Pocztówka z gorącego
podbrzusza Sahary
Na rogatkach przed wjazdem do miasta czekała nas wnikliwa kontrola paszportów. Potem wypełnianie formularzy: na długo? do kiedy? po co przyjechaliście? W Afryce podróżni często są legitymowani na drogach i przed wjazdami do miast. W końcu jednak urzędnik przystawił nam pieczątki i nasze dwa wysłużone landrovery mogły się potoczyć w stronę pierwszych zabudowań.
![]() |
Mopti leży mniej więcej w środku Mali, pustynnego kraju Afryki Zachodniej, dawnej kolonii francuskiej. Ten rejon świata, określany często jako Sahel - gorące podbrzusze Sahary - to wyjątkowo sucha, pustynna i niegościnna część świata. Usytuowane było na przecięciu ważnych szlaków handlowych. Z północy docierali tam handlujący solą i niewolnikami "panowie Sahary" - Tuaregowie. Od południa, od Burkina Faso (dawnej Górnej Wolty) docierały do Mopti produkty z Czarnej Afryki: niewolnicy, kość słoniowa, płody rolne. Tak korzystne położenie miasta pozwoliło mu odegrać dumną rolę stolicy państw (m.in. państwa Songhajów), po których dziś nie pozostał już nawet ślad. Ale najważniejsza dla miasta jest rzeka Niger, najpotężniejsza w tej części świata. Masa wody leniwie sunąca przez suche, pustynne równiny, zapewnia miastu swobodny dopływ ludzi i towarów z zachodu - z Senegalu i ze stolicy Mali, Bamako. |
Dalej, w dół rzeki, można Nigrem dopłynąć do sąsiedniego państwa - Nigru i dalej aż do Nigerii.
Tam rzeka wpada do Atlantyku, do Zatoki Gwinejskiej.
W ostrym, palącym słońcu przedpołudnia Mopti nie wyglądało na bogate, handlowe miasto o wielowiekowej tradycji. Większość domów, w jakich mieszka dziś 40-tysięczna rzesza mieszkańców, zbudowano z gliny wiele łat temu. Każde nadejście pory deszczowej - a w Mali pada co roku od czerwca do września - skutecznie niszczyło wypalone w słońcu cegły. Po wielu nieodnawianych domach zostały więc tylko zarysy ścian.
Podczas naszego miesięcznego pobytu w Mali przyzwyczailiśmy się już, że wszędzie stawaliśmy się ośrodkiem zainteresowania. W Mopti było zupełnie inaczej. Gdy szliśmy przez gąszcz wąskich uliczek, gdzie zamiast jezdni były tylko w nieładzie porozlewane placki asfaltu, nie zaczepiał nas nikt. Mało tego, większość mijanych mieszkańców bardziej przypominała wiecznie śpieszących się gdzieś urzędników londyńskiego City, niż przysłowiowo nie dbających o zajęcie Afrykanów.
Zeszliśmy nad brzeg Nigru i od razu natknęliśmy się na malutką fabrykę cegieł. Zimą - w porze suchej (a byliśmy w Mali w środku tej pory) Niger częściowo wysycha. Z podeschniętych meandrów rzeki można wtedy wyciągać glinę zalegającą dno. Dziesiątki ludzi machają tu całymi dniami specjalnymi motykami. Przed uformowaniem cegiełek, glinę miesza się ze słomą i odchodami zwierząt - ma to im zapewnić większą trwałość. Cegiełek nie wypala się w piecu, lecz układa na słońcu.
Idąc dalej, w stronę głównego koryta rzeki, mijamy kobiety piorące w niej niesłychanie kolorowe sukienki, a obok nich dzieci myjące osła. Kilkaset metrów dalej młody mężczyzna obmywa sobie twarz, a towarzysząca mu kobieta pije wodę wprost z rzeki. Nie zwracają uwagi na dziecko, które kilkadziesiąt metrów od nich do rzeki załatwia wszystkie swoje potrzeby fizjologiczne. Obok niego kąpie się półnaga, smukła, młoda dziewczyna.
