Spis treści Zew Cthulhu

Bezimienne Miasto


Szy

W pomiędzy

Tekst pojawił się w "Arkham Courier" #2.

Zbudził się ze snu wcześnie. Założył czarny dres, trampki i bluzę. Wbiegł żwawo na żwirową ścieżkę. Od ściany lasu dzieliło go kilkanaście metrów. Ciemne drzewa szumiały głucho. Nie przejmował się tym. Znał ten las zbyt dobrze. Dobiegł już do pierwszych drzew, będących forpocztami prawdziwych ciemnych czeluści lasu. Przebiegł obok ogromnej sosny, najokazalszej w całym tutejszym drzewostanie. Nagle, na krótką chwilę ogarnął go cień. Szybko jednak wybiegł z niego. Truchtem przebył jeszcze kawałek i... zobaczył prześwity w ścianie lasu. Przed nim powinien być jeszcze ogromny obszar drzew... Wybiegł, przedzierając się przez krzaki znajdujące się na drodze ku światłu. Było późne popołudnie. Stał na oblanej mgłą i kroplami rosy łące. W oddali dostrzegł kształty budowli. Na wzniesieniu bez wątpienia znajdowało się Miasto...

Spojrzał na rękę i wtedy przypomniał sobie. Zegarek leżał przy łóżku, na nocnej szafce, tam, gdzie zostawił go przed drzemką... W pośpiechu zapomniał go wziąć. Nie wiedział ile jeszcze ma czasu. Przez chwilę stał w bezruchu, jakby bał się, że każde najmniejsze skinięcie rozwieje wznoszącą się przed nim ułudę. Miasto jednak nie znikało. Zdziwił się. Słońce powoli opuszczało się za wzgórze. Nad samym Miastem wisiały mgły. W czerwonych promieniach słońca nieśmiało przedzierających się przez nie, ciemne kształty strzelistych wież i piętrzące się, nachodzące na siebie budynki wyglądały jeszcze bardziej niezwykle i tajemniczo. Cały obraz drżał i migotał jakby powietrze, które wypełniało przestrzeń, nagrzane było od słońca. Miasto go wzywało... ale nie potrafił sobie przypomnieć, by mogło tu istnieć jakiekolwiek miasto. To musiały być zwidy. Przez chwilę zastanawiał się, co robić. Nie mógł spóźnić się na nocną zmianę. Ostatnio nawet on nie mógł być pewien swej posady. Prasa chyba tylko ze względu na przyzwoitość nie nazywała rzeczy po imieniu, ale słowo recesja aż biło w oczy. Ciągle słyszano o demonstracjach niezadowolonych ludzi, likwidowano zakłady, inne same nie wytrzymywały i padały, w jego miejscowości grupa ludzi, którzy nie mieli pracy stale się powiększała. On przynajmniej miał gdzie się zahaczyć. Tym bardziej nie mógł sobie pozwolić na to, by dać szefowi pretekst. Ten tylko na to czekał, by w to miejsce dać pracę swojemu szwagrowi. Myśląc o tym zawrócił.

Między nim, a ścianą lasu stał młody chłopiec. Miał trzynaście, może czternaście lat. Ubrany w dżinsy i bluzę z kapturem stał tak i patrzył na niego. Ręce trzymał za sobą, jakby coś chował.
- Zgubiłeś się..? - zapytał.
Chłopiec w odpowiedzi tylko pokręcił przecząco głową. Cały czas uśmiechał się przyjaźnie. Tomasz nie bardzo wiedział co robić. To dziwne, że tak późno taki mały chłopiec był w środku lasu sam...
- Może odprowadzić cię do domu..? Mama pewnie martwi się o ciebie...
Chłopiec znów nie odezwał się ani słowem, tylko z przekonaniem ponownie pokręcił głową. Nie przestawał się uśmiechać... Wzruszył tylko ramionami. Nie zamierzał przejmować się jakimś małym bachorem. Wiedział, że w dzisiejszych czasach dzieciaki same świetnie sobie radzą i nie potrzebują żadnej pomocy. Ale kiedy ruszył przed siebie, chłopak zagrodził mu drogę.
- O co ci chodzi?
Dzieciak nic nie mówił, ale wyraźnie nie pozwalał mu przejść.
- Mały, daj sobie luz, wracaj do domu zanim zrobi się ciemno.
Ruszył przed siebie próbując wyminąć chłopca. Wtedy wyraz twarzy małego nagle się zmienił. W oczach miał szaleństwo, a na twarzy malowała się nienawiść... Szybciej niż zdążył zauważyć, zza pleców chłopca wynurzyły się ręce z kijem baseballowym... W ułamku sekundy próbował zasłonić się, ale kij zatoczył szeroki łuk i wylądował na wysokości pasa. Ciało przeszył silny ból. Chłopiec był znacznie silniejszy niż na to wyglądał. Mężczyzna skulił się mimowolnie. Podnosił głowę, by spojrzeć na chłopca, gdy kij wylądował na jego podbródku. Padając na plecy zobaczył kątem oka, jak ostatni fragment słońca chowa się za wzgórzem. Młodzieniec cały czas się uśmiechał, ale w tym uśmiechu była pogarda. Trzeci cios spadł na korpus, kiedy już leżał na ziemi...

