Magazyn ESENSJA nr 2 (V)
marzec 2001




poprzednia strona 
			powr≤t do indeksu nastΩpna strona

anonim (pomys│), Ryszard Dziewulski (aran┐acja)
  D┐in

        Przedstawiamy drugie opowiadanie powsta│e w naszej Interaktywnej Ku╝ni Literackiej, przedsiΩwziΩcia wsp≤lnego z pismem Fantazin, a kt≤rego pomys│odawc▒ jest Ryszard Dziewulski, autor powie╢ci, kt≤rej fragmenty publikowali╢my w poprzednich numerach Esensji. O szczeg≤│ach dzia│ania Ku╝ni mo┐na przeczytaµ na specjalnej stronie magazynu, gdzie nasz Kowal wprowadzi Pa±stwo w arkana tego pomys│u.
Tym razem autor pomys│u postanowi│ pozostaµ anonimowym. Uszanowali╢my jego wolΩ.

Ilustracja: Ryszard Dziewulski
Ilustracja: Ryszard Dziewulski
     W holu sz≤stego piΩtra Instytutu Cullenna panowa│a g│ucha cisza. Sprz▒taczki zako±czy│y sw≤j obrz▒dek godzinΩ temu i ┐adnej z nich nie by│o ju┐ w gmachu. Prawie ┐adnej. Ba╢ka, jako najm│odsza z grupy zwanej eufemicznie "sanitarn▒", jak zwykle zosta│a wyznaczona do podlania kwiat≤w w ca│ym p≤│nocnym skrzydle.
     Nie tak mia│a siΩ rozpocz▒µ kariera naukowa mgr Barbary Jankowskiej; p≤│ roku wcze╢niej, uzyskuj▒c absolutorium Wydzia│u Psychologii, marzy│a o innym starcie. Kole┐anki, z kt≤rymi odbywa│a sta┐, dawno ju┐ powr≤ci│y do kraju i podjΩ│y pracΩ w zawodzie psychologa, najczΩ╢ciej szkolnego. Ona jedna pozosta│a w instytucie, godz▒c siΩ tymczasowo na zawodow▒ degradacjΩ. C≤┐... droga do kariery jest prosta, trudno wiΩc mniemaµ, by chcia│a omijaµ drobne upodlenia.
     Wysiadaj▒c z windy, spojrza│a na zegarek. Przez ca│e popo│udnie uwija│a siΩ jak mog│a i teraz - kwadrans po dziewiΩtnastej - pozosta│y jej do obej╢cia tylko pomieszczenia sekcji XVI. Powinna wiΩc zd▒┐yµ... Punktualnie o dwudziestej w pobliskiej sali kinowej rozpocznie siΩ ostatnia w tym dniu projekcja. Na premierΩ tego filmu czeka│a od dawna. Dlaczego? Gdy┐ jego fabu│a - co wiedzia│a z reklamowych zapowiedzi - do z│udzenia przypomina│a inn▒ - tΩ, kt≤r▒ zna│a z w│asnych sn≤w. Nie zniechΩca│ jej wiΩc
     do╢µ pretensjonalny tytu│ filmu: "D┐in". Tym bardziej, ┐e w tytu│ow▒ rolΩ wcieli│ siΩ sam...
     Przemierzy│a obszerny hol i, ws│uchuj▒c siΩ w przeci▒g│e echo w│asnych krok≤w, zbli┐y│a do wej╢cia z oznaczeniem "XVI-PFD". Przeci▒gn▒wszy przez szczelinΩ czytnika w│a╢ciw▒ kartΩ magnetyczn▒, u╢miechnΩ│a siΩ. Codziennie bawi│a j▒ ironia tej sytuacji. Jeszcze tak niedawno, jako sta┐ystka, nie mog│a nawet spojrzeµ w kierunku tych drzwi, nie wzbudzaj▒c pos▒dze± o naukowe szpiegostwo. Miesi▒c p≤╝niej, gdy zosta│a sprz▒taczk▒, wrΩczono jej komplet kluczy magnetycznych i nakazano szwendaµ siΩ wieczorami po pustym instytucie.
     Drzwi rozsunΩ│y siΩ. Dopiero wtedy, gdy halogeny nie zareagowa│y na ruch prze│▒cznika, przypomnia│a sobie, ┐e dzisiaj w sekcji XVI dosz│o do jakiej╢ awarii. Widocznie dlatego pomieszczenia dzia│u psychofarmakologii do╢wiadczalnej pozbawione by│y zasilania. Jednak wewn▒trz nie by│o mroczno. Bia│e p│aty sypi▒cego za oknami ╢niegu, roz┐arzane promieniami latar±, o╢wietla│y wnΩtrza w wystarczaj▒cym stopniu.
