| |
![]() |
Wybija północ |
Lekko siwy, niski i drobny mężczyzna nerwowym ruchem otarł pot z pomarszczonego czoła. Spojrzał na zegarek zawieszony na łańcuszku - w świetle ulicznej lampy ledwo widział wskazówki. Zresztą wydawało mu się, iż te tykają stanowczo za wolno. Kwadrans po 23... jeszcze 15 minut - myślał rozgorączkowany. Drętwym krokiem wszedł w cień, skrył się przed jadącą karetą. Gdy go mijała słyszał swawolny śmiech jakiejś niewiasty.... Jeszcze chwilka, przyjadą tutaj, a wtedy zostanę bezpiecznie przewieziony aż pod sam hotel. I nikt mi nie zabierze mego złota - odruchowo poprawił torbę na ramieniu. Miał szczerze dość stania w tej dzielnicy o złej sławie, gdyby nie konieczność z pewnością byłby już daleko stąd. To zimno? Czy też lodowate macki strachu oplatają moje gardło? Rozglądał się - pospiesznie przeleciał wzrokiem wąską ścieżynkę po lewej, szerszą zabłoconą przed nim i krzywo wybrukowaną ulicę z prawej. Popatrzył... i oniemiał... Nadeszli bezszelestnie - zakapturzony mężczyzna w zielonym płaszczu, elfka ze sztyletem w dłoni i z szaleństwem w nienormalnie szklistych oczach i krasnolud dzierżący nie oczyszczony z krwi topór. Ten ostatni przemówił: - Witaj, panie Fransua. Proszę się nie łudzić - twoje pachołki posmakowały
mego ostrza. Jest pełnia. Bezdomne koty odgrywają koncert. Marienburg. Jest pełnia. Elf nie odpowiada na pytanie klęczącego przy nim kompana. Ponuro patrzy jak na twarzy Arakiela pojawia się rozpacz i bezsilność. Taaak, myśli elf, my oboje wiemy, że to już koniec...teraz żałuję wielu rzeczy. Arakiel obserwuje jak na ustach elfa pęka bąbelek krwi. Klatka piersiowa już się nie unosi. Jest pełnia. Światło księżyca połykają mknące chmury. W oddali słychać odgłosy wrzawy towarzyszące biegnącym w tą stronę ludziom. Arakiel domyśla się, że to strażnicy. Strażnicy ludzkich wartości, stróże
prawa... no jasne. Bez pośpiechu osuwa powieki nieboszczyka . Zwinnie
ucieka w cień, pomiędzy budynki. Bezszelestnie posuwa się do przodu, spod
jego nóg uciekają szczury. Za plecami słyszy przekleństwo i rozkazy jakie
wydaje jeden z milicjantów. Wiedząc, że tu już jest bezpieczny i tu go
nie znajdą wyciera z ostrza krew. Rozorany policzek przypomina o sobie
ukłuciem bólu. Ciemno? Być może w Szarych Górach, w opuszczonej dawno temu przez krasnoludy twierdzy, tam gdzie tumany kurzu czekają od wieków, aż ktoś gwałtownym ruchem wzbije je w powietrze, tam gdzie lodowata woda sadzawki chciałaby rozbrzmieć pod stopami wędrowca, być może tam rzeczywiście jest ciemno. Ale tutaj, w pałacyku bogatych kupców z Marienburgu? Nie bądźmy głupi, tu się palą wszystkie światła. Tu ci zepsuci ludzie, którzy nigdy nie zasmakowali biedy chcą się rozerwać. Tu odbywa się spotkanie sekty. Większość obecnych wciąż myśli, że to tylko niewinny klub czczących boga rozkoszy. Oni stoją w kręgu. Przed nimi, na pulpicie leży duża, czerwona perła- pośredni obiekt kultu. Najbliżej perły stoją wtajemniczeni. Wyrazy ich opudrowanych twarzy świadczą o podnieceniu. Oni wiedzą o wiele więcej od nie wtajemniczonych. Nie zazdrościłbym im tej wiedzy. W dusznym powietrzu roznosi się zapach kadzideł. Pomieszczenie oświetla tuzin okazałych świeczników .Trzy tuziny płomyczków zgodnie tańczy do niemej muzyki. Czy to wiatr jest skrzypkiem? Tej nocy jedna, wylosowana osoba dotknie perły. Czy skończy tak jak większość - oszaleje i zostanie złożona później przez wtajemniczonych w ofierze? Czy też przeżyje i zmutuje aby stać się kapłanem Tzeentcha? Na razie chyba tylko sam Tzeentch to wie. Kobieta, która w ostatniej chwili dotarła na miejsce karetą, rozpoczyna wyśpiewywać inkantację. Na zewnątrz zaczyna padać. Podglądający rytuału chłopiec ucieka od okna w stronę ogrodu. Gdy biegnie, krople deszczu wpadają mu do rozwartych strachem oczu. Potyka się o korzeń wiekowego drzewa. Po chwili wstaje, cały umorusany w błocie. Wie gdzie biec. To dziecko ulicy, najęte aby śledzić pewną karetę. Piętnaście minut potem, gdy przemykał ciemnymi uliczkami w pobliżu rynku natknął się na jakiegoś półelfa rannego w policzek. Minęli się bez słów. Chłopcu już nie było zimno ani mokro. Już się nawet nie bał. Czekały na niego dwie złote korony, wykarmi tymi pieniędzmi na pewien czas rodzinę. Właśnie wraca do swego zleceniodawcy. Na miejskim cmentarzu dwóch zakapturzonych mężczyzn rozkopuje grób. Deszcz
zmiękcza ziemię, szumi na liściach drzew i nagrobkach, skapuje im z przemoczonych
płaszczów. Zimno przenika odsłonięte dłonie aż do kości. Ale i tak jest
warto. Ten nekromanta dużo płaci za świeże zwłoki. |