Zn≤w czu│ jej obecno╢µ. Czucie to by│o wyra╝nie zmys│owe. Gdy st▒pa│a, unosi│ siΩ
zapach jodyny i t│umiony sw▒d topionego plastiku. Zwykle zachodzi│a od ty│u, by go
zaskoczyµ albo cichaczem, we ╢nie. Lecz wystarczy│ w≤wczas ruch, cichy jΩk lub
chrapniecie, by zniknΩ│a Wystarczy│a oznaka ┐ycia, by uciek│a sp│oszona zlewaj▒c
sw▒ niewyra╝n▒ sylwetkΩ z ciemnym k▒tem pokoju, z podmuchem wiatru, ze
╢wiat│em. Dzi╢ przysz│a oficjalnie. Sta│a pomiΩdzy cichym t│umkiem dzieci, kt≤re
przysz│y po┐egnaµ ich ostatniego ojca. Za╢ ona z obowi▒zku. Jak cholerny ┐andarm,
punktualny, bezwarunkowy. Jak pieprzony biurokrata zasadniczy i pedantyczny. A on
le┐a│ i wiedzia│, ┐e niewiele traci│ umieraj▒c. Bo cokolwiek mia│, mieµ bΩd▒ te dzieci.
Pewien absolutnie jednego - nic nie mog│o umrzeµ razem z nim. Wszystko
pozostanie, wiedzia│. Nawet ostatnie my╢li, obrze┐a ╢wiadomo╢ci, oddawa│ im, by
zosta│y, by by│y pamiΩci▒. A ona, kt≤ra czeka│a ju┐ tylko dla formalno╢ci, nie zbierze
dzi╢ bogatego ┐niwa. Musia│aby zabraµ wszystkich. Prawie siΩ ╢mia│. Zna│ j▒ dobrze,
a nie poznawa│ jej twarzy. Raz by│a w koloratce ksiΩdza, innym razem kiwa│a
niechΩtnie g│ow▒, jak doktor, mia│a twarz jego syna. Md│a, nijaka, despotycznie
panuj▒ca nad odej╢ciem. Lecz w gruncie rzeczy naiwna. C≤┐ mog│a mu zrobiµ - tylko
zabiµ. Jedno jego ┐ycie na zawsze w kilku innych. Urodzony, by one mog│y ┐yµ.
Dzieci, kt≤rym da│ ┐ycie i te, kt≤re dla ┐ycia ocali│. Mia│o toczyµ siΩ wraz z nimi bez
wzglΩdu na to, co zaraz siΩ stanie. Wiedzia│, ┐e zn≤w kiedy╢ ich spotka ... Cyryla,
RozaliΩ, Filipa, Kamila, WeronikΩ ... wiedzia│. A ona u╢miecha│a siΩ metalicznie
z│otym aparatem nazΩbnym.
Zrobi│a to szybko. Chwyci│a za gard│o, udusi│a bez b≤lu. ZamknΩ│a martwe powieki,
uspokoi│a drgaj▒ce palce, u│o┐y│a cia│o tak, by nie troskano siΩ o to, czy cierpia│.
Spokojna twarz, pogodne zmarszczki. Dumny ze swego ┐ycia. Nie zawiod│o go, on
nie zawi≤d│. Zatopi│a w ciemno╢ci, zasuwaj▒c ╢wiat wiekiem czego╢ przera┐aj▒cego
jak trumna, lecz ciΩ┐szego, co nie dawa│o siΩ nazwaµ.
ªwiat│o zaciska│o kurczowo ╝renice - zbyt mocne. W≤zek stuka│ tuk - tuk sun▒c
korytarzem - zbyt szybko. Za g│o╢ne krzyki pulsowa│y. Puls uderza│ nie za g│o╢no.
Serce tuk - tuk - wolniej. Oddech pustosza│.
- Dusi siΩ, ja pierd...usi siΩ. Dajcie go bezpo╢rednio! - po╢piech dodawa│ s│owom
monstrualnej powagi, mruga│y ╢wiat│a, w pobli┐u poczu│ ciep│o, oddech, wilgoµ. - Nie
umrzesz mi tu skurczysynu. Powiedzia│em. - Z niewiadomych powod≤w ten cz│owiek
wymaga│ rzeczy niemo┐liwych, mimo to, za wszelk▒ cenΩ stara│o siΩ nie zawie╢µ jego
zaufania, g│owa pΩka│a. - S│uchaj! Masz dwadzie╢cia osiem lat, masz dwadzie╢cia
osiem lat, w tym wieku siΩ nie umiera! - g│os, kt≤rego nie czu│, s│ysza│, przep│ywa│
wraz z nim, spada│ z pΩdz▒cego w≤zka. G│owa pΩka│a. Gdzie zwykle jest g│owa?
