Spis tre╢ci ªwiat Mroku

Zd▒┐yµ przed ╢witem


M@lan

Przeznaczenie

"Przeznaczenie" jest przygod▒ spisan▒ dla Wampira: Maskarady, do kt≤rej poprowadzenia chcΩ zachΩciµ. Przeznaczona jest raczej dla graczy, kt≤rzy nie po raz pierwszy stykaj▒ siΩ z realiami ╢wiata, choµ r≤wnie dobrze mo┐e zostaµ poprowadzona pocz▒tkuj▒cym. Wa┐ne jest by Narrator przeczyta│ j▒ chocia┐ raz w ca│o╢ci i ze zrozumieniem. Na wstΩpie chcia│bym r≤wnie┐ podkre╢liµ: przygoda ta nie zosta│a spisana do ªwiata Mroku jako takiego, lecz do Wampira: Maskarady, a co za tym idzie, rozwi▒zanie mechanicznych problem≤w pozostawiam Narratorom. Jako formΩ wybra│em opowiadanie poniewa┐ wydaje mi siΩ najbardziej dynamiczne i trafiaj▒ce do prowadz▒cego, a w tym wypadku o nastr≤j i zrozumienie chodzi bardziej ni┐ o sam▒ akcjΩ. Zako±czenia mog▒ byµ przer≤┐ne, zupe│nie jak i uk│ad zdarze±, proponujΩ jednak przed podjΩciem sesji staraµ siΩ wy│owiµ jedn▒ my╢l, kt≤r▒ chcemy przekazaµ graczom i w ka┐dym opisie, scenie, w ka┐dym prze┐yciu staraµ siΩ tej sentencji trzymaµ. Ja osobi╢cie wybra│em w▒tek przeznaczenia, jednak Ty Narratorze, mo┐esz wybraµ co╢ zupe│nie innego. Do╢µ wstΩpu, do dzie│a!

Przeznaczenieà Dla jednych istnieje, napΩdza nasze ┐ycie, nadaje mu sens, chroni nas przed losem, lub te┐ narzuca nieuniknione. Dla innych jest pustym frazesem, s│owem pozbawionym realnego odd╝wiΩku, marzeniem cz│owieka o sprawowanej nad nim opiece, niewidzialnej rΩce, kt≤ra chroni i wyznacza drogΩ ┐ycia. Pierwsze podej╢cie jest przepe│nione nadziej▒, drugie wieje pesymizmem. Lecz jak jest naprawdΩ? C≤┐ je╢li faktycznie przeznaczenie istnieje, tylko przybiera formΩ znacznie r≤┐ni▒c▒ siΩ od naszego wyobra┐enia?

Bankiet u Ottona de Tiere, taki sam jak ka┐dy wcze╢niejszy, nie pozbawiony nuty dekadentyzmu, odbywa│ siΩ w dawnej sali balowej. Obraz jak z XIX wieku. Pomieszczenie przedstawia│o siΩ okazale. Ogromne, mog▒ce pomie╢ciµ spokojnie setkΩ ta±cz▒cych otoczone by│o w ca│o╢ci lustrami. DΩbowy parkiet przykryto ogromnym dywanem, z pewno╢ci▒ sprowadzanym na zam≤wienie z Iranu, lub mo┐e jeszcze z Indii. Nie by│o tu ┐adnych okien, wszystkie specjalnie na ┐yczenie Ottona zamurowano i przykryto ciΩ┐kimi, ciemno czerwonymi zas│onami, lub wcze╢niej wspomnianymi zwierciad│ami. Jedyne ╢wiat│o dawa│a setka ╢wiec zwisaj▒cych z imponuj▒cej wielko╢ci ┐yrandoli, lub te┐ poustawianych blisko luster, tak by dawa│y jak najbardziej rozproszone ╢wiat│o. Od czasu do czasu jedyny s│u┐▒cy Ottona, przywdziany w starannie skrojony frak, przechadza│ siΩ po sali, sprawdzaj▒c stan ╢wiec, a gdy tylko kt≤ra╢ z nich dogasa│a, sprawnie odpala│ now▒ i ustawia│ j▒ w miejscu starej. Przy jednej z wΩ┐szych ╢cian, tu┐ przy lustrze rozstawiono st≤│, a┐ uginaj▒cy siΩ od ciΩ┐aru poustawianego tam jedzenia i srebrnej zastawy. W ogromnych misach le┐a│y owoce, nad wazami unosi│a siΩ para z gor▒cych wywar≤w, na p≤│miskach powystawiane by│y najprzedniej przyrz▒dzone miΩsa, od baraniny po pasztety zajΩcze. Po przeciwnej stronie sto│u pozostawiono miejsce dla go╢ci nie zainteresowanych ta±cem i biesiad▒. Trzy ogromne, sk≤rzane fotele, wzmacniane bogato rze╝bionym drewnem z ustawionymi obok miedzianymi popielnicami pozwala│y na odpoczynek ze szklank▒ dobrego trunku, bez straty widoku na ca│e pomieszczenie. Ca│o╢ci dope│nia│a muzyka. Ukryte w ╢cianach i suficie g│o╢niki nie pozwala│y zidentyfikowaµ ╝r≤d│a d╝wiΩku. Czajkowski, Mozart, Bach i walce Straussa zdawa│y siΩ rozbrzmiewaµ w tym miejscu od dziesi▒tek lat nieprzerwanie. Nuty odbija│y siΩ od ╢cian i rozchodzi│y siΩ g│Ωbokim echem w╢r≤d go╢ci, zmuszaj▒c do zamy╢lenia.

Jednak z ca│ego tego widoku, najbardziej zadziwiaj▒cy i malowniczy stanowili go╢cie. To w│a╢ciwie oni nadawali niepowtarzalny nastr≤j tego miejsca. Zaledwie piΩtna╢cie os≤b na takim obszarze, jednak ka┐dy z nich by│ niepowtarzalny i niezwyk│y. By│y tu kobiety z tapirowanymi w│osami, ubrane w d│ugie suknie balowe i w podobnym stylu odziani mΩ┐czy╝ni. Wygl▒dali jakby jaka╢ si│a podstΩpnie wydar│a ich z XVIII-XIX wieku i nagle wrzuci│a w sam ╢rodek tera╝niejszo╢ci. Z drugiej znowu strony by│a tu kobieta w sk≤rzanej kurtce - ramirezce, podobnych sk≤rzanych spodniach, w kolczatce na szyi, ca│a opleciona │a±cuchami. Kontrasty przebija│y wszΩdzie, w╢r≤d wszystkich obecnych. Najdziwniejsze i najbardziej mroczne wra┐enie sprawia│ mΩ┐czyzna siedz▒cy teraz w jednym ze sk≤rzanych foteli. Ciemna karnacja sk≤ry, d│ugie czarne w│osy zakrywaj▒ce prawie ca│▒ twarz i ciemne oczy zdradza│y po│udniowe pochodzenie. D│ugi, uszyty z grubej sk≤ry p│aszcz opada│ do kostek, sk≤rzane spodnie i ciΩ┐kie wojskowe buty dope│nia│y obrazu tej istoty. Spod rΩkaw≤w p│aszcza wystawa│y falbany jedwabnej kompletnie czarnej, zdobionej ┐abotem koszuli. Siedz▒cy tak i spogl▒daj▒cy z lekkim dystansem na swoje otoczenie by│ najpiΩkniejszym obrazem przedstawiaj▒cym diab│a wcielonego, lub jego najbli┐szego s│ugΩ o dostojnym obliczu. Sprawia│ wra┐enie zamy╢lonego, choµ r≤wnie dobrze mog│a to byµ maska pozor≤w, jak▒ przybra│ na dzisiejszy wiecz≤r. Po jego prawej stronie sta│a dama ╢ci╢niΩta mocno w tali gorsetem, by wyszczupliµ i uwydatniµ i tak ju┐ du┐y biust. Mocno skrΩcone loki blond w│os≤w opada│y na granatow▒ sukniΩ, przebijan▒ z│otymi niµmi. Upudrowana i umalowana, jak ma│a porcelanowa laleczka przewraca│a oczami na oko│o, stoj▒c w bezruchu. Zupe│nie jakby ba│a siΩ, ┐e przy zbyt gwa│townym ruchu, mog│aby st│uc sobie g│≤wkΩ. Po lewej stronie anio│a w podobnym fotelu, przerzucona w poprzek oparcia odpoczywa│a elegancko ubrana kobieta. Zimne i wyrachowane spojrzenie lustrowa│o spod kosmyk≤w prostych rudych w│os≤w ca│o╢µ wyposa┐enia rezydencji Otta. Czer± prostej, acz dopracowanej z du┐▒ misterno╢ci▒ sukni, ╢wiadczy│a o jej r≤wnie ogromnej cenie. Kobieta stara│a siΩ zwr≤ciµ na siebie uwagΩ jak najwiΩkszej ilo╢ci go╢ci, by p≤╝niej przekazaµ wzrokiem: "Nie staµ ciΩ na rozmowΩ ze mn▒, m≤j przyjacielu".
Walc wiede±ski sk│oni│ kilku d┐entelmen≤w do wstania z krzese│, lub te┐ opuszczenia bezpiecznego miejsca przy ╢cianie. Cztery pary ta±czy│y ju┐ na ╢rodku sali, a znudzone samotne osoby ziewa│y przyt│oczone atmosfer▒ bankietu. Gro postaci rozmawia│a nie zwa┐aj▒c na g│o╢no graj▒c▒ muzykΩ.
- Powinnam chyba kupiµ sobie tak▒ kamienicΩ jak Otto. Te┐ ka┐Ω wmontowaµ w ╢ciany sprzΩt nag│a╢niaj▒cy. ZrobiΩ wtedy podobny bankiet, jednak zapewniam was, ┐e u mnie nie bΩdzie miejsca na takie u┐alanie siΩ nad sob▒. - wypu╢ci│a z ust kobieta po lewo anio│a.
- Ale┐ Emmo - przerwa│a jej dama w granatowej sukni, rozwijaj▒c starodawny wachlarz - Doskonale zdajΩ sobie sprawΩ z tego, jak▒ antypati▒ pa│asz do podobnych imprez. Jednak zauwa┐, ┐e dziΩki temu spΩdzamy czas nieco inaczej od wiΩkszo╢ci ta│atajstwa zamieszka│ego w tym mie╢cie.
- Dobrze zgadzam siΩ z tob▒, ale to nie usprawiedliwia nudy. - oburzy│a siΩ Emma - Wystarczy│oby przecie┐ w tych samych przebraniach pozostaµ, jednak wpu╢ciµ tu kilku ╢miertelnych, od razu zrobi│oby siΩ weselej.

