Spis tre╢ci Zew Cthulhu

Bezimienne Miasto


Szy, Ulmo

W pocz▒tku bez ko±ca

Tekst pojawi│ siΩ w "Arkham Courier" #1.

Czym dla Ciebie jest miasto, w kt≤rym mieszkasz? Kim s▒ ludzie, kt≤rych mijasz codziennie na ulicy? Pogr▒┐eni w powodzi w│asnych problem≤w b│▒dzimy w poszukiwaniu odpowiedzi. Ka┐dego dnia kupujemy chleb i papierosy w sklepiku na rogu, wsiadamy do autobusu, jad▒c do pracy. Zewsz▒d otoczeni przez ludzi podobnych do nas, czujemy siΩ zagubieni. Nie potrafimy odnale╝µ siΩ w tym zgie│ku my╢li cz│owieczej. S│uchamy, nie s│ysz▒c. Widzimy, lecz nie dostrzegamy. Ulice, budynki, przeje┐d┐aj▒ce samochody - wszystko wydaje siΩ byµ tak normalne, tak... realne. Jednak jest co╢, co nas niepokoi. Co╢, co nie pozwala zasn▒µ, co przera┐a.

Pojawia siΩ znik▒d. Poczucie wyobcowania. PrzeklΩta ╢wiadomo╢µ alienacji, samotno╢µ. Te twarze na ulicy, wci▒┐ tak samo wykrzywione w grymasie normalno╢ci. Nawet manekiny na wystawie sklepowej zdaj▒ siΩ... Tak, one... ┐yj▒. . Spogl▒daj▒ w Twoj▒ stronΩ, wytykaj▒ palcami. Przyspieszasz kroku, ale to nic nie daje. Strach narasta. Domy, kamienice, sklepy - wszystko przyt│acza ciΩ swym rozmiarem. Jeszcze Ci ludzie. Ten bezimienny t│um zobojΩtnia│ych na wszystko os≤b, bezmy╢lnie pod▒┐aj▒cych w nieznane.

Nerwowo rozgl▒dasz siΩ wok≤│ w poszukiwaniu drogi ucieczki. Brama. Kamienica. Jaki╢ dzieciak z lodami przebieg│ obok, u╢miechaj▒c siΩ. Zebraµ my╢li, zrozumieµ... DzieciΩcy ╢miech unosi siΩ przez chwilΩ, by znikn▒µ nagle w zakamarkach budowli. Cisza. "Ale sk▒d... dlaczego...?"

Nie wiesz? To Miasto... Ono budzi siΩ ze snu...

Pada│ deszcz. Du┐e krople raz po raz uderza│y w moj▒ twarz, rozpryskuj▒c siΩ w wilgotny py│. Nie zd▒┐y│em jeszcze chyba zmokn▒µ, bo wci▒┐ czu│em ciep│o swojego cia│a. Otworzy│em oczy. Niebo mia│o kolor miejskiego chodnika w upalny dzie± i pochyla│o siΩ gro╝nie nad miastem w oddali. Sta│em sam na rdzewiej▒cych torach kolejowych, z twarz▒ uniesion▒ ku g≤rze. Za mn▒, w ponurym garbie wzniesienia z│owieszczo czernia│a paszcza tunelu. Mo┐e zb│▒kana kropla deszczu wpad│a mi za ko│nierz... a mo┐e to ten tunel sprawi│, ┐e zadr┐a│em i szybko ruszy│em przed siebie. Kiedy obejrza│em siΩ po kilkunastu krokach, ca│e wzg≤rze spowija│ k│Ωbi▒cy siΩ tuman popielatej mg│y, kt≤ra szczelnym p│aszczem otula│a wszystko wok≤│.

