![]() |
![]() |
||||
Temat
miesiąca
Spis artykułów Archiwum Kontakty Informacje Strona główna Poczta do redakcji
|
![]() |
Adam Smith, szkocki filozof i ekonomista, wspominając o szkołach i edukacji, powiedział, że są trzy rzeczy, których powinna uczyć szkoła - czytania, pisania i arytmetyki, co w języku angielskim składa się na tytułowe 3R (wRiting, Reading, aRithmetic). Pozostałe sprawy muszą pozostać w gestii rodziców, a nie szkoły. Dzisiejsza szkoła bardzo różni się od tej z koncepcji Adama Smitha. Może nawet nie jesteśmy tego świadomi, ale dzisiaj szkoły zdają się zajmować bardziej wychowaniem dzieci niż uczeniem trzech R. Wszystko zaczęło się od rewolucji we Francji 1789 roku, kiedy to odebrano Kościołowi szkoły i upaństwowiono je. Nieudolnie wprowadzono jeden ogólny program, który nie tyle miał czegoś nauczyć, ile zrobić z dzieci świadomych obywateli, zdolnych nieść przez następne pokolenia „światło” rewolucji. Z tego okresu pochodzą koncepcje „bezpłatnej” i obowiązkowej szkoły, utrzymywanej przez państwo dla wszystkich dzieci. Oczywiście do końca rewolucji nie osiągnięto w tej mierze zadowalających wyników. Jednak prawie nikt tego nie zauważył i „rewolucyjna” koncepcja edukacji jest realizowana do dzisiaj. W USA większość szkół jest utrzymywanych przez państwo. Po niedawnej decyzji Sądu Najwyższego wszystkie szkoły tego typu muszą być koedukacyjne, nawet jeżeli nie były takimi przez ostatnie 150 lat. Szkoły są w opłakanym stanie i mimo zwiększania nakładów uczniowie nie wykazują odpowiednich postępów w nauce. Jak pokazują rządowe raporty, 46 procent Amerykanów nie osiągnęło umiejętności czytania i pisania nawet w zakresie szkoły podstawowej. Dla porównania - w połowie XIX wieku, w czasie wojny między Północą i Południem, kiedy państwowe szkoły były jeszcze rzadkością, po obu walczących stronach analfabetów było tylko 20 procent. Państwowe szkolnictwo - co prawda - nie ma wyników w nauczaniu, ale to się zapewne niedługo zmieni. Coraz częściej padają propozycje zniesienia ocen czy stawiania tylko samych pozytywnych stopni bez względu na osiągane wyniki. Zmienia się w tej chwili ogólnokrajowe testy porównujące wyniki poszczególnych uczniów na bardziej adekwatne do obecnej (złej) sytuacji, stąd niemożliwe staje się porównanie wyników testów sprzed 20 czy 30 lat. W dodatku amerykańska szkoła jest obecnie bardziej upolityczniona niż kiedykolwiek wcześniej. Dla turysty odwiedzającego USA symbolem upolitycznienia jest żółty pojazd, czyli school-bus, wzięty jakby z innej epoki. Szkolne autobusy mają za zadanie dowozić dzieci do oddalonych czasami o wiele kilometrów szkół. Nie oznacza to, że w pobliżu ich domów nie ma właściwych szkół, ani że rodzice są tak zajęci sobą, że nie mają czasu ich tam dowieźć. Wcale tak nie jest. To ustawy edukacyjne z lat 60-tych przyjęły zasadę, że wszystkie dzieci mają dojeżdżać do szkoły w taki sam sposób. Poza tym w każdej szkole musi być odpowiedni procent uczniów różnych mniejszości narodowych, odpowiadający proporcjonalnie ich liczbie w danym stanie. A wszystko to po to, aby mniejszości te nie czuły się dyskryminowane. Od najmłodszych lat uczy się dzieci o feministkach, „wychowuje seksualnie” czy uczula „społecznie” na kłopoty finansowe rządu. Nawiasem mówiąc rządu, który pragnie rozwiązać wszystkie problemy obywateli, zamiast zajmować się ich bezpieczeństwem. Przypomina się tutaj słynny apel Clintona sprzed kilku lat skierowany do dzieci szkół podstawowych. Clinton apelował, aby każda klasa upiekła ciasteczka, sprzedała je za 150 dolarów, a zarobione pieniądze przekazała na spłatę deficytu budżetowego. W „nowej” historii nie ma już Edisona czy braci Wright, zastępuje ich Madonna i rodzina Simpsonów z telewizyjnego serialu animowanego. Jednak nie wszyscy rodzice zgadzają się z takim stanem rzeczy. Nie wszyscy chcą, aby ich dzieci w wieku 6 lat uczyły o tym, jak biedni i prześladowani są Murzyni, kobiety czy homoseksualiści, albo jak nakładać prezerwatywę na banana. W jaki sposób to zmienić? Przede wszystkim należy sobie uświadomić, że to nie szkoła ma wychowywać, ale rodzice. Od nich powinna zależeć przyszłość dziecka. Niestety, niewiele mogą oni zrobić, ponieważ istnieje tzw. obowiązek szkolny i zabiera się im znaczne pieniądze na „bezpłatne” szkolnictwo w postaci podatków. Mogą oni posyłać swoje dzieci do szkół prywatnych, ale są one stosunkowo drogie, gdyż za edukację dzieci płaci się wtedy dwa razy. Powstają jednak organizacje czy ruchy zwane parents right movement, czyli ruchy obrony praw rodziców do wychowania własnych dzieci. Propagują one ideę prywatyzacji szkolnictwa lub koncepcję wyboru szkół propagowaną przez ekonomistę Miltona Friedmana. Inną, nabierającą znaczenia koncepcją jest homeschooling, czyli powrót do małych prywatnych szkółek w domach czy kościołach. Rodzice działający w tych ruchach chcą tylko jednego - dobra swoich dzieci. Chcą sami je wychowywać, wpajać im swoje zasady i idee oraz obronić przed demoralizacją. Tylko oni wiedzą, co jest dobre dla ich dzieci. Chcą po prostu normalności, a o to coraz trudniej. Mirosław Walukiewicz
Historia | Poglądy | Wywiady
| Heraldyka | Religia i polityka
| Polska daleka i bliska
|
Data publikacji
|
|
![]() |
||||
|
|