W tle, miΩdzy krzykiem a kolejnym b│yskiem umykaj▒cych jarzeni≤wek zrozumia│, ┐e
rozumie. Widzi.
- Panie doktorze mamy ╢wiadomo╢µ. - kobiecy g│os, s│yszalny, d╝wiΩczny, wysoki.
Kobieta - cz│owiek, piersi, szminka, macierzy±stwo, oczy, aerobik û kojarzy│, czym
jest kobieta.
- Odci▒µ regulacje... ciemieniow▒ usun▒µ - poczu│ pisk w okolicach oczu, skryty fal▒
zimna i czerwieni, wiedzia│, ┐e to b≤l - skroniowe wy│▒czyµ! PamiΩµ, pamiΩµ m≤wiΩ!
Dw≤jkΩ, podaj mi numer dwa. StrzykawkΩ obok tΩpaku, zielon▒...
- I odwr≤µcie pana EratΩ, gdzie╢ to muszΩ wbiµ! - cisza jakby w oddali szumi▒ca -
Ca│e ┐ycie panie Erata w jednej, wielkiej strzykawie...
Co╢ nabrzmia│o bliskie eksplozji, wp│ynΩ│o, zesztywnia│o w cieple.
- Ca│e ┐ycie sprzed tygodnia... - i zamilk│o, sp│ynΩ│o w b≤lu ku ciemno╢ci.
* * *
Zerwa│ siΩ. Przez chwilΩ trwa│a ciemno╢µ. Potem zda│ sobie sprawΩ, ┐e ma otwarte
oczy. Poczu│ w│asny oddech, us│ysza│, wiedzia│, ┐e ┐yje. Kropla potu zadr┐a│a na
czubku nosa. Tak straszliwie ba│ siΩ poruszyµ w obawie, ┐e spadnie. Palce naprΩ┐a│y
siΩ, sunΩ│y po po╢cieli nadaj▒c ciemno╢ci jaki╢ rzeczywistych kszta│t≤w. Cichy umys│
nie╢mia│o orientowa│ siΩ w rzeczywisto╢ci. Wiedzia│, ┐e chce kogo╢ zawo│aµ, tylko nie
wiedzia│, kim jest ta osoba. Otworzy│ nawet usta, tylko zapomnia│ zaraz po co. My╢l
pierwsza by│a niechciana, by│a szpitalem, kr≤tkim wyja╢nieniem tego, co istnia│o.
Przez okno wpada│o urywane, konwulsyjne ╢wiat│o neonu, stawa│o siΩ krzes│ami,
sto│em, doniczk▒. Gdzie by│, kiedy sko±czy│ siΩ sen? Przerzuca│ tΩpy wzrok z punktu
na punkt, ka┐dy r≤wnie bezsensowny, ciemny i rozmyty. Dywan, wielki kaktus w
k▒cie, buchaj▒ca czerni▒ otwarta szafa, sterta poduszek. Nie by│ w szpitalu -
wystraszy│ siΩ - a byµ powinien. By│ w domu.
Wsta│, zatrzeszcza│y stare kolana. Zabola│y stopy, zakrΩci│a siΩ przestrze±, odrobina
wzroku, resztki ╢wiat│a odp│ynΩ│y ku stopom. Zn≤w ciemno╢µ. Wsta│, zatrzeszcza│y
kolana. Wyda│o mu siΩ, ┐e ju┐ to robi│. ¼le u│o┐ona we ╢nie g│owa nadwerΩ┐a│a kark.
Ospa│ym i ciΩ┐kim krokiem wystuka│ powolny rytm drogi do │azienki. Nogi by│y
ciΩ┐sze ni┐ mo┐na by przypuszczaµ. Zakl▒│by w my╢li, gdyby tylko przypomnia│ sobie
przekle±stwo. Namaca│ kontakt. Ze stoickim spokojem przyj▒│ do wiadomo╢ci fakt, ┐e
kontakt jest tam, gdzie zawsze. B│ysk. Zamkn▒│ oczy, by nie mΩczyµ ich jasnym
╢wiat│em, poczu│ wstrΩt, jakby niedawne wspomnienie. Przed lustrem stan▒│ z
pochylon▒ g│ow▒. Wpatrzony w dziwny kszta│t umywalki odda│ siΩ jeszcze na kilka
chwil senno╢ci. OgarnΩ│a go rozkosz. Ockn▒│ siΩ, gdy nogi nazbyt siΩ ugiΩ│y gro┐▒c
upadkiem. G│Ωbokie uzale┐nienie od snu.
