| Caern |
![]() |
Wawrzyniec
'Magus'Pawlikowski Nocny Łowca |
Gdzieś w górach płn AmerykiWalka: krew, pot i fanatyczne wręcz poświęcenie... Choć jedna ze stron ma siły zdolne do zmiażdżenia wroga, to jednak nie czyni tego chcąc upokorzyć i zniewolić swego przeciwnika. Pokryte czarnymi piktogramami sylwetki zdają się być morzem zalewającym małą wysepkę - obrońców tej ziemi. Raz po raz wojownicy z obu stron staczają miedzy sobą krótkie potyczki. Za każdym razem ktoś zostaje na polu... Leżąc w swej krwi z ciałem pooranym straszliwymi ranami. Zmiennokształtni - Indianie zdają sobie sprawę ze swego położenia. Wiedza ze umrą. Lecz nie robi to na nich żadnego wrażenia. Urodzili się bowiem dla tej nocy. Urodzili się aby zginąć w tej heroicznej walce w obronie Gai. Nikt jednak nie opisze ich bohaterstwa. Nikt nie ułoży pieśni sławiących ich czyny... Nie będzie zaszczytów i uroczystego pogrzebu. Czeka ich jedynie bolesna agonia oraz sępy które rozszarpią ich zmasakrowane ciała... Tak przynajmniej wydaje się tym którzy umierają. Na skraju lasu siedzi przycupnięta sylwetka. I choć walczy po jednej ze stron to nie ujawnia się. Wie, że jest jedynym który przetrwa pogrom. Że musi przekazać innym co tu się stało. I choć jego serce wyrywa się do walki to czeka... I patrzy. Patrzy uważnie - tak aby zapamiętać każdego z walczących pracowników Pentexu... Lub raczej - każdego z Tancerzy Czarnej Spirali. Upadli Garou najwidoczniej znudzeni małymi i krótkimi przepychankami zalali swą ciemną masą małą grupkę Garou. Rzeź trwała długo. Po kilku sekundach napastnicy rozszarpali Garou i porzucili ich na miejscu samemu oddalając się. Obserwator dobrze zapamiętał wodza upadłych Garou. Gdy ten się przekształcił, był wysokim mężczyzną o rudawych kędziorach. Obserwator poznał go natychmiast. Ten człowiek był tutejszym strażnikiem leśnym... W jego żyłach zawrzała krew. Ten który miał strzec lasu był jego zagładą... Oddalając się nocny łowca poprzysiągł sobie, że strażnik umrze w wielkim cierpieniu. Odwrócił się i ruszył przez las. Długą miał drogę przed sobą lecz nie myślał o tym... Ważne było aby ostrzec pozostałych. I tak już są niezbyt liczni... Mknął przez ciemny las jak wiatr niesiony mocą swych darów. Po kilku
godzinach dotarł do Caernu Czarnego Oka, oddalonego od miejsca zdarzenia
o jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów. Wkraczając na teren Caernu jak zwykle
przebiegł go dreszcz. Nie był u siebie... I bał się reakcji szczepu zamieszkującego
ten Caern... Zresztą jak i każdego innego. Wszedł pomiędzy drewniane chaty
otaczające czarne - jak zalęgająca noc - jezioro. Gdy zwęszyli go strażnicy
wyszli mu na spotkanie. Powital ich i w pospiechu dal do zrozumienia ze
jest roninem. Opowiedział o zdarzeniu sprzed kilku godzin. Strażnicy po
wymianie kilku uwag zaprowadzili go pod dom wodza. Po kilku stuknięciach
otworzyły się drzwi i stanął w nich rosły mężczyzna. Strach jaki mogły
wywoływać jego bicepsy mógł się jedynie równać z uczuciem, jakie wzbudzał
swym przenikliwym i pełnym mądrości spojrzeniem. Lustrował chwilę przybysza
spojrzeniem. Potem kilka chwili wpatrywał mu się w oczy, tak jakby cos
w nich odnalazł... Coś co go zaintrygowało. Potem przemówił. Po chwili przed roninem stal potężny (nawet jak na te formę) wódz w Crinosie
pozostali wojownicy tez zaczęli się zmieniać. Ronin zaczął się zmieniać.