Sta│em przed wielk▒ plansz▒, na kt≤rej widnia│ zniszczony mocno napis "Witamy w...". Nazwa by│a jednak tak zamazana, ze nie spos≤b jej by│o odczytaµ. Miasto cicho rozpo╢ciera│o siΩ przede mn▒, chocia┐ bardziej wyczuwa│em, ni┐ widzia│em jego obecno╢µ. Szed│em ju┐ od │adnych kilkunastu minut i nie spotka│em jeszcze ┐ywej istoty. Nie m≤wiΩ o ludziach. Nie by│o tu nawet ┐adnych zwierz▒t ani ptak≤w. Nie s│ysza│em µwierkania szaroburych wr≤bli, czy szczebiotania tak pospolitych przecie┐ szpak≤w. Mo┐e to przez deszcz... Wszystko tkwi│o w tak niesamowitej ciszy, ┐e szum kropel i d╝wiΩk moich krok≤w zdawa│y odbijaµ siΩ od ╢ciany mg│y i rozbrzmiewaµ g│o╢nym echem. Min▒│em tablicΩ i ruszy│em dalej wzd│u┐ tor≤w, kt≤re dawno ju┐ chyba nie widzia│y poci▒g≤w. Wtedy pierwszy raz poczu│em na sobie czyje╢ spojrzenie. Zatrzyma│em siΩ szybko i rozejrza│em dooko│a, ale nie dostrzeg│em nikogo. M≤j sz≤sty zmys│ wci▒┐ jednak krzycza│. Kto╢ wiedzia│, ┐e tu jestem, ale nie chcia│ siΩ pokazaµ. Obserwowa│ mnie tylko gdzie╢ z mg│y, jak syty jastrz▒b obserwuje t│ustego kr≤lika i zastanawia siΩ, czy wykorzystaµ nadarzaj▒c▒ siΩ okazjΩ i po┐reµ go ju┐ teraz, czy poczekaµ na kolejny g│≤d. Ten jastrz▒b czeka│, a ja, kr≤lik, nie zamierza│em czekaµ wraz z nim. Ogl▒daj▒c siΩ co chwilΩ za siebie ruszy│em z d≤│, ku wznosz▒cemu siΩ majestatycznie przede mn▒ Miastu.

Wszed│em na peron. Z drugiej strony tory znika│y w takiej samej popielatej mgle. Spojrza│em na │awki i siedz▒cych na nich podr≤┐nych. Niekt≤rzy spali, inni rozmawiali ze sob▒ szeptem. Gdzie╢ od strony schod≤w dochodzi│a smΩtna muzyka. W d╝wiΩk rozstrojonych skrzypiec wtapia│o siΩ skrzypienie semafor≤w, zmieniaj▒cych od czasu do czasu pozycjΩ. Podszed│em do grubej, opatulonej przybrudzonym, czerwonym swetrem kobiety z jaskraw▒ chustk▒ na g│owie. Wybija│a siΩ po╢r≤d tej szaro╢ci jak kolorowy motyl. Zapyta│em j▒ kiedy odchodzi poci▒g, ale nie zwr≤ci│a na mnie uwagi, zbyt zajΩta poch│anianiem wielkiej bu│ki prze│o┐onej grubym, plastrem sera. Nagle z mg│y dobieg│ stukot k≤│ i ╢wist lokomotywy, ale z brudnego tumanu nie wynurzy│ siΩ ┐aden metalowy kszta│t. Niekt≤rzy ospale spojrzeli w tym kierunku, reszta wcale nie zwr≤ci│a na to uwagi. Wtedy dotar│o do mnie, ┐e ci niedoszli podr≤┐ni doskonale wiedz▒, ┐e z tej poczekalni nie zabierze ich ju┐ ┐aden poci▒g. Kiedy pomy╢la│em, ┐e mogΩ podzieliµ ich los... Zacz▒│em biec w kierunku schod≤w. W po╢piechu min▒│em kulawego starca, rzΩpol▒cego co╢ na swoich starych, rozlatuj▒cych siΩ skrzypcach i wbieg│em do holu. W jednej chwili poczu│em siΩ jak dziecko...

Kasy by│y dwie. Sta│y przy wyj╢ciu z dworca, naprzeciw siebie, jak Brama Wielkich Zagadek. By│y olbrzymie. Jak i wszystko inne tutaj. PotΩ┐ny, okr▒g│y zegar, sp│ywaj▒cy gdzie╢ z sufitu bardzo wolno odmierza│ sekundy. Spojrza│em na rΩkΩ, chc▒c por≤wnaµ godzinΩ, ale chyba zostawi│em gdzie╢ sw≤j zegarek. Tik.... tak.... tik.... tak.... i zn≤w ta cisza... Podszed│em do kas. Choµbym przystawi│ │awkΩ i skaka│ na niej, nie siΩgn▒│bym pewnie kontuaru. Nie widzia│em, czy kto╢ w og≤le w nich siedzi, ale przecie┐ nie mia│o to znaczenia. Wiedzia│em ju┐, ┐e nie odjadΩ z tego Miasta kolej▒. Kiedy zbli┐y│em siΩ, kasy... spojrza│y na mnie i uros│y jeszcze bardziej. Stali╢my tak przez chwilΩ, ja i kasy. Przypatrywa│y mi siΩ z ciekawo╢ci▒, mierzy│y od g≤ry do do│u... jakby oceniaj▒c mnie. Po chwili prawa zazgrzyta│a, zaterkota│a g│o╢no i... lewa wyplu│a kartkΩ papieru. Kasy wyprostowa│y siΩ i skurczy│y. Droga na zewn▒trz by│a wolna. Pochyli│em siΩ i podnios│em le┐▒cy pod stopami bilet. W jedn▒ stronΩ...