Ocknął się, kiedy już było ciemno. Powoli otworzył oczy. Chłopca nigdzie nie było. Leżał na bruku w mdłym świetle gazowych latarni. Nad nim wznosiła się wysoka kolumna...

Znajdował się na brukowanym rynku. Dokładnie w centrum zgrabnie uformowanego okręgu, którego granice stanowiły wysokie, sięgające niemal chmur kamienice. Nadal kołowało mu się w głowie. Myśli nierówno błądziły po mózgu. Jedyną rzeczą, którą pamiętał był jego bieg przez las, a potem spotkanie z chłopcem. "Chłopcem? Czy to się naprawdę wydarzyło..." - mimowolnie zapytał sam siebie. Która mogła być godzina... Ściemniło się już lecz nie był dokładnie pewien... Żona będzie się martwić. Nie chciał już nawet myśleć o pracy. Szef pewnie najął już kogoś nowego... Dostrzegł oddalającą się od centrum placu staruszkę. Chwiejnym krokiem pobiegł za nią.
- Przepraszam, czy nie wie pani, która godzina? - zapytał dobiegając do przygarbionej, wolno idącej przed siebie postaci. Staruszka obróciła osypaną siwym włosem głowę w jego stronę. Puste drążące przestrzeń oczy wlepiła w niego. Poczuł się niezręcznie. Lustrowała go wzrokiem, a on ciągle czekał. Miał nadzieję...
- Tam - odpowiedziała ochrypłym głosem, wskazując jednocześnie na przeciwległy kraniec rynku. Znajdowała się tam wieża ratuszowa, z zawieszonym na niej zegarem. Podziękował głosem pełnym niepewności. Po pofałdowanej grzebieniem czasu twarzy zamarłej w bezruchu, z palcem wskazującym na ratusz staruszki nie przebiegł żaden grymas.

Powolnym krokiem szedł w stronę zegara. Budynek ratusza, w który wciśnięta była niewysoka wieża znajdował się już niedaleko. Mimo to godzina wskazywana przez zawieszony tam zegar nadal była niewidoczna. Dopiero gdy znalazł się kilka kroków od okutych żelazem dębowych drzwi ratusza, zadarłszy głowę, ujrzał wędrujące wskazówki. Przeraził się... Nie dość, że kręciły się do tyłu, zachowywały się jak wiatraki na jesiennym wietrze. Na chwilę odwrócił głowę. Omamy... to muszą być omamy... Lecz to chyba nie było takie proste. Przynajmniej on nadal widział dwie rozbawione w szaleńczym tańcu z wiatrem wstęgi metalu. To było za dużo jak dla niego na jeden dzień... Zbyt dużo. Nie chciał już oglądać chorobliwego urządzenia. Wbił wzrok w czubki butów i udał się w kierunku najbliższej kawiarni, których na rynku było zaledwie kilka. Natrafił na "Wiosenny Powiew". Czerwone parasole stojące przy stolikach odbijały w niewielkim stopniu światło gazowych latarni. Przy drewnianych stolikach siedziało kilka osób. Wybrał miejsce w kącie, zaraz obok dużego drzewka doniczkowego. Usiadł i czekał. Czekał na kelnera, który przyniósłby mu listę dań. Czekał...