W kilka minut później grupa złożona z dwudziestu ośmiu wojowników ruszyła
na spotkanie z nasieniem Żmija. Prowadził ich ronin o krwawym znamieniu
na lewej łopatce. Za nim podążał wódz, a potem następni. Dotarli do gniazda Żmija Kolo drugiej godziny. Księżyc w pełni jasno
oświetlał "dzikie" wysypisko śmieci na leśnej polanie. Zwały
różnorakich śmieci piętrzyły się na wysokość kilku metrów. Gdzieniegdzie
widać było podziurawione pojemniki po jakichś chemicznych substancjach... Gdy usłyszeli odgłosy ataku jaki od frontu przypuścił wódz ze swymi ludźmi, ruszyli do przodu. Szal wypełnił dzieci Gai. Zastępy sługusów Żmija zdawały się być znacznie liczniejsze od atakujących, lecz po niedługim czasie okazało się, ze prowadzone wola Ahrouna Garou zdołają wygrać. Obrońcy tej kupy śmieci padali jak muchy pod uderzeniami szponów członków watahy Stojącego We Krwi. Wtedy Arghak to poczuł. Dziwne mrowienie w okolicach karku. Znal to dobrze. I wcale mu się to nie podobało. Ktoś z wrogów za użyciem magii przedostał się do Umbry by sprowadzić pomoc. Arghak wydarł przeszywające warkniecie i rzucił się w stronę z której nadszedł impuls. Mała metalowa chatka przypominająca tani garaż. Pobiegł w tamtym kierunku. Gdy łapa spoczęła na klamce i ronin chciał otworzyć drzwi, te rozsypały się na strzępy, jak i cala buda. Potworna, mierząca prawie sześć metrów istota stała w miejscu, gdzie przed chwila stała budka. Powarkując i wymachując łapami ronin wycofał się tak by znaleźć się z dala od uzębionych macek bestii. Ocalali z obu stron Garou zaczęli gromadzić się wokół monstrum - jedni szukając schronienia, drudzy po to by je zniszczyć. Tancerze Czarnej Spirali podniesieni na duchu przez tak niespodziewane wsparcie zaczęli odzyskiwać pewność siebie i wyłamując się z szyku zaczęli ponownie atakować Garou. Kilku z upadłych lupinoz szybko przekonało się ze nie był to dobry pomysł. Zginęli rozszarpani przez wściekłych obrońców Gai. Tymczasem bestia powoli jakby nie śpiesząc się, zaczęła zbliżać się w kierunku wodza i jego ludzi. Arghak widząc to ruszył do wodza by go wesprzeć. W tym momencie monstrum z zadziwiająca prędkością uderzyło. Dwóch Garou z otoczenia wodza upadło, potwor używając swych uzębionych macek wgryzł się w ich krtanie. Garou nie opierali się długo... Dołączyli do swych przodków. Bestia zawisła nad wodzem z rozdziawionym pyskiem, Tancerze wyrwali się i dopadli do pozostałych Garou. Wódz nie zamierzał odejść bez walki, swymi srebrnymi szponami ranił raz po raz galaretowate cielsko bestii gdy ta atakowała go swymi mackami. Z odwłoku potwora zaczął formować się wielki podobny do skorpioniego ogon. Powoli potwor uniósł go z zamiarem zakończenia walki z wodzem. Arghakowi zakręciło się w głowie od natłoku myśli. Przypomniał sobie słowa swego dawnego nauczyciela. Mówił o Garou i ich rodzie. "Ich walka nie jest nasza. Lecz może taka się stać jeśli tego zechcemy i jesli nas w niej zechcą..." Mówił też, ze każdy z rodu Gai jest warty więcej niż dziesięciu takich jak oni. Że jesli zechce poświęcić się tej walce z wielkim Zepsuciem, ze Żmijem, to jego poświecenie będzie niczym jesli nie będzie potrafił poświęcić się za jednego z nich. Czarna pani zbliżała się do niego, czul to. Jednak nie bal się. Miał dług do