Powr≤t

Jakub Turkiewicz
RAMI╩ DYKTATORA - III Ben "Obi Wan" Kenobi
(obszerne fragmenty wywiadu rzeki z dawnymi VIPami).

    Dzielnica w kt≤rej znajduje siΩ gabinet pani Drusse, nale┐y do tych miejsc w kt≤re nikt przy zdrowych zmys│ach nie zapuszcza siΩ z w│asnej woli. Miejsce to, dawno zapomniane przez ludzi sukcesu, zaro╢niΩte kΩpami o╢lizg│ego zielska i mchu, pachn▒ce grzybem, odstrΩcza nie tylko widokiem przypominaj▒cych poskrΩcane szkielety, starych czarnych drzew, ale przede wszystkim ch│odem wion▒cym z pustych oczodo│≤w okiennic zaniedbanych dom≤w. 
    Z trudem zdobywam siΩ na wysi│ek przebrniΩcia przez pachn▒cy ple╢ni▒ park. Zapalam papierosa po czym wchodzΩ na niewielki drewniany mostek, zawieszony nad zielonym ╢ciekiem wpadaj▒cym do pobliskiego stawu. BrzydzΩ siΩ dotkn▒µ porΩczy, kt≤ra najwyra╝niej s│u┐y za kloakΩ zamieszkuj▒cych okolicΩ go│Ωbi. Jest godzina 19:00, ale zaczyna siΩ ju┐ ╢ciemniaµ. Kiedy docieram do wy│o┐onej kocimi │bami, stanowi▒cej granicΩ parku drogi, moim  oczom  ukazuj▒ siΩ pe│ne jaki╢ br▒zowych badyli, przydomowe ogrody, kt≤rych widok stanowi wystarczaj▒cy pretekst do rozmy╢la± o przemijaniu i ╢mierci. 
Nie przejmuj▒c siΩ strugami p│yn▒cego z nieba kwa╢nego deszczu odnajdujΩ odpowiedni dom i naciskam dzwonek. 
    Pani Drusse to mi│a staruszka. Na g│owie ma co╢ w rodzaju peruki, choµ wcale nie zdziwi│bym siΩ gdyby okaza│o siΩ ┐e to jaka╢ okultystyczna czapka ze zdech│ego szczura, albo stary, radziecki he│mofon . 
- Herbaty, m│ody cz│owieku ? - pyta jeszcze w przedpokoju, przesuwaj▒c powoli swoje obute w g≤ralskie bambosze stopy po bezbarwnym dywanie. 
- DziΩkujΩ - odpowiadam, i ruszam za ni▒ w stronΩ niewielkiego pokoiku, w kt≤rym ┐arzy siΩ b│Ωkitny neon. Z niepokojem obserwujΩ ╢ciany, z kt≤rych zdarto tapetΩ pozostawiaj▒c du┐e brunatne plamy. Usi│ujΩ uwierzyµ, ┐e to pozosta│o╢ci po kleju, choµ wyobra╝nia podsuwa obrazy najbrutalniejszych morderstw z u┐yciem siekiery. 
    Kiedy docieramy do pokoju, za oknem rozbrzmiewaj▒ pierwsze odg│osy ciΩ┐kiej, przetaczaj▒cej siΩ w│a╢nie nad miastem burzy. Pani Drusse, kt≤rej najwyra╝niej nigdzie siΩ nie spieszy, powoli zamyka okiennice, a ja mam czas aby wnikliwie przyjrzeµ siΩ pomieszczeniu. Nie robiΩ tego jednak, tylko staram siΩ osuszyµ chusteczk▒ ca│kowicie przemoczone w│osy. 