By│o co╢ chorego w tym wszystkim, co╢ nie gra│o. Uszczypn▒│em siΩ w rΩkΩ i w tej samej chwili zakl▒│em g│o╢no z b≤lu. To nie by│ sen. Nie pamiΩta│em bym zasypia│, ale nie pamiΩta│em te┐ sk▒d siΩ tu wzi▒│em. Tunel, mg│a, peron, kasy... to wszystko by│o jak Kraina Czar≤w, a ja sam czu│em siΩ trochΩ, jak Alicja po przej╢ciu na drug▒ stronΩ lustra. Wyszed│em na zewn▒trz. Dworzec jakby znika│, wtapia│ siΩ w pn▒ce siΩ ku g≤rze kamienice. Powoli zaczyna│o siΩ ╢ciemniaµ i mrok wype│za│ z dziwnych zakamark≤w i piwnic. Jak czarna jaszczurka wspina│ siΩ coraz wy┐ej na brudne, chropowate, popΩkane i zgrzybia│e ╢ciany, niezauwa┐alnie czo│ga│ siΩ po brukowanej kamieniami ulicy. Gdzie╢ z dala dobieg│ stukot ko±skich kopyt i na skraju widoczno╢ci zamajaczy│ kszta│t doro┐ki. Jakby na jej powitanie, zaczΩ│y zapalaµ siΩ wielkie, okr▒g│e gazowe lampy. Deszcz nie pada│ ju┐ tak mocno, ale ca│y czas m┐y│o. Rozejrza│em siΩ niepewnie. Wok≤│ nie by│o nikogo... Doro┐ka podjecha│a bli┐ej i zatrzyma│a siΩ przy mnie. Doro┐karz siedzia│ nieruchomo na ko╝le i patrzy│ przed siebie niewidz▒cym wzrokiem. Nawet mnie to nie zdziwi│o. Chyba zaczyna│em siΩ ju┐ powoli przyzwyczajaµ...

Jechali╢my jaki╢ czas pustymi ulicami. Nie umia│em okre╢liµ jak d│ugo. W tym miejscu chwila mog│a byµ godzin▒, a wieczno╢µ u│amkiem sekundy. MinΩli╢my komisariat policji i stoj▒cy naprzeciw niego niewielki, rozlatuj▒cy siΩ budynek ze skrzynk▒ pocztow▒ i nienaturalnie wielkim, ╢wiec▒cym b│Ωkitno napisem POC.TA. W miejscu, gdzie powinna byµ litera Z, zia│a tylko pustka. Zapad│ ju┐ zmierzch i tylko latarnie roz╢wietla│y mrok. Deszcz ust▒pi│ mgle, kt≤ra wdar│a siΩ teraz do miasta nieproszona i rozpanoszy│a siΩ wszΩdzie. Wjechali╢my w portow▒ alejΩ, prowadz▒c▒ brudnym, zapuszczonym nadbrze┐em. Wok≤│ unosi│ siΩ stΩch│y zapach ryb i tranu. Na niewielkich domkach suszy│y siΩ podarte rybackie sieci, ale z ┐adnego z okien nie pada│a nawet smu┐ka ╢wiat│a. Spojrza│em na morze. Woda w przystani by│a czarniejsza od nieba i a┐ gΩsta od wodorost≤w. Gdzieniegdzie na powierzchni unosi│y siΩ ma│e ╢niΩte ryby. Powietrze tkwi│o w bezruchu nieporuszone najmniejszym nawet podmuchem wiatru. W s│abym ╢wietle ksiΩ┐yca, kt≤ry na chwilΩ wychyli│ siΩ zza chmur dostrzeg│em d│ugie drewniane molo wychodz▒ce daleko w morze. Jego koniec ton▒│, spowity mg│▒. Daleko przed nami, przez mg│Ω przebija│o siΩ monotonne ╢wiat│o latarni. Blady, md│y snop omiata│ nabrze┐e i gin▒│ gdzie╢ na morzu w gΩstej mgle. Przez chwilΩ wydawa│o mi siΩ, ┐e dojrza│em jaki╢ niewyra╝ny, z│owrogi, ciemny kszta│t, ale i on rozp│yn▒│ siΩ w bia│ych tumanach. Zadr┐a│em na sam▒ my╢l, jak straszna musia│a to byµ istota... Ko± skrΩci│ w niewielk▒ uliczkΩ i Port zosta│ za nami. Obejrza│em siΩ jeszcze za siebie, po raz kolejny czuj▒c na sobie czyj╢ wzrok. Na krawΩdzi mroku i p≤│cienia zauwa┐y│em jaki╢ ruch. A mo┐e mi siΩ tylko wydawa│o...