     Zaskoczy│o j▒ co╢. Na pocz▒tku nie by│a pewna co, lecz po chwili zauwa┐y│a, i┐ w ca│ym korytarzu, na wysoko╢ci jej kolan, wisi ledwo dostrzegalna mgie│ka. Zawaha│a siΩ. Je╢li istnia│o jakiekolwiek niebezpiecze±stwo, nale┐a│o natychmiast zawiadomiµ ochroniarzy z grupy dozoru. Ale je╢li siΩ wyg│upi? Czy jest sens wszczynaµ alarm z powod≤w powszechnie znanych? Przecie┐ to nie m≤g│ byµ zbieg okoliczno╢ci. M≤wiono, ┐e dosz│o do jakiego╢ wybuchu, mg│a musia│a byµ wiΩc efektem kt≤rego╢ z do╢wiadcze± doktora Kiriejeva. Tym bardziej, ┐e jakby gΩstnia│a tu┐ przed wej╢ciem do jego laboratorium.
     Niepewnym krokiem podesz│a do drzwi. Tabliczka z ostrze┐eniem "!PSYCHOHAZARD!", po raz pierwszy wywo│a│a u niej gΩsi▒ sk≤rkΩ. Tu┐ pod napisem przyczepiona by│a kartka z odrΩcznie skre╢lon▒ notk▒. Ba╢ka nie zwr≤ci│a na ni▒ uwagi; na korytarzu by│o zbyt ciemno, by odczytaµ blady napis. Ponownie wyjΩ│a plik kart magnetycznych, spiΩtych swoim ulubionym breloczkiem z miniaturk▒ lampy Alladyna. Zanim w│o┐y│a jedn▒ z kart do czytnika, uderzy│ j▒ wydobywaj▒cy siΩ spod drzwi zapach. By│ niezwykle... intryguj▒cy.
     WnΩtrze laboratorium wygl▒da│o - pomijaj▒c panuj▒cy p≤│mrok - tak jak zwykle. Jedyn▒ odmienno╢µ stanowi│y zawieszone w powietrzu opary - du┐o gΩstsze ni┐ na korytarzu, a przy tym mieni▒ce siΩ smugami r≤┐nobarwnych widm. ªwiat│a latar± i migaj▒ce szyldy reklam pobliskiej stacji benzynowej, nape│nia│y wnΩtrze laboratorium wrΩcz ba╢niow▒ atmosfer▒. Tak, to by│o logiczne: z powodu sypi▒cego ╢niegu nie wietrzono pomieszcze± otwieraj▒c okna, a bez zasilania nie dzia│a│a ani klimatyzacja, ani nawet dygestorium. Dlatego opary pozostawa│y jeszcze w powietrzu.
     I ten zapach...
     Podlanie kwiat≤w zajΩ│o jej dziesiΩµ minut, chocia┐ zwykle nie spΩdza│a w laboratorium wiΩcej ni┐ dwie. Gdy sko±czy│a, stwierdzi│a z lekkim zdumieniem, ┐e wcale nie ma ochoty opuszczaµ wnΩtrza. Z zadziwiaj▒c▒ uleg│o╢ci▒ podda│a siΩ pokusie pozostania w laboratorium. StanΩ│a obok podrΩcznej biblioteczki Kiriejeva i, pozornie przypatruj▒c siΩ grzbietom ksi▒┐ek, raz po raz wdycha│a gΩste od opar≤w powietrze. W migaj▒cym ╢wietle dostrzeg│a tylko jeden tytu│: "Deficyt romantyzmu a p│eµ". Co za bzdury - my╢li Ba╢ka. - Nad czym pracuje ten Kiriejev?
     ZacisnΩ│a usta. Po kt≤rym╢ z kolei, zaczerpniΩtym przez nos wdechu zakrΩci│o siΩ jej w g│owie. Odruchowo przytrzyma│a siΩ p≤│ki. Opadaj▒c na stoj▒cy przy biurku fotel, potr▒ci│a co╢ nog▒. Leniwym ruchem skierowa│a g│owΩ w d≤│. Na fantazyjnie o╢wietlonej, pulsuj▒cej rytmem zaokiennych reklam pod│odze rozrzucone by│y pot│uczone kawa│ki laboratoryjnych kolb. Nie sprz▒ta│y?... - przemknΩ│o jej przez my╢l, lecz dalsze skojarzenia, dotycz▒ce zawieszonej na drzwiach kartki, by│y poza jej zasiΩgiem. Dla niej liczy│a siΩ ju┐ tylko miniaturowa lampa Alladyna, kt≤r▒ obraca│a w palcach, niczym jednopaciorkowy r≤┐aniec.