Kobieta k│adzie przede mn▒ po┐≤│k│▒, haftowan▒ chusteczkΩ a po chwili znika w kuchni by przynie╢µ prost▒, umieszczon▒ w metalowym koszyczku z uchem, szklankΩ, wype│nion▒ po brzegi herbat▒. Kiedy jej nie ma, ca│▒ uwagΩ po╢wiΩcam kontemplacji wydawanych przez dom d╝wiΩk≤w. Akurat, w chwili gdy wydaje mi siΩ ┐e zosta│em osaczony przez te wszystkie chroboty, jΩki, stuki i poskrzypywania, pani Drusse siada naprzeciw mnie i odzywa siΩ │agodnym g│osem: 
- Wiem co my╢lisz ch│opcze. My╢lisz, ┐e tych dom≤w nikt nie odwiedza. My╢lisz, ┐e przychodz▒ tu tylko grabarze, ┐eby sprawdziµ czy nie trzeba nas ju┐ wynie╢µ?
     U╢miecha siΩ tajemniczo. 
-To nie prawda. Mamy tu wielu go╢ci. Och, jak┐e wielu! Oczywi╢cie nie wszyscy pochodz▒ ze ╢wiata ┐ywych. 
    M≤wi co╢ jeszcze, ale gwa│towny grzmot zag│usza jej s│owa, a ja kulΩ siΩ w sobie przestraszony wywo│anym przez b│yskawicΩ refleksem ╢wietlnym, kt≤ry zmieni│ jej twarz w maskΩ grozy. Ze strachem odwracam wzrok, po to tylko by zauwa┐yµ rozpiΩt▒ gdzie╢ poza jej plecami monstrualnych rozmiar≤w pajΩczynΩ. Nie poprawia to mojego nastroju. 
Posy│am w jej stronΩ nieszczery u╢miech. Kobieta ze spokojem wskazuje d│oni▒ stoj▒cy nieopodal fotel. Pod▒┐am wzrokiem za jej gestem i czujΩ przebiegaj▒ce po karku dreszcze. 
    Na fotelu siedzi mΩ┐czyzna. W│a╢ciwie nie tyle mΩ┐czyzna, co jego wizerunek. Albo jest to wyj▒tkowo sprytna sztuczka, albo rzeczywi╢cie mam do czynienia z nieznanem. 
MΩ┐czyzna wydaje siΩ byµ przezroczysty, a dooko│a jego sylwetki pe│gaj▒ jakie╢ b│Ωkitne ogniki. Ubrany jest w br▒zowe │achmany - jaki╢ rodzaj br▒zowego p│aszcza z kapturem. 
PowstrzymujΩ odruch, kt≤ry ka┐e mi rzuciµ siΩ do panicznej ucieczki i z szacunkiem chylΩ g│owΩ.
 - Witaj - m≤wiΩ, patrz▒c na zjawisko spode │ba a r≤wnocze╢nie otwieram sw≤j profesjonalny notes dziennikarza. RΩka zaczyna automatycznie pisaµ, a ja przygl▒dam siΩ duchowi. Szczerze m≤wi▒c by│em przekonany, ┐e pani Drusse poka┐e mi parΩ sztuczek z tabliczk▒ Ouija, albo porcelanowym talerzykiem i nie do ko±ca przekonany o autentyczno╢ci swych prze┐yµ wr≤cΩ do domu. W najlepszym razie spodziewa│em siΩ us│yszeµ jakie╢ g│osy. Tymczasem najwyra╝niej mam przed sob▒ Bena Kenobiego w ca│ej okaza│o╢ci. I co ciekawe - nie uwierzycie - ale duch ten nie unosi siΩ nieruchomo w powietrzu, lecz po prostu siedzi na fotelu. 
- Nie s▒dzi│em ┐e duchy mog▒ siedzieµ - powiedzia│em wreszcie, bo nie wiedzia│em jak inaczej mo┐na zagaiµ rozmowΩ ze zjaw▒. 
- Ba - odrzek│ Kenobi, a jego g│os nie wydawa│ siΩ brzmieµ ani nienaturalnie ani wyj▒tkowo. Patrzy│ na mnie z pogard▒, jakby usi│owa│ oceniµ moj▒ warto╢µ. 
- Kolejna ┐a│osna forma ┐ycia? Znowu jaki╢ byle kto ! Dlaczego ci▒gle muszΩ mieµ do czynienia z ludzkim │ajnem ?
