Stanisław
Lem![]() |
||||
"Rozważania sylwiczne LVIII" |
1 | Powiedziałem przedtem, że
"rozebrać" "Ogród Pana
Błyszczyńskiego" byłoby trudno. Chyba się
pomyliłem. Można ten wiersz-poemat uznać za właściwy
epoce pokaz "poezji in statu nascendi", a wedle
maniery logiko-semantycznej za "dziedzinę
modelową" budownictwa poetyckiego. To raczej stary
chwyt, i Słowacki też nie był pierwszym logomachem,
kiedy w "Beniowskim" właśnie o swoim
wierszoróbstwie opowiadał, raz bardziej serio i
romantycznie aż do samozachwycenia, a raz ironicznie i z
sarkazmem nawet. Leśmian jako znacznie bliższy nam w
czasie "po prostu" mówi, ŻE pan
Błyszczyński sam "wywiódł z nicości"
cały ogród "błyszczydłami swych oczu"
i oprowadzając po nim Pana Boga, spojrzeniem przymusza "przeciwiące
się drzewa, by do zwykłych podobniały jako-tako".
Pan Bóg kędyś odlatuje, gdy trafiają na dziewczynę,
która ani żyła, ani zmarła, jako z samej
bezsubstancjonalnej semazjologiczności ukonstytuowana,
toteż "musi" się na powrót obrócić w
nicość, z jakiej powstała, tak że daremny okazuje
się miłosny trud bohatera. Jak się opowiada takie
rzeczy słowami, wyłazi, niby przy nicowaniu znoszonej
odzieży, nie tylko cała fastryga, wszystkie szwy, ale
też niejaka śmieszność stroju i ustroju całości. Bo
też wyprowadzone, nawet wierszem, na jawę i przez to do
pobliża zwykłości zjawiska, umocowane metaforą,
rymem, rytmem, oddają w końcu ducha. Jest ciekawą
rzeczą ewentualność komparatystyki takiej: "jak
to był robił Słowacki, a jak Leśmian". Słowacki
bawił się, ale i grzmiał dygresjami, także
samozwrotnymi, w pieśniach "Beniowskiego" i
akompaniująca gama emocji przebiega przez wszystkie
rejestry: od kpiny do piorunów. Tych organowych brzmień
jest Leśmianowski wiersz pozbawiony: jakby się
emocjonalnie cały dawał zmieścić na jednej
"pięciolinii". Właściwie "fabuła"
jest prosta, za to ornamentacja (i
"didaskalia") stwarza wrażenie, że to nie
jest wszystko ani z tego, ani z tamtego świata. Potok
wyrazów ujawnia coś na kształt graniówki, wędrówkę
kresą krytyczną pomiędzy tym, co słowem wykreowane i
tym, w co kreacje takie na koniec zapaść się muszą: w
Nicość. Zresztą, u Leśmiana natłok nicości
"omal zewsząd" łatwy jest do wykazania. (Jak
np. we wierszu o młotach i dziewczyńskim głosie -
powiedzmy dla przykładu). Najdziwniejsze wydawało mi
się zawsze to, jak słabo umieli się jego
współcześni na klasie tej poezji poznać. Ale to już
tak jest z każdą wielkością, kulminującą w jej
innowacyjnym rozruchu: i dlatego sześciu fizyków na
całym świecie dostrzegło rozmiar kosmiczny teorii
Einsteina, dlatego i noblowski komitet nagrody za teorię
względności dać mu się nie poważył (tylko za jego
pracę o ruchach Browna). Przed jej "Powszechną
koronacją" trudno współczesnym rozpoznać
autentyczność górowania. Chcąc nie chcąc, wjeżdżam
tymi słowami w Słowackiego. Prawdę mówiąc,
wychowałem się na nim jako chłopiec, i wydanie oprawne
granatowo, jakie Ojciec mi we Lwowie kupił, w edycji z
1952 roku w Krakowie kupić musiałem. Mickiewicza
szanowałem, ale do Słowackiego lgnąłem i zaraz wam
powiem, do JAKIEGO Słowackiego. Mianowicie do pięciu
pierwszych pieśni (czy tak się mówi?)