Emmie wyra╝ne spodoba│ siΩ w│asny pomys│, bo a┐ u╢miechnΩ│a siΩ delikatnie.
- Wiem - kontynuowa│a - KupiΩ fabrykΩ, jak▒╢ star▒, jakich pe│no w úodzi, bΩdziemy regularnie spraszaµ tam ludzi. Wiesz mog│yby╢my nawet pozostawiµ j▒ wewn▒trz nietkniΩt▒, ┐eby jeszcze wiΩksze robiµ na go╢ciach wra┐enie. Aha, no mo┐e poza │azienk▒, ta musia│aby byµ zupe│nie jak domowa. Du┐a i przestronna. Co ty na to Wiolu?
Dezaprobata dla tego pomys│u wrΩcz bi│a z oczu staromodnej Wioletty.
- Czy aby nie przesadzasz? Wiesz jakie by│yby problemy z dok│adnym ukryciem tego miejsca, zatrudnieniem jakiej╢ ochrony? Przecie┐ to s▒ ogromne koszta.
- Ale nie m≤w, ┐e nie warto? - ci▒gnΩ│a dalej podekscytowana pomys│odawczyni - Mog│yby╢my nawet spraszaµ ich na ca│e tygodnie i zabawiaj▒c siΩ nimi nie wchodziµ na zewn▒trz.
- Ehhh, chyba nie warto, zobacz tu do Otta przychodzimy na gotowe. Nie trzeba siΩ niczym przejmowaµ poza strojem. Mamy czas dla siebie. Tak jest │atwiej.
Nagle ciekaw▒ rozmowΩ przerwa│ paniom mΩ┐czyzna siedz▒cy pomiΩdzy nimi. S│ysz▒c brednie kobiet podni≤s│ siΩ i ruszy│ w kierunku innych go╢ci komentuj▒c zachowanie jednym zdaniem.
- Silentium! Adfatim!
G│os by│ g│Ωboki i niski, zdradza│ podirytowanie.
- Pieprzony popapraniec! - rzuci│a jeszcze za nim Emma. - Naucz siΩ ludzkiego jΩzyka.
Wioletta opar│a rΩkΩ na ramieniu kole┐anki, staraj▒c siΩ ja uspokoiµ. MΩ┐czyzna wyra╝nie us│ysza│ s│owa, bo zatrzyma│ siΩ w miejscu i powoli odwr≤ci│ do Emmy. Odgarn▒│ rΩk▒ czΩ╢µ w│os≤w i spojrza│ wprost w oczy rudej kobiety. Utkwi│ w niej wzrok, stoj▒c bez ruchu.
Z pocz▒tku Emma nie reagowa│a. Po kilku jednak sekundach zaczΩ│a mocniej oddychaµ, jej biust uni≤s│ siΩ wy┐ej by za chwile gwa│townie opa╢µ w d≤│. Oddycha│a silnie przesuwaj▒c siΩ powoli po fotelu. Po kilku sekundach usiad│a w fotelu g│Ωbiej wyci▒gaj▒c mocno nogi w prz≤d. Muzyka umilk│a, a go╢cie zbli┐yli siΩ zainteresowani sytuacj▒. Wpatrywali siΩ na przemian w mΩ┐czyznΩ stoj▒cego w bezruchu to w EmmΩ.
Tymczasem z ka┐d▒ kolejn▒ sekund▒ Emma coraz mniej panowa│a nad sob▒. Lew▒ rΩk▒ odgarnΩ│a w│osy znad czo│a, praw▒ po│o┐y│a na udzie. Jej rΩka zje┐d┐a│a ni┐ej dotykaj▒c najczulszych miejsc. Lewa rΩka przesunΩ│a siΩ po dekolcie i rozdar│a spory kawa│ek sukni ods│aniaj▒c pier╢. Wioletta podbieg│a do mΩ┐czyzny.
- Przesta±, to oble╢ne. Przesta±, co ty z ni▒ robisz!
Jednak mΩ┐czyzna nie przestawa│ siΩ wpatrywaµ w oczy Emmy, a ona zdawa│a siΩ po│ykaµ jego spojrzenie.
Teraz ju┐ ca│kowicie straci│a nad sob▒ kontrolΩ. Suknia powΩdrowa│a w g≤rΩ, jedn▒ nogΩ zarzuci│a na porΩcz fotela by mieµ jak najlepszy dostΩp do w│asnego cia│a. Wi│a siΩ wprost na fotelu rytmicznie poruszaj▒c biodrami i patrz▒c w ciemne oczy mΩ┐czyzny.
- Przesta± natychmiast! - nie poddawa│a siΩ Wioletta, t│uk▒c w ciΩ┐ki sk≤rzany p│aszcz wachlarzem.
A Emma nie przestawa│a. Odkry│a siΩ w ca│o╢ci i straci│a kontrolΩ nad sob▒. Teraz ju┐ z jej ust wydobywa│y siΩ g│o╢ne jΩki rozkoszy, kt≤re coraz bardziej przybiera│y na sile, bulwersuj▒c go╢ci. W jednej chwili z dumnej kobiety sta│a siΩ ladacznic▒, na kt≤r▒ patrzono z nie ukrywanym zaciekawieniem. SukniΩ rozdar│a sobie a┐ do brzucha, a prawa rΩka silnie dra┐ni│a okolice │ona. Patrzy│a na niego. Krzycza│a, teraz rozkosz dorwa│a j▒ w swoje szpony, nie pozwalaj▒c przerwaµ. Ca│e cia│o wypiΩ│o siΩ do granic wytrzyma│o╢ci, gdy biodra nieruchomo zatrzyma│y siΩ w szalonych ruchach na fotelu. Jeden silny i urywany krzyk rozszed│ siΩ po sali, a Emma opad│a bezsilna na fotel. W tym samym momencie mΩ┐czyzna odwr≤ci│ siΩ i sprawnym krokiem skierowa│ do wyj╢cia. Nawet nie pr≤bowa│ skryµ u╢miechu. Nikt go nie zatrzyma│, nikt nie zapyta│ o pow≤d. Wszyscy skupili siΩ na Emmie, kt≤ra teraz dosz│a do siebie. Chwyci│a sukienkΩ i zakry│a siΩ przed │apczywym wzrokiem go╢ci. A┐ kipia│a ze z│o╢ci. Usta wygiΩ│y siΩ w podejrzana podkowΩ.
-NienawidzΩ ciΩ! NienawidzΩ - dar│a siΩ do granic wytrzyma│o╢ci gard│a - NienawidzΩ ciΩ Malkolm! S│yszysz??!??!? NienawidzΩ! - wci▒┐ krzycza│a. Wioletta pr≤bowa│a j▒ uspokoiµ, tul▒c do siebie. Emma odrzuci│a d│o± przyjaci≤│ki i pobieg│a w kierunku wyj╢cia krzycz▒c jak szalona.
Lecz Malkolm nie s│ysza│. By│ ju┐ my╢lami daleko st▒d, podr≤┐owa│ do miejsc, kt≤re tylko dla niego mia│y jak▒╢ warto╢µ. W my╢lach przywo│ywa│ to co odleg│e, kompletnie nie przejmuj▒c siΩ zaj╢ciem, kt≤re mia│o przed chwil▒ miejsce. Nic te┐ dziwnego, ┐e nie zauwa┐y│ Emmy, kt≤ra wybieg│a p≤│naga za nim i zdenerwowana cisnΩ│a czarn▒ torebk▒ w taks≤wkΩ, kt≤r▒ odje┐d┐a│. Nie s│ysza│ te┐ kilku s│≤w ┐alu, ani odg│osu spadaj▒cej │zy na bruk. Dla niego liczy│ siΩ teraz tylko powr≤t do mieszkania, kt≤re wynajmowa│. Chcia│ jak najszybciej usi▒╢µ do pisania. Po prostu musia│, przysi▒g│ jej to.