    CzujΩ siΩ nieswojo, chwilΩ zastanawiam siΩ czy nie powinienem ostentacyjnie wyj╢µ. Nogi jednak odmawiaj▒ mi pos│usze±stwa a jaki╢ wewnΩtrzny g│os radzi abym nie kusi│ losu. Przypominaj▒ mi siΩ najbardziej drastyczne sceny z tanich horror≤w. 
- Jeste╢ ludzkim │ajnem - powtarza Kenobi machaj▒c mi przed nosem lekko przezroczyst▒ d│oni▒, a ja z przera┐eniem zdajΩ sobie nagle sprawΩ, ┐e to prawda. 
- Jestem ludzkim │ajnem - m≤wiΩ z przekonaniem, a duch u╢miecha siΩ pod nosem. 
- Pragniesz spu╢ciµ spodnie, w│o┐yµ palec wskazuj▒cy prawej d│oni do lewego ucha a lewej do dziurki od nosa. Zr≤b to! 
    Zastanawiam siΩ, sk▒d zna moje marzenia, po czym wype│niam jego polecenie. 
- S│abe umys│y - m≤wi Ben rozk│adaj▒c rΩce w ge╢cie rezygnacji. - Ca│e ┐ycie mia│em do czynienia tylko ze s│abymi umys│ami. 
    ªmieje siΩ, patrz▒c na mnie z pogard▒ a ja zdajΩ sobie nagle sprawΩ, ┐e bez spodni i z palcami w r≤┐nych dziurach wygl▒dam jak idiota. Robi mi siΩ gor▒co w twarz i b│yskawicznie podci▒gam portki po czym siadam w fotelu. MarzΩ tylko o tym, by wreszcie wyj╢µ z tego okropnego domu. BojΩ siΩ jednak drgn▒µ. Wiem, ┐e pozostajΩ we w│adzy tego upiornego szale±ca. 
- Pragniesz stan▒µ na g│owie - m≤wi nagle Ben, a ja przez chwilΩ nie mogΩ oprzeµ siΩ wra┐eniu, ┐e przybysz pragnie zabawiµ siΩ moim kosztem. Wra┐enie jednak znika r≤wnie szybko jak siΩ pojawi│o bo potrzeba by stan▒µ na g│owie staje siΩ silniejsza ni┐ cokolwiek czego do tej pory w ┐yciu do╢wiadczy│em.
StajΩ zatem na g│owie i czujΩ wielk▒ ulgΩ.
 - Oto co lubiΩ najbardziej. Manipulacja. Zawsze manipulowa│em g│upcami. NajwiΩkszym z nich by│ Anakin. - Kenobi ╢mieje siΩ do rozpuku, po czym robi efektown▒ pauzΩ i wreszcie kontynuuje: 
- Kiedy╢ postanowi│em sobie, ┐e znajdΩ jakiego╢ bΩkarta, najbardziej ┐a│osnego z ┐a│osnych, syna niewolnicy, kt≤ra nie tylko nie pamiΩta, kto by│ ojcem jej dziecka, ale w og≤le zapomnia│a, ┐e ojciec istnieje. Szczerze m≤wi▒c w takiej dziurze jak Tatooine problem ten dotyczy co drugiej kobiety. Zreszt▒ nic dziwnego, gdyby╢ od┐ywia│ siΩ zeskrobywan▒ ze skraplaczy ple╢ni▒ te┐ mia│by╢ k│opoty z kojarzeniem fakt≤w. 
Znowu ten upiorny ╢miech, jako╢ kiepsko zgrany z mimik▒ Kenobiego. Nie wiem, czy duchy mog▒ byµ nerwowe, lub rozkojarzone, ale ten w│a╢nie tak wygl▒da│. Swoje  kwestie wyg│asza│ z pozornym spokojem, ale czu│o siΩ ┐e co╢ jest z nim nie tak. 
- Dzieciak znalaz│ siΩ przypadkiem. Przyprowadzi│ go Qui Gon Jinn czy jak on tam siΩ w og≤le nazywa│. Bawi│o mnie, ┐e facet uwa┐a siΩ za mojego mistrza. Mistrzem to on faktycznie by│, ale chyba w uk│adaniu fryzury. 