spłacenia. Obowiązek. Odrzucił iluzje pod jaka się skrywał od setek lat... Sięgnął w głąb siebie i zaczerpnął z Bestii. Z siebie. Nie z daru Gai - lecz przekleństwa Kaina. Sięgnął głęboko tak jak uczył go pewien Tremere wiele, wiele lat temu. Sięgnąwszy dna swego jestestwa, rzucił w bestię strzałą uformowaną ze swej nienawiści. Ognista strzała która sprowadzała ogień i zniszczenie. Rzucił nią i modlił się do wszystkich bogów aby mu się udało. Monstrum zatrzymało się w pół ruchu - ogon opadł na ziemie, jak dętka pozbawiona powietrza, a całym ciałem istoty wstrząsnęły drgawki. Po chwili z gardzieli monstrum wydobył się ogłuszający skrzekliwy rechot. Kilka sekund później potwór padł pokryty bąblami. Walka dobiegała końca. Garou zwyciężyli. Choć nie wszyscy. Jeden przegrał... A może nie? Wódz spojrzał z przestrachem na ronina. W jego oczach widać było wszelkie uczucia jakie można sobie wyobrazić. Od nienawiści poprzez ciekawość aż po zwykła wdzięczność za uratowanie życia. Garou powoli zaczęli gromadzić się wokół swego wodza. Niektórzy rzucali Kainicie pogardliwe spojrzenia inni nie patrzyli w jego stronę. Jakby przestał istnieć. Wódz nadal wpatrywał się w Gangrela. W jego oczach widać było zrozumienie, gdy Gangrel z nisko opuszczoną głową ruszył w kierunku przeciwnym do tego z którego przybyli. Wódz ruszył za nim. Co starsi wojownicy próbowali go powstrzymać. - To dziecię Wyrma... - mówił stary Indianin o zaciętej twarzy - Nie
idź za Spoglądał daleko przed siebie, jak okiem sięgnąć rozpościerały się niezmierzone połacie bujnej, wysokiej na kilka stop trawy. Wielka Równina. A w dali na horyzoncie wschodziło słonce. A Stary Gangrel siedział oparty o wielki głaz i skręcał papierosa. Nie bał się. Wiedział ze tak trzeba. Uśmiechnął się. Ostatni dług... Uratował już wielu Lupinów. Uratował tez przyszłego Wielkiego Wodza. Teraz chciał jedynie spokoju. Stare oczy Arghaka spoglądały wyczekująco na tarczę słońca. Zapalił papierosa. Zaciągnął się dymem... Miły drażniący smak aromatycznego tytoniu wypełnił jego płuca. Spojrzał na paczkę i zaśmiał się widząc ostrzeżenie o szkodliwości tytoniu i jego zgubnym wpływie na zdrowie. Powoli promienie słońca otuliły Gangrena. Za pomocą swych mocy powstrzymał
swe ciało i nie dal mu się rozpaść. Zgasił papierosa i wyszeptawszy modlitwę
do Gai zdezaktywował swe moce. Płomienie zaczęły trawić ciało Kainity. Bąble na jego twarzy utworzyły skorupę pokrywającą czaszkę. Przeklinając zakład sprzed tysięcy lat, Gangrel powoli umierał. Przeklinał Hagnara - starego wampira z którym założył się, że zrobi to wszystko czego już dokonał... Przeklinał go. I to ze tamten nie dotrzymał obietnicy. Pomagał Garou setki lat, chronił ich przed Wyrmem, przed ową destrukcyjna siła której sam zdawał się być częścią... Był wyrzutkiem wampirzego społeczeństwa i żył w samotności tylko po to, by dotrzymać słowa i zwyciężyć w zakładzie... A Hagnar go opuścił. - Nigdy cię nie opuściłem. - rzekł cień który wylał się zza kamienia
- Ja zawsze byłem z tobą... Byłem Tobą... Arghak obudził się w nocy. Nic się nie zmieniło. Nadal żył. Pomyślał
ze pewnie instynktownie zapadł się pod ziemie. Fenris z Odynem zagrzmiali w swym królestwie, a ich śmiech zwiastował
burzę. Kolejny mieszkaniec północy znalazł odkupienie. |