![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
||||||||||
|
![]() |
Uwaga, wypadki!W tym roku jeszcze nie by│o takich warunk≤w do jazdy. Wszystko wydawa│o siΩ takie jak trzeba. Ciep│o, ale nie za bardzo. Sucho, ale siΩ nie kurzy│o. Szybko, ale nie do b≤lu. Trudno technicznie, ale bez noszenia rower≤w na plecach. Po prostu raj dla MTBikera. Zacz▒│em zje┐d┐aµ jako ostatni. Zjazd z Baraniej G≤ry w stronΩ Malinowskiej Ska│y i Skrzycznego to jeden z najfajniejszych technicznych zjazd≤w w Polsce. Na pocz▒tek w▒ska, strawersowana ╢cie┐ka, pokryta gΩsto g│azami. NastΩpnie odcinki g│adkiej, szerokiej na ponad metr ╢cie┐ki, co kawa│ek poprzecinanej kamiennymi progami. Po kolei mija│em maruder≤w, a gdy pozosta│ ju┐ tylko jeden, k▒tem oka dostrzeg│em mo┐liwo╢µ szybszego pokonania progu. Dojecha│em do g│az≤w i poderwa│em rower w powietrze. Chwila lotu i szczΩ╢cia. Spad│em na doskona│▒ ╢cie┐kΩ, ale w tej samej chwili sk≤ra ╢cierp│a mi na karku. Kole╢, kt≤rego goni│em, wypi▒│ siΩ z peda│≤w i z rowerem w rΩku pokonywa│ kolejny pr≤g. "PotrzebujΩ cudu, ┐eby siΩ zatrzymaµ" - pomy╢la│em. Cud≤w nie ma. Kolejny pr≤g by│ stromy i wysoki. Przesun▒│em siΩ maksymalnie do ty│u, ale przednie ko│o uwiΩz│o miΩdzy kamieniami i nie chcia│o jechaµ dalej, widelec by│ dobity do ko±ca, a my, czyli rama, przerzutki, siode│ko i ten cholerny, ciΩ┐ki plecak szybowali╢my, jak model na uwiΩzi, do przodu. Us│ysza│em g│o╢ny szum drzew, zak│≤ca│o go tylko pikanie Polara. Moje serce bi│o o wiele za szybko, przekroczy│em 175 uderze± na minutΩ. Nawet nie zd▒┐y│em siΩ porz▒dnie przestraszyµ, kiedy us│ysza│em trzask │amanych ga│▒zek i szelest patyk≤w zahaczaj▒cych o wiatr≤wkΩ. Uderzy│em stopami w lu╝n▒ ziemiΩ, kt≤ra momentalnie nasypa│a mi siΩ do but≤w. W ostatnim odruchu przytomno╢ci │apa│em krzaki i ga│Ωzie, ┐eby powstrzymaµ zjazd na d≤│. Zatrzyma│em siΩ. I znowu s│ychaµ by│o tylko szum wiatru. Rower zawieszony na siode│ku wisia│ jak gdyby nigdy nic jakie╢ dwa metry nade mn▒. KrawΩd╝ ╢cie┐ki by│a jeszcze wy┐ej. NapiΩcie spad│o, nic mnie nie bola│o i fizycznie czu│em siΩ ╢wietnie. Wybuchn▒│em nerwowym ╢miechem. Zbyt g│o╢nym, jak na te okoliczno╢ci. Adrenalina pulsowa│a zamiast krwi. Lekko trzΩs▒c siΩ ze strachu zacz▒│em wychodziµ do g≤ry. Zdj▒│em rower z "wieszaka" i wci▒┐ zbyt g│o╢no siΩ ╢mia│em. Gdy wrzuci│em rower na ╢cie┐kΩ ponad mn▒, zza zakrΩtu wyjecha│ Marcin. Upewni│ siΩ, ┐e nic mi siΩ nie sta│o i pom≤g│ wyj╢µ na g≤rΩ. W│a╢nie nadje┐d┐a│a reszta. ªmiej▒c siΩ jak potΩpieniec opowiada│em, zapowietrzaj▒c siΩ co chwilΩ, moj▒ niesamowit▒ przygodΩ. - "tak, tam na dole, ko│o pomiΩtych paprotek... bracie ale czad... no m≤wiΩ ci dos│ownie salto... no pewnie, nic mi nie jest... super... bomba... kapitalnie, rower w porz▒dku... jasne". Powoli sam zacz▒│em wierzyµ w to, ┐e cokolwiek, poza wpakowaniem siΩ w ca│▒ ta kaba│Ω, zale┐a│o ode mnie. Wsiedli╢my na rowery i zje┐d┐ali╢my dalej. TrochΩ siΩ mitygowa│em, uspokajaj▒c siΩ co chwilΩ. "Nie tak szybko... po hamulcach... wolniej stary". Zjazd siΩ sko±czy│. Podjazd by│ stromy i bardzo trialowo techniczny. W│a╢nie taki, jak lubiΩ najbardziej. Nareszcie odnalaz│em sw≤j rytm. Przetrwa│em ju┐ kryzysy i jecha│o mi siΩ ╢wietnie. Peda│owa│em jak w transie. Wszystko dzia│a│o rewelacyjnie. Opony trzyma│y przyczepno╢µ. Przerzutka zmienia│a biegi tam i z powrotem. Prze│o┐enia by│y idealne, jak dla mnie i tej ╢cie┐ki. Gdy wjecha│em na szczyt, poczu│em co to nirwana. M≤j wzrok zarejestrowa│ jeszcze cud nadchodz▒cego zachodu s│o±ca. Szaro-b│Ωkitne g≤ry w oddali, coraz bardziej granatowe w miarΩ zmniejszania siΩ odleg│o╢ci do mnie i pomara±czowe rozb│yski s│o±ca na wszystkim - ga│Ωziach, kamieniach i trawie. ªcie┐ka nik│a w╢r≤d drzew, pod▒┐y│em za ni▒. Znowu jak na haju pokonywa│em zakrΩty, przeskakiwa│em korzenie, balansowa│em na krawΩdzi. ZakrΩt wy│ania│ siΩ za zakrΩtem i droga wydawa│a siΩ niesko±czona. ZmΩczenie i stres tego dnia zaczΩ│y dawaµ znak o sobie. Raz po raz sp≤╝nia│em skrΩt, albo z trudem odzyskiwa│em r≤wnowagΩ po jakim╢ niepewnym manewrze. Las stawa│ siΩ coraz rzadszy, a ╢cie┐ka - coraz mniej stroma i w▒ska. TroszeczkΩ siΩ rozlu╝ni│em. Wyprostowa│em │okcie i usiad│em na siode│ku. Przez drzewa prze╢wieca│a polana w siodle miΩdzy dwoma szczytami. Bardzo dobrze zna│em to miejsce. "Na dole siΩ zatrzymam i poczekam na tych powolnych dupk≤w", pomy╢la│em sobie. Gdy wyjecha│em z lasu, czu│em siΩ jak zwyciΩzca wy╢cigu. Idiota. Droga nagle zrobi│a siΩ tak szeroka jak autostrada. Widoczno╢µ siΩga│a horyzontu. »ywej duszy na szlaku. Pu╢ci│em hamulce. Rower momentalnie przyspieszy│. Cieszy│em siΩ szumem wiatru w otworach wentylacyjnych kasku. Doje┐d┐a│em do zakrΩtu. PrzepiΩknie siΩ z│o┐y│em i nagle poczu│em kluchΩ strachu w gardle. Korze±. Dok│adnie na mojej drodze. Prze│kn▒│em ╢linΩ i lekko skontrowa│em. NastΩpny obraz by│ jeszcze gorszy. Tej przeszkody nie ominΩ. Zd▒┐y│em tylko poderwaµ przednie ko│o. Tylnym b│yskawicznie szarpn▒│em w g≤rΩ. "Skucha" - powiedzia│ kto╢ w mojej g│owie. Lecia│em. Lecia│em przez kierownicΩ. Lot by│ kr≤tki. Wyr┐n▒│em plecakiem o ziemiΩ. Czu│em, jak obiektyw aparatu wbija mi siΩ w plecy. Jezu! Postanowi│em usi▒╢µ. B≤l plec≤w nie pozwoli│ mi na to. Reszta przygody jest mniej poetycka. Po jakim╢ czasie pojawili siΩ koledzy i kole┐anki. Zebrali mnie ze ╢cie┐ki, po│o┐yli na p│askim. Poniewa┐ b≤l nie ustΩpowa│, dw≤ch koleg≤w pojecha│o po pomoc. Po┐yczyli od kogo╢ "kom≤rkΩ" i wezwali GOPR. Nosze, terenowa sanitarka, szpital, prze╢wietlenia, smr≤d lizolu, oczekiwanie na wyniki. Strach, jak nie wiem co - stracΩ nerkΩ, czy nie bΩdΩ m≤g│ chodziµ? Dylematy cz│owieka z le┐anki szpitalnej. W to, ┐e mo┐e nigdy nie wsi▒dΩ na rower, zwyczajnie nie m≤g│bym uwierzyµ. Spr≤bujcie sobie to wyobraziµ - miesi▒c, dwa, rok, a mo┐e ca│e ┐ycie bez roweru.
|
|||||||||
Web design
|
![]() |