"Beniowskiego", w nich zaś do oktaw
DYGRESYJNYCH, do fragmentów "Horsztyńskiego"
(do zachwycającej rozmowy Sforki z Trombonistą) i
wreszcie poniekąd do takiego dramatu jak
"Balladyna", a nie znałem jeszcze wtedy
"Snu nocy letniej" Szekspira. Ale do
"Beniowskiego" najbardziej, a w nim może
najmocniej do strofy:
A to może po części dlatego, że w strofie poprzedniej jest mowa o całych pokładach szkieletów zarytych głęboko w warstwach Ziemi, a to powstało przecież na dwadzieścia kilka lat przed Darwinem z jego ewolucją, ale w okresie moich pierwszych lektur "Beniowskiego" równocześnie rozczytywałem się w "Wielkiej przyrodzie ilustrowanej" o mezozoicznych gadach i o ich paleontologicznym odkrywaniu i pewnie (PEWNIE) jedno mi się jakoś na drugie nałożyło. Tak, Mickiewicza szanowałem, liryki lozańskie owszem lubiłem, lecz do "Beniowskiego" samochcąc powracałem. Dodam, że miałem był też całe wydanie Fredry w szarobiaławym płótnie, którego już nie mam, i że bardzo pilicie w nim też myszkowałem, ale czułem wtedy nawet, że ani "Zemsta", ni "Damy i huzary" to już nie to: inny kaliber. Teraz na nowo zacząłem "Beniowskiego" czytać na przemian z Rymkiewicza książką "Słowacki pyta o godzinę": pierwsza część tej książki wydaje mi. się wprost nadzwyczajnie utrafiona, niewesołe dzieje Słowackiego zostają tak wskrzeszone, że niech się cała cyberprzestworowa interakcyjna rzeczywistość wirtualna schowa i nie chcę nawet o niej słyszeć, bo ona jest jakimś obsesyjnie chorobliwym rojeniem-majaczeniem łącznościowców-inżynierów, wymyślających (skutecznie zresztą coraz bardziej mega-, a już prawie i terabajtowe kalkulatory, konceptory, komputery i "odzież komputeryczno-digitalną": co to można by ją na grzbiet wciągnąć, ażeby się fantomatycznie do Fikcyjnej Realności dostać). No, a ja wolę "Beniowskiego" |
2 | Natomiast żadną miarą nie
godziłem się z "Genezis z ducha",
przekształcanie zaś strąku grochu w motyla miałem za
dziwaczenie wywołane po prostu chęcią objęcia
słowami tego, czego podówczas objąć nie było można.
A od "Króla Ducha" odpadałem jak od ścian
Szklanej Góry. Byłoby zresztą nienormalne (moim
zdaniem), żeby zachowała się cała twórczość
jakiegoś poety. Oczywiście szanowałem Słowackiego za
strofy "Jednak się przed tym poematem wali/
jakaś ogromna ciemności stolica" i było mi
przykro (CO NAJMNIEJ) za Mickiewicza, którego stosunek
do Słowackiego tak niedagerotypowo sportretował
Rymkiewicz w książce wymienionej, że mróz bierze. To
jednak Goethe względem Schillera był, powiedzmy
delikatnie "całkiem inny". A po czym poznać, że ja nie zmyślam ani wprost nie kłamię, mówiąc o moim zauroczeniu "Beniowskim"? Po tym, że cytować to, co czytałem we Lwowie sześćdziesiąt lat temu, potrafię na pamięć. Bo to się mi jakoś "wcisnęło" w umysł wtedy i tak już pozostało. (Nawiasem mówiąc, w ramach gadania o patriotyzmie ot wam pierwszy test z brzegu: każdy kandydat musi wyrecytować Coś z Wielkiej Poezji naszej, gdyż to nią, a nie jałowym gadaniem, nią, tj. kulturą, patriotyzm polski stoi). Oczywista naiwność, bo jeśliby się z góry dowiedzieli, to każdy by wykuł w domu parę strof czy zwrotek. Inna rzecz, że ja wtedy pojęcia nie mogłem mieć o induktywno-leksykograficznym śledztwie Rymkiewiczowym, przy