Kelner nie zjawiał się. Minęło może dziesięć minut. Obserwował siedzących w kawiarnianym ogródku ludzi. Wszyscy zachowywali się bardzo dziwnie, tak jakby nikt nikogo nie widział. Mężczyzna w czarnym płaszczu i w kapeluszu na głowie siedział sztywno jak jakiś posąg. Para po drugiej stronie całowała się namiętnie nie zwracając uwagi na otoczenie. Nikt nie zauważył jego obecności. To miasto... było dziwne... Spojrzał jeszcze raz na rynek... Ze wszystkich stron, z wąskich uliczek wypełzały białe macki mgły, liżąc podstawy kamienic, pieszcząc pobliskie bramy i wypełniając je, jak mleko z piersi wypełnia usta dziecka. Wzdrygnął się... Nie miał ochoty znaleźć się w tej mgle. Lekko podenerwowany wstał i wszedł do środka.

Bar był pusty. Wnętrze wyglądało tak, jakby od lat nikt tu nie wchodził. Leżące na drewnianej podłodze porozbijane okruchy szkła jak wszystko dokoła pokryte były grubą warstwą kurzu. Połamane krzesła już dawno nie czuły ludzkiego dotyku. I do tego ta cisza. Słyszał każde swoje poruszenie, szelest materiału pocieranego o materiał. Słyszał wyraźnie nawet bicie swego serca. Naprzeciw wejścia zobaczył drzwi do toalety. Rozcięty łuk brwiowy zapiekł boleśnie przypominając o sobie. Dotknął czoła i popatrzył na palec. Na opuszkach znaczył się ślad świeżej krwi... Chciał chociaż obmyć twarz. Czuł, jak powoli zaczyna puchnąć. Skrzywił się i nie myśląc wiele ruszył ku drzwiom.

Otworzył je i... zastygł w miejscu... Przed nim rozciągała się przestrzeń. Stał na krawędzi skały, a jakieś pięćdziesiąt metrów pod jego stopami szalało morze rozbijając się o klif. Na twarzy poczuł chłodną morską bryzę. Gdzieś na krawędzi widoczności, po lewej stronie dojrzał mdłe światło latarni morskiej. Wokół wolno zapadała ciemność. Przerażony zamknął oczy, zatrzasnął drzwi i odetchnął głęboko. Był o krok od śmierci. To Miasto było chore. Ludzie siedzący przy stolikach, nie zwracający uwagi na nic. Ten dziwny zegar, którego wskazówki tańczyły jakiś straszliwy taniec na wietrze. Staruszka z obłąkanym wzrokiem i kawiarnia, która nie jest kawiarnią. Kiedy otworzył oczy... osunął się po drzwiach. W pomieszczeniu było duszno i gęsto od dymu papierosów i cygar. Przy stolikach siedzieli ludzie, rozmawiali ze sobą, pili wino, wszędzie krzątały się dziewczyny w jednakowych strojach i białych fartuszkach. Jedna z nich zaniepokojona podbiegła do niego.
- Coś się stało...? Coś panu podać..? - w jej oczach zauważył troskę. - Zrobił się pan nagle taki blady... Była bardzo ładna. Nie rzucała może na kolana, ale było w niej coś tak kobiecego, coś pięknego. Nie mogłaby chyba zostać modelką, pomyślał, ale nie była zwykłą dziewczyną, jakie codziennie spotyka się na ulicach. Jak... jak... nie mógł sobie przypomnieć nazwiska tej aktorki... Grała z Tomem Hanksem w "Bezsenności w Seattle..." Meg... Meg... Miał to na końcu języka... Ryan...
- Meg... - wyszeptał.
- Czy my się znamy..? - Kelnerka spojrzała na niego zdziwiona. - Skąd pan zna moje imię..?
Tego było za wiele... Zakręciło mu się w głowie i znów odpłynął w ciemność.

Ocknął się z zimna. Nie mógł opanować szczękania zębami. Leżał w porannej rosie, na leśnej polanie. Polanie, przez która codziennie przebiegał w czasie swojej gimnastyki. Znal te drzewa, znal krzaki dookoła. Był w domu...

Na górę strony