Przesiadywa│ godzinami przed swoj▒ toaletk▒ i szczotkowa│ w│osy jak kobieta, a p≤╝niej upina│ je starannie jak jaka╢ uczennica. Wstyd by│o na to patrzeµ.     
     Eteryczne cia│o zjawy zdaje siΩ p│on▒µ rumie±cem, gdy tymczasem ja zastanawiam siΩ dlaczego wpad│em na pomys│ by stan▒µ na g│owie ? Wracam do normalnej pozycji, po czym kucam by pozbieraµ rozsiane po pod│odze monety, kt≤re chwilΩ wcze╢niej posypa│y siΩ z moich kieszeni. 
Duch tymczasem kontynuuje: 
- Przyprowadzi│ kiedy╢ tego bΩkarta i chcia│ zrobiµ z niego Jedi. Kto wie, mo┐e nawet by mu siΩ powiod│o, wiΩc sprytnie zaaran┐owa│em nasz pojedynek z Darthem Maulem, podczas kt≤rego celowo spad│em z pomostu. P≤╝niej, bez po╢piechu bieg│em sobie w stronΩ walcz▒cych, udaj▒c ┐e pragnΩ pom≤c Qui Gonowi. - oddech Kenobiego staje siΩ urywany, m≤wi nienaturalnie szybko, dziwnym tonem. - Mog│em przecie┐ u┐yµ prΩdko╢ci Jedi, jak wtedy gdy uciekali╢my przed Droidikasami, ale nie u┐y│em. Oczywi╢cie zanim dotar│em z odsiecz▒ ten niezgu│a by│ ju┐ martwy. Podejrzewam, ┐e i tak by za d│ugo nie po┐y│. Pewnie prΩdzej czy p≤╝niej wpad│by pod jaki╢ ╢migacz, albo poder┐n▒│ sobie przypadkiem gard│o podczas smarowania bu│ki mas│em. A mo┐e i nie. W zasadzie nie mam ┐adnych podstaw aby tak przypuszczaµ, ale lubiΩ m≤wiµ takie rzeczy. Ot taka z│o╢liwa natura. 
    U╢miecham siΩ grzeczno╢ciowo i z niepokojem spogl▒dam na pani▒ Drusse, kt≤ra mruga do mnie porozumiewawczo, co znaczy ┐e mam piµ herbatΩ. 
- W ka┐dym razie ch│opak by│ m≤j. - ci▒gnie duch, ju┐ powoli. - Mog│em robiµ z nim co chcia│em. Przed rad▒ Jedi udawa│em oczywi╢cie dobrego rycerza, bo choµ by│em potΩ┐ny, to jednak Nec Herkules kontra plures, czyli i Herkules dupa, kiedy wroga kupa.
Patrzy na mnie przenikliwie. 
- Zna│e╢ to powiedzenie ? - pyta. 
- Niestety nie - odpowiadam - Nigdy nie interesowa│em siΩ cytatami ani popularnymi sentencjami. Szczerze m≤wi▒c bardziej ceniΩ sobie kreatywno╢µ ni┐ b│yskanie nabyt▒ wiedz▒ niby sztucznym zΩbem. 
    Zjawa nie ukrywa rozbawienia, a mimo to nie wygl▒da na rozbawion▒. To naprawdΩ przera┐aj▒ce i nienaturalne.
- Uwielbiasz cytaty - m≤wi, wykonuj▒c nieznaczny gest. Podnosi siΩ powoli z fotela i zagl▒da w moje notatki - Notujesz ? Masz s│ab▒ pamiΩµ ? 
- Verba volant, scripta manent - odpowiadam, a pani Drusse t│umaczy: 
- S│owa ulatuj▒, pismo zostaje. 
    Kenobi u╢miecha siΩ, ale robi to tak, by jego usta pososta│y niewidoczne. 