Bankiet szybko wr≤ci│ do normy. Ka┐dy z go╢ci, zdawa│ siΩ nie zauwa┐aµ powracaj▒cej Emmy. Zupe│nie jakby zapomnieli o tym co mia│o miejsce jeszcze przed kilkoma chwilami. Jakby ca│a ta sytuacja nigdy nie mia│a miejsca. Kilka par zn≤w ta±czy│o walca. Zn≤w toczy│y siΩ rozmowy. Od czasu do czasu s│ychaµ by│o ╢miech rozm≤wc≤w. Bankiet trwa│ nadal.

* * *

Giuseppe i Micha│ przesiadywali tego wieczoru w "Belcanto". Jak zawsze przy lampce wina trwa│y odwieczne spory o antyczne meble, jak┐e rozlu╝niaj▒ce po ca│ym dniu pracy. Lokal prezentowa│ siΩ okazale i chyba w│a╢nie z tego powodu spΩdzali tu prawie ka┐dy wiecz≤r. Miedziane kinkiety, nie tynkowane ╢ciany z czerwonej ceg│y, d│ugi dΩbowy bar i spokojna w│oska muzyka nie przeszkadzaj▒ca w rozmowie. Ich stolik sta│ w rogu. By│ ju┐ na sta│e zarezerwowany. Nawet kiedy Giuseppe i Micha│ nie pojawiali siΩ w Belcanto, sta│ wolny, czekaj▒c na swoich go╢ci.

Dw≤ch handlowc≤w z ulicy Piotrkowskiej. Dw≤ch s▒siad≤w i przyjaci≤│ w ╢rednim wieku. Giuseppe ubrany w starannie skrojony garnitur, zawsze zadbany z w│osami u│o┐onymi na brylantynΩ wygl▒da│ na jakie╢ czterdzie╢ci lat. Doskonale znany przez ka┐dego bogacza w mie╢cie, uznawany by│ za jedyn▒ osobΩ potrafi▒c▒ sprowadziµ i odrestaurowaµ antyczny mebel zupe│nie niezale┐nie od tego, czy by│ to fotel w stylu Ludwika XVII, czy zegar z angielskiej osiemnastowiecznej biblioteki. Micha│ z kolei posiada│ sklep obok Giuseppe z zegarkami na rΩkΩ z najwy┐szej p≤│ki. Nieco m│odszy od swojego przyjaciela, trzydziestopiΩcioletni mΩ┐czyzna z lekko przerzedzonymi w│osami ubrany w siwy golf i znoszone d┐insy wcale nie przypomina│ cz│owieka sukcesu z miesiΩcznymi dochodami znacznie przekraczaj▒cymi roczny zarobek uczciwego urzΩdnika. Obaj byli lud╝mi opanowanymi, dobrze sytuowanymi i lekko zmianierowanymi.
- Ot≤┐ i tu w│a╢nie jest sedno twojej pomy│ki Giuseppe. Graham nigdy nie robi│ zegar≤w stoj▒cych z rzymsk▒ tarcz▒. Ka┐dy z nich posiada│ arabskie numery. Co wiΩcej, nawet jego na╢ladowcy kierowali siΩ t▒┐e sam▒ zasad▒. Rzymskie cyfry stosowali jedynie...
- B│▒d. - Giuseppe nie pozwoli│ doko±czyµ zdania Micha│owi.
- Tu masz dow≤d. - ZdjΩcie ze zniszczonym zegarem stoj▒cym o rzymskich cyfrach pomknΩ│o po stole, rzucone w kierunku Micha│a.
- Graham, 1695 rok. Znalaz│em go w PoddΩbicach pod úodzi▒. Jaki╢ rolnik ma to u siebie w oborze, obok siana i nawozu. M≤wi, ┐e to ca│kowicie bezu┐yteczne pud│o, i ┐e je╢li ja tego nie wezmΩ - spali to. Nie╝le, co?
- Faktycznie nie╝le, wart parΩ tysiΩcy z│otych zegar w oborze. Ale i tak nie chce mi siΩ w to wierzyµ.
- Wierz lub nie, ale to jest w│a╢nie Graham. I to wart kilkana╢cie tysiΩcy, a nie parΩ.
- Zn≤w siΩ targujesz? Daj spok≤j, przecie┐ jeste╢my przyjaci≤│mi...
Giuseppe u╢miechn▒│ siΩ rozbawiony sytuacj▒:
- No, ale chyba powoli czas na nas. Ju┐ dwudziesta trzecia dochodzi. Dobrze by│oby siΩ zdrzemn▒µ przed jutrem, muszΩ rano wstaµ, ┐eby zabraµ to pud│o.
- W takim razie i ja siΩ zwijam. Podwieziesz mnie?
- Oczywi╢cie. - odpar│ Giuseppe pozostawiaj▒c na stole pieni▒dze za dopite do po│owy wino, wraz ze s│usznej wielko╢ci napiwkiem.
Przyjaciele opu╢cili "Belcanto", zostawiaj▒c za sob▒ rozmowy innych go╢ci i spokojn▒ muzykΩ. Na zewn▒trz la│o. Przechodnie chowali siΩ pod parasolami, a granatowy Fiat Barchetta nale┐▒cy do Giuseppe sta│ w ╢rodku wielkiej ka│u┐y. Okryli siΩ mocniej p│aszczami i ruszyli w kierunku auta ╢piesznym krokiem.
- Co z t▒ pogod▒? - rzuci│ Giuseppe uruchamiaj▒c silnik. - Ju┐ drugi dzie± tak leje. A┐ siΩ nie chce do domu wracaµ.
- Ruszaj, ruszaj. Jeszcze mam kilka spraw do za│atwienia dzisiaj. - ponagla│ Micha│, a samoch≤d ruszy│ poprzez ú≤d╝.
Giuseppe prowadzi│ szybko i pewnie. Mijali kolejne ulice, kieruj▒c siΩ na obrze┐a miasta. Obaj mieszkali poza centrum. Tam by│o du┐o spokojniej. Nie budzi│y poranne tramwaje, ani nocne burdy.
Przy kolejnym zakrΩcie ko│a samochodu lekko zaboksowa│y na mokrej nawierzchni.
- Uwa┐aj, jest ╢lisko.
Giuseppe odwr≤ci│ g│owΩ do Micha│a:
- Przesta±, nie pierwszy raz prowadzΩ w deszczu.
Opona pΩk│a nagle, a ko│o wyda│o g│uchy trzask. Giuseppe mocniej chwyci│ kierownicΩ. To nie by│ najlepszy moment na z│apanie gumy. Wzd│u┐ drogi ci▒gnΩ│a siΩ alejka wysokich topoli o masywnych pniach. ªwiat│a powΩdrowa│y na jedn▒ z nich, auto wpad│o w boczny po╢lizg. Micha│ silnie opar│ siΩ o prz≤d maski. Giuseppe odkrΩci│ kierownicΩ, staraj▒c siΩ wyj╢µ z po╢lizgu, jednak w niczym to nie pomog│o. Barchetta mknΩ│a wprost na jedno z drzew.
- Hamuj! Zabijesz nas! - dar│ siΩ Micha│.
Giuseppe krΩci│ kierownic▒ jak oszala│y, lecz auto nie zmieni│o toru jazdy. Huk i trzask by│ ogromny. W u│amku sekundy widzieli jak maska wygiΩ│a siΩ oplataj▒c pie± topoli, a przednia szyba eksplodowa│a w py│ pod wp│ywem nadmiernego nacisku karoserii. Zgrzyt by│ og│uszaj▒cy, silnik przesun▒│ siΩ pod naporem drzewa wprost na ich kolana.

