winohrady recepcjonista, zrazu oświadczywszy, że pokoi wolnych nie ma, spojrzał na mój paszport i powiedział: "A! To wyste napisali Eden? Ja rozumim". Potem dał mi klucz do pokoju. Jak widać, właściwie uprawiana literatura dostarcza niekiedy pozaliterackich korzyści.

 

5          Być może zabrzmi to nieco cynicznie, lecz reguła czasów była taka, że im bardziej gnił, im jawniej kruszał, słabł system nakazowy realnego socjalizmu, im bardziej okazywały się zetlałe jego więzy, tym skuteczniej i tym bardziej złośliwie mogło pisarskie pióro skakać po zachodzącej brzydko agonii. Na koniec ten rozpadający się już system mógł służyć, jako układ odniesienia, za wielką sprężynową siatkę, dzięki której wykonuje się akrobatyczne ewolucje. Aż przyszedł koniec, wszystkie sprężyny z zaczepami w sowieckim politbiurze trzasły i wylądowaliśmy na zwykłej ziemi. Być może jestem jeszcze nie dość cynicznie szczery: na konającym socjalizmie realnym można było jeszcze z dużą skutecznością poskakać i pofiglować. Gdy jednak znaleźliśmy się na twardej glebie kapitalizmu, pozostała nam już tylko, jako zajęcie artystyczne, akrobacja parterowa. Skończyła się epoka aluzjonistyki tym samym minął czas, w którym konferencje z pisarzami w Warszawie, znane w środowisku jako rozmowy Heroda z dziećmi lub dupy z kijem, prowadzili wodzowie ideologiczni proletariatu.

 

6          Rozpoczął się groźny dla wielu czas wolności, której użycie bardzo łatwo ześlizguje się w nadużycie. Równocześnie zapamiętałość wszystkich bojów z cenzurą blakła w naszej pamięci do tego stopnia, że niejeden z nas jął po cichu żałować braku owego przeciwnika. Na szczęście dla pisarzy pojawiły się słabiutkie surogaty nowej odmiany cenzury, całkowicie inne niż dawne kajdany. Zrobiło się tak, że pisać można albo rzeczy dość poczytnej głupie, albo wielce ambitne i elitarnie niskonakładowe. Literatura wypchnięta na ring, ażeby walczyć z bardziej od jej uprawiania zasobnymi i intratnymi przeciwnikami, literatura, potężnym kopniakiem historii wyrzucona na ulicę z socjalistycznego więzienia, ma się raczej średnio. Żadna gra, nie tylko literacja, nie może się toczyć bez przeciwnikowi w gruncie rzeczy, zarówno jeden okrutny przeciwnik, jak i ich nadmiernie rozmnożona na świat wielość, nie stwarza optymalnej sytuacji dla pisarstwa. Myślę sobie bluźnierczo, że nic bardziej nie wznieciłoby i nie uruchomiło aktywizmu pisarskiego od nowych zaborów i rozbiorów. Jeżeli tylko tak zwany szmal jest naszym Mamonem i drogowskazem, źle się dzieje ze sztuką tylko na słowie, które nie bardzo ma z kim walczyć.

(c) Copyright by Stanisław Lem, 1998

BackUp