- Dzieciakiem manipulowa│o siΩ r≤wnie │atwo jak tob▒, ╢mieciu z planety Ziemia! - Parska nagle - Choµ czasami musia│em pos│ugiwaµ siΩ fortelami. By│ w ko±cu rycerzem Jedi. Przede wszystkim nie pozwoli│em mu utrzymywaµ kontakt≤w z matk▒ - niewolnic▒. Wybi│em mu z g│owy pomys│ wykupienia jej i powiedzia│em, aby jej nie odwiedza│ bo mo┐e zaraziµ siΩ ╢wierzbem. Poskutkowa│o. Ch│opak bardzo ba│ siΩ r≤┐nego rodzaju ma│ych insekt≤w, a zw│aszcza komar≤w, zawsze nawet w najwiΩksze upa│y chodzi│ w sk≤rzanym grubym ubraniu. Z czasem zacz▒│ nosiµ tak┐e i rΩkawiczki. Z wiekiem ta fobia tak siΩ nasili│a, ┐e kaza│ sobie zrobiµ z blachy specjalny he│m wraz z mask▒, kt≤ry zdejmowa│ jedynie w specjalnym pomieszczeniu w kszta│cie kuli Spryskiwa│ je kilka razy dziennie ╢rodkiem owadob≤jczym. W ko±cu powypada│y mu od tego w│osy, i zupe│nie zniszczy│ sobie cerΩ.
     Kenobi ciΩ┐ko wzdycha a ja odnoszΩ dziwne wra┐enie, ┐e powietrze wok≤│ jego postaci zgΩstnia│o, jakby przyci▒gaj▒c mrok. Choµ postaµ mistrza zbudowana jest z pewno╢ci▒ z niematerialnego eteru to jednak szczeg≤│y jej wygl▒du wydaj▒ siΩ niepokoj▒co wyra╝ne. OdnoszΩ wra┐enie, ┐e widzΩ jego zΩby , osadzone nier≤wno w przekrwionych, prawie czarnych dzi▒s│ach. Niekiedy pod jego oczami dostrzegam cienie. Upi≤r jednak nie zwraca na mnie uwagi, lecz kontynuuje:
 - Rozbudza│em w nim najni┐sze instynkty. Przekupi│em bandΩ Tusken≤w aby porwali i zabili jego matkΩ. Nies│ychany by│ ten Anakin, robi│ wszystko czego siΩ po nim spodziewa│em. Oczywi╢cie wszystkich pozabija│ i przeszed│ na ciemn▒ stronΩ mocy. Nawet trochΩ siΩ tym zmartwi│em, bo c≤┐ to za zwyciΩstwo gdy wszystko idzie tak │atwo ? NaprawdΩ, chcia│bym szanowaµ ludzi, ale jak┐e to mo┐liwe kiedy okazuje siΩ, ┐e oni nie zas│uguj▒ na szacunek? Wiesz ile os≤b nie myje zΩb≤w ? A jaki odsetek ludzko╢ci w og≤le czyta ksi▒┐ki? W czasach republiki wszyscy biegali w jaki╢ szatach, pudrowali nosy i udawali pacyfist≤w. Za imperium z kolei odwrotnie. Wszyscy w mundurach i pod sznurek. Ob│Ωd. 
    Chwila milczenia. Kenobi wpatruje siΩ w jaki╢ punkt poza zasiΩgiem mojego wzroku. S▒dzΩ, ┐e widzi przesz│o╢µ.
- By│ jeden wyj▒tek. Tak. Dexter Jetster. - Kenobi u╢miecha siΩ czule i pie╢ci d│oni▒ wyobra┐enie twarzy przyjaciela. W jego oku pojawia siΩ eteryczna │za 
- Kocha│em go jak brata. Jedyny prawdziwy mΩdrzec jakiego spotka│em podczas swojej ziemskiej, a w│a╢ciwie intergalaktycznej tu│aczki. Niby prosty prywaciarz, prowadz▒cy obskurn▒ budkΩ z hamburgerami, a w istocie prawdziwy geniusz, kt≤ry wszystko wiedzia│. »adnego pytania nie zostawia│ bez odpowiedzi. Kiedy jakiej╢ informacji nie by│o w archiwum Jedi, jedynym ratunkiem pozostawa│ Dexter. Nic dziwnego. Od najm│odszych lat uwielbia│ rozwi▒zywaµ krzy┐≤wki. Ogl▒da│ tak┐e wszystkie teleturnieje takie jak np. Vabank, albo Ko│o Fortuny. No i oczywi╢cie nie wolno nie doceniµ kontaktu z lud╝mi. To najwa┐niejsze. Jako w│a╢ciciel knajpy, czΩsto bywa│ na rynku, gdzie rozmawia│ z przekupkami. To one w│a╢nie powiedzia│y mu o zatrutych strza│kach z Kamino. 