* * *

Przeje┐d┐aj▒cy maluch wjecha│ w sam ╢rodek ka│u┐y, ochlapuj▒c im twarze. Le┐eli kilkana╢cie metr≤w przed samochodem. Micha│ spojrza│ wpierw na przyjaciela ca│ego ubrudzonego w b│ocie. Giuseppe by│ ca│y, nie mia│ nawet zadrapania. Z wielkimi, szeroko otwartymi oczyma wbija│ wzrok wprost w niego. Sam Micha│ te┐ wyszed│ bez szwanku. »adnych zadrapa±, ┐adnych ran, nawet bez siniak≤w. Patrzyli z fascynacj▒ i ca│kowitym zdziwieniem w Fiata BarchettΩ rozbitego w drobny mak. Maluch hamowa│. B│ysnΩ│y bia│e, tylne ╢wiat│a. Maluch wycofywa│ w ich kierunku. Zatrzyma│ siΩ obok zniszczonego samochodu.
Wstali jednocze╢nie. Ruszyli w jego kierunku szybkim krokiem. Z ma│ego fiata wysiad│ du┐y mΩ┐czyzna w sk≤rkowej kurtce i znoszonych dresach. Z obrzydzeniem przygl▒da│ siΩ ruinie auta. ªciska│ w rΩku telefon kom≤rkowy. Przyjaciele krzyczeli do niego ju┐ z daleka.
- Halo! Wszystko w porz▒dku! Wystarczy pomoc drogowa! Haaaaloooo!
Lecz mΩ┐czyzna nie odpowiada│ jakby ich nie zauwa┐aj▒c. Rozmawia│ ju┐ z kim╢ przez telefon.
- ... tak, kompletnie. Nie, nikt nie prze┐y│. Chyba s▒ tu dwa cia│a, ale nie jestem pewien. - zas│oni│ usta rΩk▒ - S▒ ca│kowicie powykrzywiane i wie pan... - oderwa│ telefon od g│owy i mocno wymiotowa│ wprost przed nimi.
Giuseppe i Micha│ spojrzeli na siebie. Bez s│owa podeszli do auta i ostro┐nie zajrzeli do wnΩtrza. Tapicerka zmieni│a kolor na krwistoczerwony, a ich cia│a le┐a│y bez ruchu zmia┐d┐one silnikiem. Milczeli zaszokowani. MΩ┐czyzna podni≤s│ g│owΩ i kontynuowa│ rozmowΩ telefoniczn▒:
- Tak, oczywi╢cie. Aha, zaczekam.
Schowa│ telefon do kieszeni kurtki i szybko wszed│ do swojego samochodu chroni▒c siΩ przed deszczem. Wygl▒da│ na zdruzgotanego. Jednak nie tak zdruzgotanego jak Giuseppe i Micha│. Pierwszy z otumanienia wyrwa│ siΩ Micha│. Przeci▒gn▒│ rΩkoma po zmierzwionych w│osach.
- Ale przecie┐ czujΩ, oddycham. CzujΩ deszcz, jest mokry. Giuseppe, to sen, prawda? Powiedz, ┐e to sen. M≤w, ┐e nas nie zabi│e╢! M≤w... - Micha│ trzyma│ przyjaciela za p│aszcz i mocno nim szarpa│. Jednak ten nic nie odpowiedzia│. Spogl▒da│ tylko beznamiΩtnie w Micha│a.
Micha│ nie przestawa│, szale±stwo miesza│o siΩ z furi▒:
- Przecie┐ nie by│o nawet tunelu, prawda? Ka┐dy, kto umiera widzi tunel, prawda? No, powiedz, ┐e tak! M≤w s│yszysz? Giuseppe!
Kiedy Micha│ uspokoi│ siΩ, by│a ju┐ na miejscu karetka i specjali╢ci do rozcinania rozbitych aut. Ich cia│a w│a╢nie dw≤ch pielΩgniarzy pakowa│o do plastikowych work≤w. Nie ┐yli. Wiedzieli o tym dobrze obaj. Tylko umys│, a mo┐e raczej duch k│≤ci│ siΩ z logik▒ nie dopuszczaj▒c niewiarygodnej wrΩcz prawdy. Stali tak w strugach deszczu obok siebie. Niezauwa┐alni. Niedotykalni. Martwi.
- I co teraz bΩdzie Giuseppe?
- Nie wiem Micha│, ju┐ nic nie wiem.
Nagle, zupe│nie w tym samym czasie obaj dostrzegli na karetce jasny punkt. Niewielki i fantastycznie wrΩcz b│yszcz▒cy. Z zafascynowaniem obserwowali jak rozszerza siΩ do wiΩkszej bia│ej kropki mieni▒c siΩ na obrze┐ach kolorami tΩczy.
- A to co? - spyta│ Giuseppe, zupe│nie tak jakby Micha│ powinien to wiedzieµ.
Natychmiast punkt rozszerzy│ siΩ do ogromnego b│ysku, kt≤ry roz╢wietli│ ca│e otoczenie i przebi│ jasno╢ci▒ jakiekolwiek inne ╝r≤d│o ╢wiat│a. Zas│onili oczy rΩkoma, lecz te zabola│y mocno ra┐one magiczn▒ si│▒.

* * *

Gdy b≤l przemin▒│ i podnie╢li powieki na ich twarzach ponownie malowa│o siΩ zdziwienie. Ot≤┐ znajdowali siΩ w ca│kowicie innym miejscu. Pomieszczenie zdawa│o siΩ ogromne. W ca│o╢ci otoczone lustrami, pozbawione okien. Jedyne o╢wietlenie zapewnia│y tu ╢wiece poustawiane dooko│a ca│ej sali, oraz ┐yrandole zwisaj▒ce z sufitu na d│ugich miedzianych │a±cuchach. Tam gdzie jeszcze przed chwil▒ znajdowa│ siΩ ambulans, teraz sta│y dwa ciΩ┐kie sk≤rzane fotele z ciemnego drewna. Na jednym z nich z przewieszonymi przez oparcie nogami siedzia│a kobieta o rudych w│osach, w czarnej rozdartej sukni. W drugim za╢ spoczΩ│a blondynka z mocno utapirowanymi w│osami, w staromodnej sukni balowej uwydatniaj▒cej i tak ju┐ du┐y biust. Go╢cie, bo chyba w│a╢nie nimi byli ci ludzie, byli ubrani dziwacznie a po czΩ╢ci staromodnie. Panowie przechadzali siΩ w surdutach i frakach, jeden z nich posiada│ nawet laseczkΩ. W rogu za╢ sta│a dziewczyna wygl▒daj▒ca na zdenerwowan▒ i zbuntowan▒, ubrana w ramirezkΩ przewi▒zan▒ grubym │a±cuchem. W╢r≤d wszystkich przebywaj▒cych tu os≤b ciΩ┐ko by│oby znale╝µ jaki╢ wsp≤lny mianownik, chyba ┐e by│o by nim w│a╢nie dziwactwo.