którego pomocy odkrył on, jak i gdzie w "Beniowskim" Wieszcz dokonywał odżegnywania się od Wieszcza, dzięki chwytowi zwanemu dzisiaj samozwrotnością (dodam: ironiczno-sceptyczną) języka, który się sam sobie przygląda i sam siebie kwestionujące - zabawnie rozpatruje. To święta prawda, chociaż nie jestem pewny, czy Rymkiewicz ma 100 proc. racji powiadając, że jakby nie był tego "zderomantyzowania" leksyki romantycznych zacietrzewień Słowacki zrobił, to byśmy aż na Gombrowicza musieli czekać. Tym bardziej iż rozmyte co nieco ślady kwestionowania jedynej konieczności romantycznego slangu wykrywał Rymkiewicz u Krasińskiego i u Mickiewicza nawet w "Wykładach", o którym dlatego tutaj nic nie mogę rzec, ponieważ nigdy ich nie czytałem. Przecież równocześnie , musiałem" czytać i prof. Wyrobka, i tę ,Przyrodę ilustrowaną" i liczne książki Mathesis Polskiej (o bakteriach Leuwenhooka), a najpierw - Eddingtona, którego (przypadkowo jedynie) niemiecki przekład tytułu "Der innere Aufbau der Sterne" towarzyszył mi przez całą niemiecką okupację, nawet kiedy zasmolony cały wracałem z warsztatów garażowych firmy "Siegfried Kremtn" do domu: wtedy takie wczytywałem się w Eddingtona, a to przecież był czas (myślę o czasie pisania tej książki przez E.), kiedy o energii nuklearnej, o cyklu Bethe'go jako źródle energetycznym gwiazd, no więc Wszechświata nikt pojęcia nic miał bladego, a jednak Eddington swoją intuicją matematycznie wspartą do wnętrzności gwiezdnych wkraczał. I nikt nic o żadnych "Czarnych Dziurach" nie słyszał. Ale poza warsztatami czasu na lektury tym mniej miałem, żem kupował prasę niemiecką: "Das Reich" z zawsze naczelnym artykułem doktora Goebbelsa, "Adlera" i "Wehrmacht", pisma ilustrowane i, jak był wspomniał Andrzej Kijowski w swoim czasie o zauroczeniu potęgą teutońską, ja ją niestety może i nie podziwiając, raczej życząc od serca, ażeby połamała ręce, nogi i pancerze w Rosji, jednak nie bez podziwu w tamtych periodykach oglądałem i "Berichte PK" korespondentów czytywałem i słyszałem krzepkich blondynów śpiewy "Heili-Heilo" na ulicach Lwowa, co na wschód szli, by na koniec swymi ciałami ziemię ukraińską i rosyjską użyźnić i takie były moje młode lata. |
3 | Jest jeszcze jedna sprawa, kto wie, czy nie najważniejsza, którą chcę poruszyć przy nadającej się po temu okazji. Oprócz wszystkiego, com już napisał, jest jeszcze nietknięty właściwie przeze tranie taki strumień w poetyckiej mowie płynący, który gra na uczuciu - ale nie poważę się nazwać go "emocjotwórczym" po prostu. Chodzi mi o to, że rymy, że rytm, że forma (sonetu, trioletu, sekstyny, oktawy, że daktyle, jamby itd.) tworzy niejako osobny a istotny nurt, dopływ nieodjemny, bywa, że o WRAŻENIU, wywoływanym przez wiersz decydujący, a zarazem taki, do którego prawie niemożliwe jest dobieranie się "rozbiorami" i "dyssekcjami". Co by można zresztą udowadniać, pokazując, iż odarty z tego lejtmotywu wiersz, na "frakcjonowaną prozę" przełożony, ALBO podany w "innych leksykograficznych" przyprawach i sosach, może treść zachować, a zarazem całkowicie urodę pierwotnie w nim immanentnie ulokowaną stracić. I może być "na odwrót" w tym sensie, że wiersz może nie mieć "żadnego sensu", a zarazem budzić wrażenie, iż