     Ju┐ wiedzia│a, czu│a, ┐e dzieje siΩ z ni▒ co╢ zupe│nie niezwyk│ego i ┐e przyczyn▒ tego mo┐e byµ tylko... ON. Jej na wp≤│ przymkniΩte oczy wodzi│y ospale wok≤│, lecz wszystkim, co j▒ otacza│o, by│y sk│Ωbione opary, coraz gΩstsze, coraz barwniejsze, coraz prawdziwsze. »ywsze.
     - Basiu...
     Szept. Najpierw z oddali, potem coraz bli┐szy, wyra╝niejszy. Tu┐ przy uchu.
     - Basiu...
     WiΩc jednak powr≤ci│, odnalaz│ j▒ ponownie. Po tylu latach, kt≤re up│ynΩ│y od czas≤w, gdy odwiedza│ j▒ co noc. We ╢nie.
     - Powiedz, czego chcesz...
     By│ tu┐ przy niej - wiedzia│a to doskonale, czu│a, choµ nie by│aby w stanie tego dowie╢µ. Jej wzrok b│▒dzi│ w oparach pulsuj▒cej mg│y - wci▒┐ bezskutecznie. Nie mia│a ju┐ na to si│y. ZamknΩ│a oczy... i wtedy zrozumia│a: by│ w ka┐dej cz▒stce mg│y. Przepe│nia│ sob▒ otaczaj▒ce j▒ powietrze, ka┐de miejsce przestrzeni, w kt≤rej by│a zanurzona. Poczu│a ogarniaj▒ce j▒ podniecenie, jakiego nie dozna│a nigdy przedtem.
     - Chod╝ ze mn▒...
     By│ wszΩdzie. Do╢wiadcza│a go fizycznie, a jego dotyk nie posiada│ pocz▒tku ani ko±ca, progu ani umiaru. Pie╢ci│ ca│e jej cia│o jednocze╢nie; garderoba nie stanowi│a dla niego przeszkody. I porwa│ j▒, niczym wicher porywa py│ki kwiat≤w - wysoko, ponad chmury. By│ w jej w│osach, w jej oddechu... A ona szybowa│a, nie widz▒c nic pr≤cz s│o±ca, nie s│ysz▒c nic pr≤cz wiatru, nie╢miertelna, wolna, szczΩ╢liwa.
     - We╝ mnie - szepnΩ│a.
     I wtedy wszystko zgas│o. Przez chwilΩ siedzia│a bez ruchu, nieco zagubiona, oczekuj▒c dalszych przejaw≤w adoracji. Tymczasem zamiast tego us│ysza│a ╢wiergot ptak≤w, a na sk≤rze poczu│a ciep│o s│onecznych promieni. Otworzy│a oczy. Byli w ogrodzie, a D┐in w szerokich ogrodniczkach przechadza│ siΩ z konewk▒ pomiΩdzy grz▒dkami.
     - Co robisz? - zapyta│a dr┐▒cym g│osem.
     - Podlewam pomidory - odpowiedzia│ wzruszaj▒c ramionami. - Je╢li tego nie zrobiΩ, wszystkie zwiΩdn▒. Zobacz... O, ten. Jaki biedny... S│oneczko ciΩ mΩczy, co? M≤j malutki...
     - Chcesz TERAZ podlewaµ grz▒dki? - nie mog│a uwierzyµ w to, co siΩ dzieje. Na ca│ym ciele czu│a jeszcze jego dotyk, wszystkie jej zmys│y wci▒┐ przenika│o oczekiwanie.
     - A kiedy mam je podlewaµ? Nikt tego za mnie nie zrobi. Wszystko na mojej g│owie. Mog│aby╢ chocia┐ podaµ mi ten w▒┐. Na│≤┐ na niego sitko i odkrΩµ kran. Tyle chyba mo┐esz zrobiµ, co?
     Ba╢ka podnosi ogrodniczy szlauch, lecz ten zmienia siΩ w prawdziwego wΩ┐a i owija wok≤│ jab│oni. Na jej rΩce spada wielkie jab│ko, wewn▒trz kt≤rego - jak w czarodziejskiej kuli - ta±cz▒ ona i on. Zn≤w s▒ razem, zn≤w lec▒ ponad chmurami, zn≤w zatracaj▒ siΩ w szale±czym po┐▒daniu. Nie istnieje ┐aden inny ╢wiat, ┐adna inna rzeczywisto╢µ...
     - Id╝ po kartofle - m≤wi D┐in, wchodz▒c do kuchni z siatk▒ zakup≤w. - Na dzisiaj mi jeszcze wystarczy, ale jutro na pewno zabraknie.