Przyjaciele spogl▒dali dooko│a z szeroko otwartymi oczyma. »ycie postawi│o ich w arcytrudnej sytuacji, i w│a╢ciwie to nie mieli zielonego pojΩcia co zrobiµ.
- W ┐yciu tu nie by│em. Gdzie my jeste╢my? - pyta│ Micha│.
- W ┐yciu mo┐e i nie, ale teraz tu w│a╢nie jeste╢my. Lepiej przyjrzyj im siΩ uwa┐nie, oni r≤wnie┐ nas nie widz▒. Zupe│nie jak ten facet z malucha.
- Oczywi╢cie, ┐e nas nie widz▒. Jeste╢my przecie┐ martwi. My╢la│em, ┐e to ju┐ sobie ustalili╢my.
- Nie, nie o to mi chodzi. Widzisz skoro tu jeste╢my, skoro nas tu to cholerne ╢wiate│ko przenios│o, to jeste╢my tu z jakiego╢ powodu. Mo┐e kto╢ tam na g≤rze ma wzglΩdem nas jaki╢ plan?
- My╢lisz, ┐e jest ktokolwiek taki? Powinni╢my mieµ przecie┐ teraz chyba jaki╢ s▒d ostateczny, czy co╢ tam.
- Nie wiem, ale na pewno nie jeste╢my tu bez powodu. S│uchaj, musimy siΩ jako╢ skontaktowaµ z tymi lud╝mi, na pewno w tym tkwi rozwi▒zanie.
- Masz racjΩ, tyle ┐e jak. Przecie┐ do diab│a jeste╢my duchami! Zapomia│e╢?
- Przesta± siΩ wydzieraµ. To w niczym nie pomo┐e. PamiΩtasz filmy? Tam zawsze duchy przesuwa│y jakie╢ sprzΩty, rusza│y zas│onami i takie tam inne. Musimy jako╢ spr≤bowaµ.
- Czekaj. Tam na stole jest jaka╢ butelka z winem, mo┐e uda mi siΩ j▒ podnie╢µ.
Micha│ podbieg│ do sto│u i chwyci│ za jedn▒ z butelek. Obok niego sta│ jaki╢ mΩ┐czyzna w tweedowej marynarce. Rozmawia│ z kobiet▒ w ramirezce. Micha│ ruszy│ rΩkoma do g≤ry mocno ╢ciskaj▒c butelkΩ, jednak ta uparcie pozosta│a na swoim miejscu.
- Pr≤buj dalej - m≤wi│ Giuseppe - pamiΩtasz filmy? Tam trzeba by│o my╢leµ o tym co siΩ wykonuje. Pr≤buj dalej.
Micha│ pr≤bowa│, jednak butelka nawet nie drgnΩ│a.
- Nie wiem co jest. Nie mogΩ. Skupiam siΩ i skupiam i nic. Nawet siΩ nie poruszy.
- Czekaj, spr≤bujmy razem. - powiedzia│ Giuseppe i ruszy│ w kierunku przyjaciela by mu pom≤c.
- No, teraz, podno╢...
Chwycili razem, a butelka unios│a siΩ lekko nad ziemiΩ.
- Ciekawe, czy teraz nas widz▒ - powiedzia│ Giuseppe.
Butelka wy╢lizgnΩ│a siΩ z r▒k i z brzdΩkiem uderzy│a o pod│ogΩ t│uk▒c siΩ i ochlapuj▒c go╢ci. MΩ┐czyzna w tweedowej marynarce i wymiΩtych spodniach spojrza│ na swoj▒ rozm≤wczyniΩ z wyrzutem.
- No i widzisz co zrobi│a╢. Spodnie do prania, zawsze m≤wi│em, ┐e wy Brujah za bardzo machacie rΩkoma. Do tego jeszcze wyla│a╢ vitae.
- Przesta±. Przecie┐ nawet jej nie ruszy│am. Ca│y czas trzyma│am rΩce w kieszeniach, sam musia│e╢ ja przewr≤ciµ.
- Niemo┐liwe.
Giuseppe i Micha│ z nieukrywan▒ rado╢ci▒ spogl▒dali na k│≤c▒cych siΩ go╢ci.
- Uda│o siΩ.
- A nie m≤wi│em.
- Teraz musimy im jako╢ pokazaµ co siΩ dzieje. Przecie┐ nadal nas nie widz▒.
- O zobacz, tamten ma laskΩ. Zabierzemy mu j▒ i bΩdziemy ni▒ wywijaµ, tego ju┐ nie bΩd▒ mogli wyt│umaczyµ.
Po chwili laska ta±czy│a ju┐ w powietrzu w niewidzialnych rΩkach Giuseppe i Micha│a na ╢rodku sali. Go╢cie rozeszli siΩ szerzej tworz▒c ko│o wok≤│ dziwnego zjawiska.
- Ej, moja laska, co z ni▒?
Kilka kobiet skry│o siΩ za mΩ┐czyznami. Wszyscy przygl▒dali siΩ ta±cz▒cej lasce z nieukrywanym zaciekawieniem i zdziwieniem.
- Otto! M≤wi│e╢, ┐e twoje schronienie jest bezpieczne. Co to ma byµ?
- Bo jest bezpieczne, tyle ┐e...
Ottonem okaza│ siΩ cz│owiek w sile wieku o twardej posturze cia│a i d│ugich bokobrodach. Ubrany w fioletow▒, przeszywan▒ z│otymi niµmi kamizelkΩ panicznie szuka│ wyt│umaczenia zaj╢cia. A laska nie przestawa│a ani na moment poruszaµ siΩ w powietrzu.
Jedyn▒ osob▒, kt≤ra podjΩ│a jakikolwiek krok by│a kobieta o rudych w│osach, siedz▒ca dot▒d w fotelu naprzeciw Giuseppa i Micha│a. Wsta│a i jedn▒ rΩk▒ trzymaj▒c opadaj▒c▒, rozerwan▒ suknie ruszy│a odwa┐nie w kierunku wiruj▒cej w powietrzu laski. Ze zdenerwowan▒ min▒ wyrwa│a niewidzialnym przyjacio│om laskΩ i poda│a j▒ jednemu z go╢ci.
Giuseppe i Micha│ cofnΩli siΩ jak sparzeni.
- Ach, ty te┐ to czu│e╢, kiedy siΩ zbli┐a│a? Diabelski ch│≤d, jakby za chwilΩ mia│a odpa╢µ mi rΩka. Jeszcze boli. - powiedzia│ Micha│ masuj▒c obola│e ramie.
- Tak czu│em i to na ca│ym ciele. Co╢ jest nie tak. O co tu mo┐e chodziµ?
Tymczasem w│a╢ciciel laski odbiera│ j▒ ju┐ od kobiety, gdy ta zdenerwowana krzycza│a do wszystkich:
- Banda nieudacznik≤w. Teraz te┐ by╢cie nic nie zrobili, co? Zupe│nie jak wtedy, kiedy Malkolm mnie dorwa│. Tch≤rze i demagodzy. Sied╝cie sobie tu na tym waszym balu nieumarych jak to okre╢lacie. Ja mam wszystkiego do╢µ.
- Ale┐ Emmo... - odezwa│a siΩ kobieta w sukni balowej i tapirowanych w│osach.
Drzwi trzasnΩ│y ostro, gdy Emma wychodzi│a rozdra┐niona, a Micha│ i Giuseppe wci▒┐ rozlu╝niali d│onie. Po chwili wszystko wr≤ci│o do normy, reszta uczestnik≤w "nieumar│ego balu" wr≤ci│a do rozm≤w, kompletnie ignoruj▒c to, co mia│o miejsce przed chwil▒.
Giuseppe patrzy│ na Micha│a zaabsorbowany.
- Wiesz to dziwne. Kiedy sta│em obok tego faceta w tweedzie nie czu│em takiego b≤lu. - powiedzia│ i ruszy│ wprost do dziewczyny przepasanej │a±cuchem.
Stan▒│ tu┐ przy niej samej i po│o┐y│ jej rΩkΩ na ramieniu. Kobieta nie zauwa┐a│a go, a sam Giuseppe u╢miecha│ siΩ pokazuj▒c Micha│owi, i┐ wszystko jest w porz▒dku.
- Zobacz jest dobrze, to samo jest z innym - przechadza│ siΩ w╢r≤d innych go╢ci, po kolei k│ad▒c im rΩkΩ na ramieniu. - Nic nie czujΩ. To tylko ta Emma tak emanowa│a ch│odem, ciekawe czemu?
- Lepiej zobacz na klamkΩ... - odpowiedzia│ Micha│.
- Jak▒ klamkΩ?
- KlamkΩ przy drzwiach.
Obaj spogl▒dali w kierunku drzwi wyj╢ciowych, gdzie wyra╝nie na klamce pojawi│o siΩ ma│e ╢wiate│ko. Niby przedziwny odblask od stalowej klamki ros│o powoli, mieni▒c siΩ ca│▒ gam▒ barw.
- Nie, znowu! - krzykn▒│ Giuseppe, zas│aniaj▒c oczy rΩkawem.
Faktycznie. Zupe│nie jak przy ambulansie ╢wiat│o b│ysnΩ│o nagle roz╢wietlaj▒c ca│▒ salΩ balow▒ i doprowadzaj▒c oczy do b≤lu. Jasno╢µ przebija│a siΩ nawet przez powieki, nie pozwalaj▒c zebraµ my╢li.