- A jego dzieci ? - pytam. 
    Duch patrzy na mnie przez chwilΩ w milczeniu, wyra╝nie niezadowolony ┐e wyrwa│em go z zamy╢lenia. Jego twarz, choµ pozornie │agodna i m▒dra wydaje siΩ przera┐aj▒ca. Momentami dostrzegam pod jego sk≤r▒, pulsuj▒ce ciemne ┐y│y. Zmienia ona kolor, ni z tego ni z owego zamieniaj▒c siΩ w bia│y, wrΩcz przezroczysty pergamin, to znowu powraca do pierwotnej postaci. Pok≤j wype│nia ch│≤d. 
- Dexter nie mia│ dzieci - m≤wi wreszcie g│osem, kt≤ry normalny cz│owiek uzyskaµ mo┐e dopiero po w│o┐eniu g│owy do studni.
 - Chodzi mi o dzieci Anakina. 
- Jego dzieciaki to dok│adnie tacy sami intelektuali╢ci jak on. Kiedy sytuacja w galaktyce sta│a siΩ stabilna - bo dziΩki moim knowaniom uda│o siΩ zniszczyµ republikΩ i wyeliminowaµ pozosta│ych Jedi- moja ┐▒dza perwersji wci▒┐ pozosta│a nienasycona. Zapragn▒│em zniszczyµ tak┐e Vadera czyli w│asne dzie│o. Poszczu│em go jego w│asnym synem! Wyobra┐asz sobie ? Sk│≤ci│em najbli┐sz▒ rodzinΩ. Ale to nie wszystko. W swoim geniuszu wiedzia│em, ┐e Vader zdradzi i zamorduje Imperatora, kt≤remu tyle lat wiernie s│u┐y│ i kt≤ry co tu kryµ by│ jego przyjacielem i mentorem. Co za perwersja ! C≤┐ za skomplikowana intryga, kt≤rej w▒tki snu│em i splata│em tyle dziesiΩcioleci ! Jestem mistrzem ! Jestem najlepszy ! Gdyby╢ chcia│ zostaµ moim padawanem, mogΩ nauczyµ ciΩ pos│ugiwania siΩ k│amstwem dla osi▒gania w│asnych cel≤w. Co prawda pracujΩ aktualnie jako doradca kilku firm krΩc▒cych telewizyjne reklamy a tak┐e pomagam w realizacji program≤w promuj▒cych UniΩ Europejsk▒, ale czujΩ ┐e jestem ju┐ starym duchem i chcia│bym znale╝µ nastΩpcΩ, wiΩc znajdΩ czas dla ciebie. Co ty na to ? 
- Zobaczymy - odpowiadam zgodnie z prawd▒ a r≤wnocze╢nie zastanawiam siΩ jak to w│a╢ciwie jest z tymi duchami? Dlaczego Kenobi to wszystko mi opowiada, nie czekaj▒c nawet a┐ zadam pytanie? Mam wra┐enie ┐e starzec wyznaje swoje grzechy jakby liczy│ na odkupienie, lub przynajmniej na moje wybaczenie ? Nigdy siΩ tego nie dowiem, przynajmniej dop≤ki nie zapytam o to pani Drusse. To wybitna specjalistwa.