Ulica zwolna zaczΩ│a siΩ zwΩ┐aµ i kamienice po obu stronach zdawa│y siΩ schylaµ ku sobie swoje g│owy i zamykaµ jak dach nade mn▒. Nigdy nie cierpia│em na klaustrofobiΩ, ale teraz zaczyna│em siΩ dusiµ brakiem przestrzeni, tΩskni│em za kawa│kiem b│Ωkitnego nieba lub choµ za jedn▒ ma│▒ gwiazdk▒ na czarnym firmamencie. Na szczΩ╢cie doro┐karz wjecha│ w bramΩ przed nami, za kt≤r▒ mym oczom ukaza│ siΩ Rynek...

Jeszcze nigdy nie widzia│em czego╢ takiego. Ko± zatrzyma│ siΩ sam przy wej╢ciu do Ratusza. Wysiad│em i zanim zd▒┐y│em zap│aciµ, doro┐ka potoczy│a siΩ dalej i po chwili zniknΩ│a w tumanach mg│y. Jeszcze przez chwilΩ s│ysza│em stukot k≤│ o uliczny bruk, ale i on przegra│ z okrywaj▒c▒ wszystko mg│▒. To miejsce mia│o w sobie co╢ z magii... Podw≤jne kule gazowych latarni dawa│y do╢µ ╢wiat│a, by ukazaµ pochylaj▒ce siΩ nad placem kamienice. Ciemne oczodo│y ich okien wpatrywa│y siΩ we mnie z│owieszczo, jakby chcia│y mnie po┐reµ. Bia│y tuman potΩgowa│ wra┐enie niesamowito╢ci i sprawia│, ┐e wszystkie d╝wiΩki nik│y jeszcze zanim zd▒┐y│y siΩ narodziµ. Ruszy│em w kierunku Muzeum, bΩd▒cego wraz ze stoj▒cym obok Teatrem, jedn▒ ze ╢cian Rynku, ale kamienice uros│y i nastroszy│y siΩ nade mn▒ otwieraj▒c usta bram w niemym krzyku. Gdzie╢ trzasnΩ│a okiennica. Wystraszony cofn▒│em siΩ. Muzeum nie by│o dla mnie, nie dzisiaj. Rozejrza│em siΩ woko│o. Przed wej╢ciem do Ratusza, miΩdzy dwiema pod╢wietlanymi zielonkawo fontannami sta│a marmurowa kolumna. Spojrza│em do g≤ry. Jej szczyt znika│ we mgle, a mo┐e w zawieszonych nisko chmurach. Podszed│em bli┐ej. Jej powierzchnia by│a g│adka jak lustro. Zobaczy│em w niej swoj▒ twarz. Odwraca│em siΩ, gdy k▒tem oka ujrza│em ruch. Kolumna o┐y│a. Marmur zafalowa│ i na g│adkiej dot▒d powierzchni pojawi│y siΩ rysy i wybrzuszenia. Przera┐ony zastyg│em... Z powierzchni kolumny spogl▒da│a na mnie moja w│asna twarz...

Istnieje takie miejsce... Gdzie╢ miΩdzy jaw▒ i snem. Miejsce, w kt≤rym czai siΩ koszmar. Nie jest fragmentem sennych mira┐y, wyrasta gdzie╢ z pok│ad≤w naszej pod╢wiadomo╢ci i sami kreujemy je takim, jakie jest, pe│nym naszych najstraszliwszych lΩk≤w i najgorszych przeczuµ, miejsce, w kt≤rym wszystko mo┐e siΩ zdarzyµ, miejsce, przed kt≤rym nie da siΩ uciec, kt≤re samo odnajdzie ciΩ nawet wtedy, gdy tego nie chcesz, gdy bronisz siΩ przed nim. Bezimienne Miasto, gdzie na ka┐dym kroku czai siΩ mrok, by ogarn▒µ twe my╢li, wch│on▒µ, spowiµ tw≤j umys│. WiΩc strze┐ siΩ, Przechodniu, by nigdy do Niego nie trafiµ. Bo je╢li trafisz raz, bΩdziesz tam wraca│, czy tego chcesz... czy nie... A ja... Zrozumia│em... Chcia│em siΩ obudziµ, ale to nie by│ sen. By│o w tym co╢ nierealnego, co╢ nieprawdziwego, ale nie by│ to sen. To by│o miejsce gdzie╢ w pomiΩdzy. By│em pierwszym ┐ywym cz│owiekiem, kt≤ry trafi│ tutaj. Ca│a reszta to tylko cienie, ozdoby, jak rze╝by, czy pomniki... A wiΩc sta│o siΩ to, czego tak siΩ obawia│em... Odnalaz│em Bezimienne Miasto...

Na g≤rΩ strony