* * *

Powoli i ostro┐nie otworzyli oczy, zastanawiaj▒c siΩ czy ju┐ b│ysk min▒│. Nie by│o ju┐ bolesnej jasno╢ci, ani faluj▒cych woko│o barw. WrΩcz przeciwnie, by│o do╢µ ciemno. Znajdowali siΩ w zupe│nie innym pomieszczeniu. Sala balowa przeminΩ│a. Zamiast tego by│a niedu┐a kawalerka w jakiej╢ kamienicy. Stali po╢rodku pokoju w ca│o╢ci otoczonego rega│ami z ksi▒┐kami. Jedyne okno zosta│o zas│oniΩte ciΩ┐kimi brunatnymi zas│onami i przystawione u│o┐onymi w kolumny ksi▒┐kami. Wygl▒da│o to jak jakie╢ ba╢niowe miejsce, w kt≤rym skryba codziennie i z mr≤wcz▒ cierpliwo╢ci▒ spisuje opas│e tomy. Nie byli tu sami, zaledwie kilkadziesi▒t centymetr≤w od nich znajdowa│o siΩ ciΩ┐kie rze╝bione biurko, za kt≤rym otoczony papierami siedzia│ mΩ┐czyzna o kruczoczarnych w│osach i lekko po│udniowej urodzie. Ubrany w czarn▒ jedwabn▒ koszulΩ wpatrywa│ siΩ w zamy╢leniu w ich kierunku, a twarz przedstawia│a ogrom skupienia.
- Nareszcie, kto╢ z kim mo┐emy siΩ porozumieµ - natychmiast zareagowa│ Micha│ z nieukrywan▒ rado╢ci▒.

Jednak, kiedy zbli┐a│ siΩ do owego mΩ┐czyzny, aby u╢cisn▒µ mu rΩkΩ i przedstawiµ siΩ, ten kompletnie nic nie zauwa┐aj▒c opu╢ci│ g│owΩ w d≤│ i wr≤ci│ do pisania. Teraz dojrzeli wyra╝nie. Ca│e biurko by│o wprost zarzucone spisanymi przez niego rΩcznie kartkami g│adkiego papieru. Micha│ cofn▒│ rΩkΩ nie udaj▒c zawiedzenia.

- Nic z tego nie widzi nas. Szkoda. Zobacz lepiej tu. - zmieni│ temat Giuseppe przesuwaj▒c rΩk▒ po obwolutach u│o┐onych na p≤│kach ksi▒┐ek. - PiΩkna biblioteczka. Wszystkie dzie│a Szekspira. Wordsworth, Shelley, Byron, Cowper, Burns, Spenser, Milton... Bo┐e to chyba orygina│. Zobacz dalej, ten cz│owiek ma tu chyba ca│y zbi≤r najwiΩkszych poet≤w ╢wiata. Patrz na tamtej p≤│ce s▒ w│osi.
Giuseppe by│ urzeczony, jednak Micha│ zdawa│ siΩ nie podzielaµ jego podekscytowania.
- Ach, gdy jego dotykam te┐ boli. Co╢ zn≤w jest nie tak.
Giuseppe pozostawi│ ksi▒┐ki za sob▒ i ruszy│ w kierunku mΩ┐czyzny.
- Faktycznie, te┐ to poczu│em. Takie samo zimno jak przy Emmie. To musi co╢ znaczyµ. Zastan≤wmy siΩ chwilΩ.
Pi≤ro nie zatrzymywa│o siΩ nawet na moment. Cz│owiek w czarnej koszuli jakby nie traci│ si│. Pisa│ nieustannie.
- My╢lΩ, ┐e oni s▒ w jaki╢ spos≤b z nami zwi▒zani. Zauwa┐, ┐e tylko oni wywo│uj▒ u nas takie odczucia i jeste╢my przenoszeni tam gdzie w│a╢nie siΩ znajduj▒. - kontynuowa│ - Zobaczmy lepiej co pisze, to mo┐e mieµ z tym wszystkim jaki╢ zwi▒zek.
- Czytaj Micha│, ja z tej odleg│o╢ci s│abo widzΩ, a nie u╢miecha mi siΩ go dotykaµ.
- Ju┐, ju┐... Zaraz to chyba jaka╢ poezja. - powiedzia│ Micha│ nachylaj▒c siΩ nad ramieniem nieznajomego.
- No czytaj wreszcie!
- ProszΩ bardzo:

"Powiedz mi m≤j Aniele Czemu dzie± trwa tak d│ugo? Czy doba nie mog│aby przemijaµ po jednym mrugniΩciu oka? Ca│y ten czas trwa│yby wtedy nie d│u┐ej ni┐ jedno westchnienie, a ja zn≤w ujrza│bym Ciebie.

Zostaj▒ mi tylko marzenia i wspomnienia. Zamykam wiec oczy i zn≤w mogΩ usi▒╢µ przy Twoim │≤┐ku. Podajesz mi swoj▒ rΩkΩ, a ja tulΩ j▒ w swojej. U╢miechasz siΩ. Wygodnie u│o┐ona z wyczekiwaniem patrzysz na mnie. Zaczynam opowiadaµ piΩkn▒ historiΩ o wielkiej mi│o╢ci. Mijaj▒ kolejne minuty. Jest tak cicho, ┐e wyra╝nie s│yszΩ Tw≤j oddech. Tak piΩknie wygl▒dasz przytulona do poduszki, spokojna i zas│uchana.

Opowie╢µ siΩ ko±czy i wiem, ┐e muszΩ i╢µ. ChcΩ wiΩc poca│owaµ Tw▒ d│o± na po┐egnanie. Zbli┐am usta by musn▒µ cudne Twe paluszki, a wtedy Ty chwytasz mocniej m▒ rΩkΩ i...

Otwieram oczy i okazuje siΩ, ┐e jestem sam w swoim pustym pokoju. Nie ma tu Ciebie, Twojego │≤┐ka, ani poduszki, na kt≤rej zasypiasz. Nie potrafiΩ zliczyµ ile razy dziennie zamykam oczy, by byµ z Tob▒.

Tak bardzo tΩskniΩ... "

Micha│ zako±czy│ czytanie, a mΩ┐czyzna nagle wsta│ i zdenerwowany zmi▒│ kartkΩ wyrzucaj▒c j▒ do kosza stoj▒cego w rogu.
- By│o podpisane Malkolm. Czy to nie ten, o kt≤rym m≤wi│a Emma? Chyba twoje domys│y zaczynaj▒ siΩ sprawdzaµ Giuseppe.
- I ja tak my╢lΩ. Ciekawe tylko co z tego wszystkiego wyjdzie...Patrz, zn≤w jest! ªwiat│o.
Nad g│ow▒ Malkolma pojawi│ siΩ ma│y punkcik. Dok│adnie taki┐ sam jak ten widziany ju┐ przez dw≤jkΩ przyjaci≤│ przy ambulansie i na klamce u Ottona. Jednak tym razem przygotowali siΩ, dok│adnie zas│aniaj▒c oczy.