- Pocz▒tkowo, chcia│em oszukaµ Luke'a Skywalkera, ┐e Vader zamordowa│ jego ojca. Niestety wszystko siΩ wyda│o gdy ci dwaj spotkali siΩ na Bespin. Ale co tam. Jako╢ z tego wybrn▒│em.- Usi│uje siΩ ╢miaµ. Zamiast tego wydaje jakie╢ d╝wiΩki, przywodz▒ce na my╢l wszystkie przypadki histerii z jakimi siΩ zetkn▒│em podczas swego niezbyt d│ugiego przecie┐ jeszcze ┐ycia
.- Kiedy siΩ mataczy trzeba nie╝le uwa┐aµ. K│amstwo ma kr≤tkie nogi. Pod koniec doczesnego ┐ycia sam ju┐ nie pamiΩta│em komu m≤wi│em, ┐e mia│em robota astronawigacyjnego, komu ┐e nie mia│em, kogo informowa│em, ┐e Anakin gdy go spotka│em by│ pilotem, a komu nak│ama│em ┐e by│ wspania│ym przyjacielem. Szczerze m≤wi▒c teraz np. nie mogΩ sobie przypomnieµ dlaczego w│a╢ciwie z Tob▒ rozmawiam ? Kim ty w og≤le jeste╢?
    Kenobi wtula twarz w d│onie, a ja dopiero teraz zauwa┐am, ┐e do jego nogi przyczepiono ciΩ┐ki ┐elazny │a±cuch zako±czony wielk▒ kul▒. 
- Dlaczego ja muszΩ zawsze z wszystkimi rozmawiaµ? - syczy upi≤r. - Dlaczego nie mogΩ zaznaµ spokoju. Dlaczego ja muszΩ m≤wiµ i m≤wiµ i m≤wiµ ? 
    Martwy Jedi rozchyla nieco palce a ja z przera┐eniem dostrzegam, ┐e cieknie spomiΩdzy nich krew. Jest czarna i wyp│ywa chyba z oczodo│≤w. Rycerz rozciera j▒ po twarzy i podnosi g│owΩ. 
Ch│≤d staje siΩ nie do wytrzymania, na wystaj▒cych z mojego nosa w│oskach pojawia siΩ szron.
 Z niepokojem spogl▒dam w stronΩ okna, bo wydaje mi siΩ ┐e w pomieszczeniu zrywa siΩ lekki wiatr. Okno jest jednak zamkniΩte. Pani Drusse siΩga po r≤┐aniec i zaczyna nies│ychanie szybko poruszaµ ustami. Zjawa tymczasem wstaje i spogl▒da na mnie pustymi oczodo│ami. 
- Dlaczego przypominasz mi tΩ historΩ ? Dlaczego muszΩ j▒ wci▒┐ prze┐ywaµ?
     Duch wyci▒ga w moj▒ stronΩ d│onie. S▒ potworne. Niewiele maj▒ wsp≤lnego z astralnym cia│em, kt≤re objawi│o siΩ na pocz▒tku. Wydaje siΩ ┐e zmaterializowa│y siΩ jako gnij▒ce miΩso, spod kt≤rego wyzieraj▒ nagie ko╢ci.     
    Wciskam siΩ w fotel a przed oczami przelatuje mi ca│e ┐ycie. Pani Drusse zrywa siΩ z fotela i co╢ krzyczy a ja rozpoznajΩ tylko s│owo "Exorciso" !     
    Przedmioty wok≤│ zaczynaj▒ ta±czyµ, s│ychaµ d╝wiΩk t│uczonego szk│a oraz jakie╢ nieludzkie zawodzenie. Wiem, ┐e co╢ posz│o nie tak. Sytuacja wymknΩ│a siΩ spod kontroli. 
- Udziel mi swego cia│a - syczy Kenobi. - Udziel mi go szybko zanim ta starucha ode╢le mnie z powrotem do piek│a. 
- Nie - szepczΩ, bowiem paniczny strach ╢ciska moje gard│o z tak▒ si│▒, ┐e nie potrafiΩ normalnie m≤wiµ
. - UczyniΩ ciΩ potΩ┐nym, bΩdziesz w│ada│ moc▒. Otw≤rz siΩ na mnie. Rozkazuje ci ! - krzyczy potΩ┐nym g│osem, przekrzykuj▒c wichurΩ i nieludzkie wrzaski pani Drusse. 
- Daj mi cia│o... 
    Jestem oszo│omiony, w chwili s│abo╢ci omal nie otwieram siΩ na jego sugestie, jednak stara spirytystka w porΩ reaguje oblewaj▒c go ╢wiΩcon▒ wod▒.