     - Co... co mam zrobiµ?
     - Bo┐e, co z ciebie za le±! Zaraz powiesz, ┐e do jutra jeszcze daleko, co? I skoro jutro zabraknie, to jutro przyniesiesz, tak? A ja - co? Mam czekaµ, a┐ ci siΩ │askawie zechce? O tym nie pomy╢la│a╢. WiΩc pytam: co ja mam robiµ do tego czasu? Staµ z za│o┐onymi rΩkami? W przeciwie±stwie do ciebie - ja tak nie potrafiΩ. Zobacz.
     D┐in pr≤buje sple╢µ rΩce, ale - istotnie - nie wychodzi mu to. Ilekroµ usi│uje w│o┐yµ jedn▒ rΩkΩ pod drug▒, spod pachy wyrasta mu trzecia, kt≤ra odpycha tΩ pierwsz▒. Czwarta odpycha drug▒, pi▒ta trzeci▒, sz≤sta czwart▒... Wkr≤tce r▒k jest tyle, ┐e pr≤cz nich Ba╢ka nie widzi ju┐ niczego, a wszystkie one zwracaj▒ siΩ w jej kierunku. Pocz▒tkowo chce siΩ broniµ, ale wkr≤tce ulega rozkoszom dotyku. Miliony d│oni zlewaj▒ siΩ w gejzer, unosz▒ jej cia│o wysoko i topi▒ w oceanie ekstazy. Wyp│ywa na powierzchniΩ tylko po to, by us│yszeµ ryk za│amuj▒cych siΩ nad ni▒ fal. Nie, to nie fale. To odkurzacz...
     - Podnie╢ nogi - m≤wi D┐in i, poruszaj▒c miarowo dr▒┐kiem odkurzacza, rozprawia siΩ z resztkami pot│uczonych kolb.
     Ze stoj▒cego obok │≤┐eczka dobiega p│acz. D┐in wy│▒cza odkurzacz i biegnie do kuchni, sk▒d wraca z butelk▒ ciep│ej kaszki.
     - Gdzie moja kanapka? - pyta z przedpokoju jaki╢ zasmarkany g≤wniarz, wk│adaj▒c na plecy wielki tornister. Jest uderzaj▒co podobny do...
     - Rusz siΩ wreszcie! - drze siΩ D┐in. - Po╢ciel to cholerne │≤┐ko, wyrzuµ ╢mieci i odwie╝ juniora do szko│y!
     - Przesta±, proszΩ ciΩ - jΩczy Ba╢ka. - Nie r≤b mi tego.
     Cisza...
     Przez d│u┐szy czas nie dzieje siΩ nic. Po chwili dociera do jej ╢wiadomo╢ci nowe doznanie - to, na kt≤re czeka│a, kt≤rego pragnΩ│a od samego pocz▒tku. Tak, on ju┐ nie jest mg│▒, wiatrem ani wod▒. Da│ siΩ przeb│agaµ - jest realny, rzeczywisty, prawdziwy. Czuj▒c smak jego ust, przesuwa d│onie po jego torsie, muskularnych ramionach, karku...
     - Daj spok≤j - odpycha j▒ od siebie. - Tylko jedno ci w g│owie.
     Dopiero teraz Ba╢ka u╢wiadamia sobie, ┐e przez ca│y czas mia│ na g│owie papiloty, a jego d│onie ╢mierdzia│y cebul▒. Id▒c w kierunku wieszaka, D┐in wyci▒ga sk▒d╢ brudn▒ szmatΩ i po drodze ╢ciera wszystkie kurze. BΩd▒c u celu, szybkim ruchem wyszarpuje z jej torebki portmonetkΩ i wyjmuje wszystkie pieni▒dze.
     - BΩdzie na ┐ycie. Zreszt▒ i tak wyda│aby╢ wszystko na fata│aszki - usprawiedliwia sw≤j czyn drapi▒c siΩ po obwis│ym brzuchu i siada obok innego D┐ina. Ten, przyznaj▒c mu ruchem g│owy racjΩ, gubi dwa papiloty, po czym obaj powracaj▒ do przerwanych plotek.
     
     Ba╢ka drgnΩ│a. Otworzy│a oczy w chwili, gdy na ekranie pojawi│ siΩ napis: THE END.
     Nie pamiΩta│a ani filmu, ani drogi do kina.

poprzednia strona 
			powr≤t do indeksu nastΩpna strona

85
powr≤t do pocz▒tku
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrze┐one
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.