Środkiem rzeki powoli sunie nieduża łódź rybacka. Ma żagiel zrobiony z worków po ONZ-owskiej pomocy humanitarnej. Podpływamy do łodzi wynajętą malutką pirogą. Na pokładzie są trzy osoby. Jeden z mężczyzn zarzuca sieć. Przed wyrzuceniem jej za burtę kręci nią, niczym kowboj lassem - sieć w powietrzu rozkłada się jak obrus. Po chwili razem z pomocnikiem wyciągają sieć na łódkę. Płynąca z nimi kobieta wyjmuje z sieci małe rybki i od razu rozkłada je do suszenia. Do brzegu rybacy dopływają z kilkoma wielkimi koszami pełnymi pomarszczonych, zasuszonych ryb. Stąd kosze wędrują na głowach tragarzy na targ. Handlarze, którzy odkupują towar od rybaków, sortują ryby według gatunku i wielkości i usypują z nich wielkie kopce. W tych pryzmach będą czekały na chętnych.
- Dzisiaj jest dzień targowy i przyjeżdżają tu ludzie z połowy Afryki Zachodniej - mówi krążący z nami po targu nasz przewodnik Salvador Campillo (z pochodzenia Katalończyk, w Mali od 20 lat). - Z Senegalu aż po Kamerun. Znad Morza Śródziemnego i z Beninu nad Zatoką Gwinejską.
Przebywają na wielbłądach, osłach, koniach setki, a nieraz i tysiące kilometrów po to, by na tym targu coś sprzedać lub wymienić. Ich życie, trochę koczownicze, trochę awanturnicze, nie zmieniło się ani trochę, mimo ekspansji zachodniej kultury, mimo ustanowienia w Afryce międzypaństwowych granic.
Targ graniczy z portem. Port to dużo powiedziane - przy małej zatoczce stoi kilkanaście dwudziestometrowych łodzi. Każda jest obładowana do granic możliwości - paki, skrzynki, worki, a nawet żywe zwierzęta, poprzywiązywane są wszędzie, gdzie tylko się dało. Niektóre pakunki zwisają za burtą, inne przymocowane są wprost do ażurowego daszku osłaniającego pasażerów przed palącym afrykańskim słońcem.
Na łodziach i na brzegu ogromny ruch - wszyscy się krzątają, biegają, gestykulują, kierują przeładunkiem ludzi i towarów. Nie na darmo mówi się o tym porcie, że jest najbardziej tętniącym życiem portem nad Nigrem - że jest stolicą tej rzeki.
Kto już wszystko spakował, spokojnie może się oddawać bujnemu życiu towarzyskiemu toczącemu się na łodziach. Z niektórych dobiega muzyka, dochodzą zapachy smażonych frykasów. Podróż stąd na przykład do leżącego przy granicy z Nigrem miasta Gao potrwa kilka dni. Ile dokładnie - nie wiadomo. Często tempo posuwania się łodzi wyznaczają odwiedziny u krewnych mieszkających wzdłuż rzeki.
Nieco na uboczu, kilkaset metrów od portu znajduje się stocznia, a właściwie dzielnica budowniczych łodzi. Wokół słomianych chat budowniczych-stoczniowców stoją rozrzucone pozaczynane łodzie. Każda z łodzi składa się z trzech desek. Jedna deska to jedna burta, druga idzie na drugą stronę łodzi, trzecia na dno. Cieśle muszą z niezwykłą dokładnością dopasować je do siebie, żeby jak najmniej było potem do uszczelniania. Wszystkie prace wykonuje się ręcznie, narzędziem będącym skrzyżowaniem siekiery z motyką. Trzeba niemałej wprawy, żeby czymś takim obciosać dziesięciometrową dechę.
Bardzo szybko nadchodzi wieczór. W promieniach zachodzącego słońca Niger traci żółtawą barwę, złotymi odcieniami zaczyna się skrzyć wielki, piękny gliniany meczet miejski.
- Mopti to miasto nadziei - mówi Salvador. - Na afrykańską miarę, to miasto dla ludzi sukcesu.
Tekst Marcin JAMKOWSKI