jest wspaniały. Zakończenie wiersza Gałczyńskiego o podróży karetą z pijanym woźnicą i batem jest szokujące: "A oni nic nie wiedzą, bo oni umarli". Nie wiem i nikt nie będzie mógł się dowiedzieć, czy ci "umarli TYLKO mu się stąd wzięli, że "ramiona oparli" wcześniej i że przez to rym brzmieniowo mu się narzucił, ale PASUJE OKRUTNIE'. Tak jak bełkoty w "Balu Salomona" ("Świat - mówi- jak lalka znika" CO nic po prostu nie znaczy ani ostensywnie, ani metaforycznie: lalki nie znikają). Zresztą w umiłowanej strofie "Beniowskiego", którą uprzednio zacytowałem, "On lubi HUCZNY lot olbrzymich ptaków" też jest w rozumieniu "zwyczajnym" niezrozumiałe dziwactwo, ponieważ lot olbrzymich ptaków może być najwyżej łopocący: skrzydła ani ptaków, ani latających jaszczurów nie mogą wydawać "hucznych" odgłosów. To jednak nic nie szkodzi! Obecnie poeci połamali wierszom rytmy, odarli je z rymów, uczynili - w moim odczuciu - wiele ZŁA, ponieważ jak mam się wziąć do rozmyślań ontycznych (lub tylko epistemicznych), wolę Reichenbacha czy Wittgensteina (chociaż NIE Heideggera, bo on pisał swoim wydziwaczonym wierszem, a Derridy też nie znoszę). Na to oczywiście nie ma rady. Mógłbym się jeszcze rozwodzić długo nad poezją, np. próbować tłumaczenia, dlaczego wiersz Lechonia na sprowadzenie prochów Słowackiego jest świetny, a Tuwima nie (m.in. Tuwim "pomniejszał" rzecz per "witaj trumno wąziutka" itd.: niedobrze to wyszło). Lecz widząc, że do "istoty" poezji nie sposób się dobrać, muszę w jej kwestii zamilknąć. |
4 | Chodził za mną końcowy ustęp
"Róż" Leśmiana:
Ostatni wers melodią przypomniał mi poetę rosyjskiego Dzierżawina, którego nigdy zresztą nie czytałem poza tym ułomkiem, znanym ze "Wspomnień niebieskiego mundurka" Gomulickiego. Pragnąc z niebytu wyłowić tego Dzierżawina, zajrzałem zaraz do odpowiedniego tomu najnowszej encyklopedii Wydawnictwa Naukowego, wiedząc zresztą z góry, że trafię w puste miejsce, albowiem jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby poszukiwania jakiegokolwiek hasła w tej encyklopedii zostały zwieńczone sukcesem. Notabene już ofiarowałem ją komuś i wnet sczeźnie z mej biblioteki ten grzmot niewydarzony. Rozumie się. że Dzierżawina ani śladu w niej, ale za to w NIEMIECKIEJ encyklopedii z roku 1983. którą mam, znalazłem sporą wiadomość o tym poecie. Zresztą mnie zafrapowało to tylko, że ostatni wiersz Leśmianowskich róż wydaje się jak gdyby echowo o wers Dierżawina oparty. Wcale możliwe, że czytywał więc znał poezje Dierżawina: był to przecież poeta, którego w rosyjskich szkołach czytano, co prawda wątpię, czy za Stalina. Straszliwym cieniem ten ostatni położył się na poezji, rosyjskiej przede wszystkim: a przecież było to źródło, źle mówię, zestrój gejzerów nie byle jakiej mocy. Z resztą marksizm-bandytyzm, jakiem go niegdyś był nazwał w "KULTURZE" paryskiej, nie tylko miliony ludzi ugrobił, ale i wierszy. W mojej "Wizji lokalnej" wystawiłem "pomniki niesławy" różnym Marksom, otoczone marmurowymi spluwaczkami dla przechodniów. W samej rzeczy bezsilność bywa matką ironii i szyderstwa, szczęśliwy wiec ten, kto, jak Leśmian, katastrofy września tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego nie dożył. |
Stanisław Lem
![]() ![]() |