* * *

Kolejne miejsce w kt≤rym siΩ pojawili, r≤┐ni│o siΩ znacznie od wcze╢niejszych. By│o znacznie przytulniejsze i lepiej umeblowane, ale przede wszystkim wygl▒da│o na mieszkanie nale┐▒ce do osoby kt≤ra ┐yje. Stali po ╢rodku salonu. Na ╢rodku, ustawiony na szklanym stoliku sta│ telewizor, by│ tu st≤│ przykryty serwet▒, kilka krzese│, szafki z przer≤┐nymi pami▒tkami, oraz sofa na kt≤rej wygodnie mo┐na siΩ po│o┐yµ, by odpocz▒µ po mΩcz▒cym dniu. Za telewizorem, dok│adnie naprzeciwko miejsca, gdzie teraz stali Giuseppe i Micha│ znajdowa│o siΩ d│ugie na ca│y pok≤j okno. Jednym s│owem mieszkanie wygl▒da│o mi│o i przyjemnie. Na sofie kto╢ le┐a│.
- Przyjemnie tu, to ╢wiat│o mog│oby ju┐ nas tu zostawiµ. - rzek│ Micha│.
- Obawiam siΩ, ┐e jeszcze trochΩ nas poprzerzuca. Zobaczmy, kto tu jest.
Przyjaciele obeszli sofΩ i spojrzeli na mieszka±ca. Wygodnie u│o┐ona na niej le┐a│a kobieta drobna i urodziwa. Brunetka o cudnej figurze i pe│nych ┐ycia oczach. Przyodziana jedynie w czerwony szlafroczek czyta│a jak▒╢ ksi▒┐kΩ w kolorowej oprawie. Mia│a nie wiΩcej jak dwadzie╢cia dwa lata i wprost osza│amia│a swoj▒ urod▒. Woko│o pachnia│o po│udniowymi owocami.

- Tak, tu mi siΩ zdecydowanie najbardziej podoba - powiedzia│ Micha│ u╢miechaj▒c siΩ szeroko.
- Musze ci przyznaµ racjΩ. I do tego czyta Szekspira.
- Malkolm te┐ mia│ to na p≤│kach, pamiΩtasz? Sam mi na to zwr≤ci│e╢ uwagΩ.
- My╢lΩ, ┐e tu nie o to chodzi. Ale skoro chcesz mo┐esz sprawdziµ na kt≤rej jest stronie, a ja w tym czasie zobaczΩ, gdzie jeste╢my. - skwitowa│ Giuseppe kieruj▒c siΩ w stronΩ okna.
Znajdowali siΩ gdzie╢ w centrum jak szybko stwierdzi│ Giuseppe. Wysokie wie┐owce, ulica Piotrkowska o╢wietlona gdzie╢ na horyzoncie. To musia│o byµ w│a╢ciwie gdzie╢ niedaleko ich sklep≤w. Sklep≤w, kt≤rych jutro nikt nie otworzy. Szkoda, ten zegar o kt≤rym rozmawiali, jest naprawdΩ przepiΩkny. Gdyby tak da│o siΩ raz jeszcze...
Z zamy╢lenia wyrwa│ Giuseppa Micha│:
- Chyba jednak dobrze, ┐e tu zajrza│em. Pozw≤l na moment.
Giuseppe podszed│ szybko do Micha│a i kobiety, kt≤ra w│a╢nie za│o┐y│a ksi▒┐kΩ jak▒╢ kopert▒ i od│o┐y│a ca│o╢µ na st≤│.
- O co chodzi?
Kobieta wsta│a i przeczesuj▒c w│osy ruszy│a w kierunku │azienki. Zdawa│a siΩ byµ anio│em, a obaj mΩ┐czy╝ni powiedli za ni▒ wzrokiem i dopiero gdy zniknΩ│a w │azience, wr≤cili do dyskusji.
- Chodzi o t▒ kopertΩ.
- Co z ni▒ - pyta│ dalej Giuseppe
- Ja nie zak│adam ksi▒┐ek kopertami.
- Nadal nie rozumiem o co ci chodzi.
- Chodzi mi o to, ┐e to nie jest zwyk│a koperta. To musi byµ co╢ co dla niej znaczy wiele. Kobiety s▒ sentymentalne. Lepiej wiΩc zobaczmy co tam jest, mo┐e wsp≤lnie nam siΩ uda. Chyba te┐ wyczu│e╢ to kiedy do niej siΩ zbli┐y│e╢?
- Mhm, mo┐e i masz racjΩ zobaczmy.
Obaj ruszyli w kierunku sto│u. Z ksi▒┐k▒ i kopert▒ zmagali siΩ │adnych kilka minut nim list otworzy│ siΩ przed nimi w ca│o╢ci:

"...wiesz, czasem zamykam oczy i marzΩ. Zadziwiaj▒ce jak ludzkie marzenia s▒ proste i bez wyrazu. Moje jest zupe│nie inne.

W moim marzeniu widzΩ Ciebie, jak st▒pasz po p│atkach bia│ych r≤┐. Masz na sobie d│ug▒, ciemnoczerwon▒ sukniΩ, a pod ka┐dym dotykiem Twoich st≤p, kwiaty unosz▒ siΩ w g≤rΩ, jakby ustΩpuj▒c Ci miejsca. CzujΩ zapach Twych w│os≤w, tak subtelny i uroczy, wrΩcz nieziemski. U╢miechasz siΩ, a Twoje oczy ╢miej▒ siΩ razem z ustami sprawiaj▒c, ┐e moje serce chce wyrwaµ siΩ z piersi i rozpocz▒µ szale±cz▒ gonitwΩ na spotkanie z nimi.

Jednak czasami przeznaczenie sprawia, ┐e nie muszΩ marzyµ. Wtedy widzΩ CiΩ na jawie. ¼renice oczu, rozszerzaj▒ siΩ a┐ do b≤lu, namiΩtnie ch│on▒c ka┐dy Tw≤j ruch, ka┐dy gest. Ca│y wtedy siΩ wype│niam Tob▒, by udoskonaliµ swe marzenie, by dodaµ mu wiΩcej Twego piΩkna.

Jeste╢ moim jedynym Marzeniem...

Malkolm. "

- To Malkolm. Ten od ksi▒┐ek. - powiedzia│ Micha│.
- Tak. Tylko co╢ mi siΩ tu nie podoba. Co╢ jest nie tak z Emm▒. Co wiΩcej co╢ mi m≤wi, ┐e zobaczymy j▒ raz jeszcze. - doda│ Giuseppe.
Jakby na magiczne wezwanie nad telewizorem pojawi│ siΩ ma│y ╢wietlisty punkt.
- No nie, zn≤w?

* * *

Giuseppe i Micha│ znale╝li siΩ w zimnym i mrocznym pomieszczeniu. By│o tu nisko i wilgotno, co przywodzi│o na my╢l jak▒╢ star▒ piwnicΩ. Tylko jedna ╢ciana z czterech wygl▒da│a na przystrojon▒ czym╢, jednak z tej odleg│o╢ci przyjaciele nie mogli nic dostrzec. Ogromne pomieszczenie zbudowane z kamieni nie by│o jednak puste. W jednym boku sta│ stalowy st≤│ z u│o┐onym na nim r≤wno jakim╢ sprzΩtem fotograficznym. Przy stole na podobnym krze╢le spoczywa│a jaka╢ kobieta o rudych w│osach.
- To Emma. - szepn▒│ Giuseppe,
- Sk▒d wiesz i czemu tak cicho m≤wisz?
- A┐ tutaj czuµ ten ch│≤d, pomimo tego ┐e stoimy kilka metr≤w od niej. A poza tym nie wiem czemu, ale czujΩ, ┐e zaraz co╢ siΩ wydarzy. Przeczucie.
Kobieta, kt≤ra teraz wsta│a i obr≤ci│a siΩ w ich kierunku w istocie okaza│a siΩ byµ Emm▒. Ruszy│a przed siebie chwiejnym, acz zdecydowanym krokiem. Obaj wzdrygnΩli siΩ i zwolnili jej drogΩ. Gdy ubrana w siwy golf i sk≤rzane spodnie mija│a ich kieruj▒c siΩ w stronΩ jedynego wyj╢cia - stalowej klapy w suficie w rogu, co╢ b│ysnΩ│o w jej rΩku. Ujrzeli te┐, ┐e ca│a wrΩcz tonie we │zach.
- Bo┐e ona ma pistolet. - wzdrygn▒│ siΩ Giuseppe.
- Chyba wiem ju┐ co tu siΩ dzieje. Ciekaw jestem co jest na ╢cianie. - odpowiedzia│ podniecony Micha│ i pobieg│ w kierunku przystrojonego muru.
Z zafascynowaniem i przera┐eniem wpatrywali siΩ w zdjΩcia przylepione na ╢cianie. CzΩ╢µ z nich by│a czarno-bia│a, czΩ╢µ kolorowa. Wszystkie jednak przedstawia│y jedn▒ i t▒ sam▒ osobΩ. Na ka┐dym z nich by│ Malkolm. Malkolm w restauracji, Malkolm kupuj▒cy gazetΩ, Malkolm wsiadaj▒cy do auta w deszczowy dzie±. Ogl▒dali w│a╢nie jego wielk▒ kapliczkΩ sparali┐owani widokiem kobiety z pistoletem, kt≤ry przed chwil▒ mieli przed oczyma.
- Ona go zabije! - krzykn▒│ Micha│, a na zewn▒trz da│o siΩ s│ychaµ odg│os odje┐d┐aj▒cego auta. - Musimy co╢ zrobiµ!
- Nie!
- Jak to nie? To musi byµ to! Musimy pom≤c temu cz│owiekowi. Na pewno mo┐emy co╢ zrobiµ.
- Nie Michale! Nie rozumiesz! Ona zabije nie jego a j▒! - wykrzycza│ ca│e zdania rozdra┐niony Giuseppe.