 Tak przynajmniej mi siΩ wydaje. R≤wnie dobrze m≤g│ to byµ jakikolwiek inny p│yn, ale ja s▒dzΩ ┐e by│a to woda. 
   Kenobi wrzeszczy, rozchylaj▒c szatΩ a ja dostrzegam, wstrΩtne trupie cia│o, poorane bliznami i setkami toczonych przez robactwo tysi▒ca ╢wiat≤w ran.  
- Lito╢ci - szepcze i s│abnie. Spogl▒da w stronΩ niewidocznego przez sufit nieba i niezbyt g│o╢no wyje. Wreszcie chwyta zardzewia│y │a±cuch i ci▒gn▒c swoje brzemiΩ przenika przez ╢cianΩ g│o╢no │kaj▒c. 
   Zdezorientowany patrzΩ w stronΩ pani Drusse. Wyraz jej twarzy wydaje siΩ nieprzenikniony. Patrzy na mnie beznamiΩtnie i g│o╢no sapie. 
- O co tu do cholery chodzi? - pytam.
Staruszka prostuje plecy i patrzy na mnie z dum▒, a ja wiem, ┐e za chwilΩ spr≤buje b│ysn▒µ wiedz▒.
 - Kiedy umiera dobry cz│owiek, - zaczyna wznios│ym tonem - jego dusza odchodzi do Raju. Kiedy umieraj▒ grzesznicy, ich cia│a astralne snuj▒ siΩ w naszym wymiarze nie mog▒c zaznaµ spokoju. To samo dotyczy Jedi. Ci kt≤rzy zas│u┐yli na nagrodΩ odchodz▒ na zawsze. Nieprawi pozostaj▒. Czasem lekarstwem na ich niedolΩ mo┐e byµ ceremonialny poch≤wek, czasem pogrzebowy stos. Niestety ci najgorsi nie maj▒ szansy na odkupienie, bowiem ich cia│a znikaj▒. Oni szukaj▒ nosicieli. Mia│e╢ wiΩcej szczΩ╢cia ni┐ rozumu ch│opcze. »a│ujΩ, ┐e da│am siΩ na to nam≤wiµ na ten seans bo by│o naprawdΩ niebezpicznie, ale jak to siΩ m≤wi petunia non olet, wiΩc dawaj czek i uciekaj.
 - Ale... - zaczynam 
- Nic nie jest takie jak nam siΩ wydaje ch│opcze - stwierdza ch│odno pani Drusse. - Zw│aszcza to czego jeste╢my najbardziej pewni. A teraz id╝. Wzywa ciΩ ┐ycie... 
    Jestem przygnΩbiony. Zak│adam kapelusz i wychodzΩ nie ┐egnaj▒c siΩ. Kiedy zamykam za sob▒ furtkΩ, czujΩ na karku ch│odny wzrok starej spirytystki, wiΩc przyspieszam kroku by znikn▒µ miΩdzy drzewami. Gdzie╢ tam pohukuje sowa, gdzie indziej znowu milczy ryba. Jest ciemno, wiΩc nie wstydzΩ siΩ │ez. OtrΩ je dopiero, gdy znajdΩ siΩ w o╢wietlonej czΩ╢ci miasta. 
    Kiedy wychodzΩ z parku podchodzi do mnie jaki╢ m│odzieniec. 
- Masz fajki ? - zagaja. 
- Nie chcesz fajek - m≤wiΩ. 
- Nie chcΩ fajek - powtarza.
- Chcesz i╢µ do domu i przez resztΩ ┐ycia ogl▒daµ telewizjΩ. 
- ChcΩ i╢µ do domu i przez resztΩ ┐ycia ogl▒daµ telewizjΩ - potwierdza, po czym odchodzi, a ja pocieram ucho, bo wydaje mi siΩ ┐e s│ysza│em jaki╢ g│os. 
- To niemo┐liwe - m≤wiΩ sam do siebie, a po chwili s│yszΩ sw≤j w│asny, choµ jak┐e obco brzmi▒cy ╢miech.

 Poznan 13.08.2002