Nad jednym ze zdjΩµ Malkolma dojrzeli ma│y punkt. Zaledwie milimetrowy, jednak tak bardzo jasny, mieni▒cy siΩ wszystkimi kolorami tΩczy.

* * *

Przetarli oczy. Kolejne przeniesienie. Znajdowali siΩ przed wej╢ciem do wysokiego wie┐owca. Przed nimi w odleg│o╢ci kilkudziesiΩciu metr≤w krzycza│o kolorowymi reklamami centrum miasta. Po prawo widzieli wyra╝nie jaki╢ park. By│o ciemno i p≤╝no, na ulicy nie widaµ by│o nikogo.
- Musimy siΩ spieszyµ. Trzeba jako╢ powstrzymaµ EmmΩ. PamiΩtasz, kt≤re to mog│o byµ piΩtro?
- Sk▒d┐e. To ty wygl▒da│e╢ przez okno.
- Dobrze szybko. Do ╢rodka. Wygl▒da│o to jakby mieszkanie znajdowa│o siΩ na poziomie dziesi▒tego piΩtra.
Drzwi od klatki by│y uchylone. Micha│ prze╢lizgn▒│ siΩ pomiΩdzy nimi i ruszy│ w kierunku spisu mieszka±c≤w.
- Na dziesi▒tym mieszkaj▒ tylko dwie kobiety. BΩdzie │atwiej.
- Lepiej zobacz kto idzie.
Od strony parku kroczy│a Emma. Mia│a rozpiΩty p│aszcz i poskrΩcane w│osy. Prawa rΩka zwisa│a bez ruchu obok cia│a wraz z trzymanym we± pistoletem. Wygl▒da│a na zrozpaczon▒ i zdeterminowan▒.
- Biegnijmy! - ponagla│ Micha│.
Droga po schodach trwa│a d│ugo. D│ugie zawijasy kolejnych piΩter zdawa│y siΩ ci▒gn▒µ w niesko±czono╢µ. Gdy wreszcie stanΩli na dziesi▒tym piΩtrze, us│yszeli d╝wiΩk przywo│ywanej windy.
- Masz jaki╢ pomys│ jak tam wejdziemy?
- Mo┐e po prostu zadzwonimy, no wiesz, tak jak z butelk▒ na sali balowej.
Starali siΩ obaj. Prawie oparli siΩ o dzwonek. Uda│o siΩ. Wewn▒trz us│yszeli gong, tymczasem winda zatrzyma│a siΩ na dole.
- Kto tam? - spyta│ kto╢ zza drzwi. - Halo! Jest tam kto? Co to za g│upie ┐arty? - s│yszeli kobiecy g│os z wewn▒trz mieszkania.
Spojrzeli na siebie bezradnie.
- Mam ! - wykrzykn▒│ Giuseppe i nagle rzuci│ siΩ przed siebie, wprost na drzwi. O dziwo nie zatrzyma│ siΩ na nich, lecz przelecia│ przez nie jak przez niezauwa┐aln▒ zas│onΩ, g│o╢no jΩcz▒c.
Winda ruszy│a w g≤rΩ. G│uchy zgrzyt pracuj▒cego mechanizmu rozni≤s│ siΩ po korytarzu. Emma sukcesywnie brnΩ│a w g≤rΩ, a Micha│ nie bardzo wiedzia│ co zrobiµ.
- Giuseppe? Jeste╢ tam? - pyta│ ch│onny informacji.
- Cholera, to nie to mieszkanie. Tu jest jaka╢ rodzina. - odpowiedzia│ mu g│os z wewn▒trz.
Winda stanΩ│a. Micha│ zamar│ w bezruchu.
- Giuseppe? Giuseppe! Ona...
Emma stanΩ│a na klatce schodowej. Oczy mia│a ca│e zapuchniΩte od │ez. Prawa rΩka lekko dr┐a│a. CiΩ┐ki prochowiec jaki mia│a na sobie by│ przemokniΩty do suchej nitki. Szale±stwo bi│o z jej oczu.
- Giuseppe! Szybciej do licha! Ona tu jest.
- Zaraz, zaraz. Nie mogΩ przej╢µ przez te drzwi.
- Pr≤buj przez ╢ciany, ╢piesz siΩ.
Emma dotknΩ│a dzwonka, a w│a╢ciwie prawie go zgniot│a. Jej oczy pozbawione jakichkolwiek skrupu│≤w przerazi│y Micha│a. Z wewn▒trz da│o siΩ s│ychaµ ciep│y, mi│y g│os muzy Malkolma:
- Tak ju┐, chwileczkΩ.
- Ona wstaje Micha│, zr≤b co╢. Cokolwiek. Bo┐e dziewczyno nie podchod╝ do drzwi! - krzycza│ z mieszkania Giuseppe.
- Za p≤╝no. - odpowiedzia│ Micha│.
Drzwi otworzy│y siΩ. Zaspana piΩkno╢µ stanΩ│a w drzwiach. Lufa pistoletu unios│a siΩ w rΩku Emmy na wysoko╢µ g│owy dziewczyny.
- To za mnie! - powiedzia│a Emma.
- Nieeee!!! - Micha│ ruszy│ przed siebie z ca│ym impetem, wprost na EmmΩ. - Nie wolno Ci!
Pad│ strza│. Emma potoczy│a siΩ przewr≤cona po pod│odze z ca│kowicie zdziwionym wyrazem twarzy, zatrzymuj▒c siΩ dopiero w salonie.
- Boli, piekielnie boli Giuseppe, ja odchodzΩ Giuseppe! CzujΩ to, czujΩ. To boli. To st▒d b≤l po jej dotkniΩciu. B≤l ostateczny. To koniec. - krzycza│ bez opamiΩtania Micha│, lecz Giuseppe nie s│ucha│. W│a╢nie pcha│ podnosz▒c▒ siΩ EmmΩ raz jeszcze. Prosto w stronΩ okna. Jego twarz wygiΩ│a siΩ w wyrazie nieopisanego b≤lu. Uderzy│ w ni▒ z ca│ych si│.
Emma wpad│a na szybΩ. Zaskoczenie nie opuszcza│o twarzy, gdy szk│o t│uk│o siΩ i zobaczy│a odleg│o╢µ dziel▒c▒ j▒ od ziemi. Przecie┐ o nic nie zawadzi│a. Jak to siΩ mog│o staµ? Kto j▒ popchn▒│?
Jej cia│o przechyli│o siΩ niebezpiecznie przez krawΩd╝ okna, by po chwili pomkn▒µ wprost na spotkanie z ziemi▒.

...

- Boliiii, to faktycznie koniec. Mich..? Micha│, jeste╢ jeszcze?

* * *

Marzena podesz│a do drzwi. Na pod│odze le┐a│a wci╢niΩta przez szczelinΩ koperta. Podnios│a j▒ i lekko jeszcze zaspana wr≤ci│a na sofΩ. Przykry│a siΩ kocem, chwyci│a za n≤┐ do papieru. Tym razem karteczka by│a niewielka. Starannie i z uczuciem wyjΩ│a j▒ z koperty i roz│o┐y│a.

"Nawet gdyby na ca│ym ╢wiecie pozosta│ ju┐ tylko jeden kwiat r≤┐y, znajdΩ go dla Ciebie.

Malkolm"

A mo┐e to w│a╢nie jest przeznaczenie? WsunΩ│a siΩ g│Ωbiej pod koc, przytuli│a list do piersi i spokojnie zasnΩ│a.

Mojemu Marzeniu,
M@lan.

Na g≤rΩ strony