Palce maszerowa│y niemrawo w kierunku kurka z wod▒, ci▒gn▒c za sob▒ wiotkie
cia│o. Zimna woda chlusnΩ│a rw▒c▒ strug▒. Ws│uchany w przyjemn▒ melodiΩ
armatury, kt≤ra dzwoni│a rurami, piszcza│a kranem, podni≤s│ nie╢mia│o wzrok ku
g≤rze. W lustrze nad zlewem zobaczy│ czyj▒╢ zaro╢niΩt▒ twarz. Ze zm▒conych,
kawowo - nieprzejrzystych my╢li wyczyta│ co wyra╝niejsze: twarz na wysoko╢ci twojej
g│owy stop w │azience nie ma innych os≤b stop pod grub▒ warstw▒ zarostu na pewno
znajduj▒ siΩ bardziej znajome rysy stop nie sypia siΩ z maskami na twarzy. Wniosek
z tych wszystkich kombinacji by│ ol╢niewaj▒cy - osoba w lustrze to najwyra╝niej ty.
- Hmmm... - zastanowi│ siΩ na g│os. - Eee... - pomy╢la│ jeszcze bardziej intensywnie. -
Nooo... - zadowolony pogratulowa│ sobie konkluzji.
Twarz prawdopodobnie cz│owieka trzydziestoletniego nie za bardzo pasowa│a mu do
jego wyobra┐e± o sobie. Wydawa│o siΩ brakowaµ kilkudziesiΩciu lat. W krzy┐u bola│a
go staro╢µ, oddycha│o siΩ uci▒┐liwie, czu│ siΩ nie╢wie┐o. Kim by│, a kim byµ powinien i
czy sko±czy│ siΩ sen? Ciep│ym potokiem wraca│y wspomnienia, fakty. By│y gdzie╢
daleko poza ╢wiadomo╢ci▒ i logik▒. By│y jakie╢ tΩpe, nieostre, chaotyczne. W╢r≤d
urywanych scen pojawia│y siΩ nieznane osoby emocjonalnie wyra╝ne. Powtarzaj▒ce
siΩ twarze, momenty napiΩµ i przeczucie, ┐e s▒ kim╢ istotnym. Uniesienia i ┐ale
niesmacznie przemielone poprzez pr≤by przypomnienia sobie czego dotycz▒.
Na│adowa│ grub▒ warstwΩ pasty na szczoteczkΩ. Najwa┐niejsze teraz by│o, by umyµ
zΩby. Tak, tak, zΩby. Bia│a ma╝ ╢cieka│a po szczotce, gdy rΩka bezsensownie i
bezskutecznie stara│a siΩ wydobyµ z ust sztuczn▒ szczΩkΩ.
- Nie╝le... wzorowo, - pomy╢la│ - na karku trzy µwierµwiecza, a ty siΩ trzymasz i masz
w│asne zΩby, Maurycy. - U╢miechniΩty spojrza│ w lustro, gdzie g│adka m│oda sk≤ra
fa│dowa│a siΩ w szerokim u╢miechu.
- Jaki Maurycy, do diab│a? - energiczniej spojrza│ sobie w oczy, nachyli│ siΩ do lustra -
Maurycy? Mau... rycy? Mau...G│upio brzmi. Jak ja siΩ? Noo... ten... Karol! Erata,
Karol Erata.
Rzuci│ ze zrezygnowaniem szczotkΩ z past▒ do zlewu. Namierzy│ wzrokiem │≤┐ko.
U╢miechn▒│ siΩ niechc▒cy. Powoli, bardzo powoli, skupiony na precyzji w stawianiu
krok≤w ruszy│ zaczerpn▒µ b│ogo╢ci. B│ogo╢µ czeka│a spokojnie pod ko│derk▒.
- Zaraz, zastan≤wmy siΩ, pomy╢lmy... skupienie. - Rozkaza│ sobie, czuj▒c wyra╝n▒
obco╢µ do swojej osoby - Kto ja jestem? Jeszcze raz. Kim jestem? Pok≤j znajomy,
w│asny. Pasta do zΩb≤w na swoim miejscu. Tylko napisy na tubce po obcemu, nie po
naszemu, a ja cholera nie m≤wiΩ po... - U│o┐y│ siΩ na │≤┐ku w pozycji p≤│wygiΩtej,
p≤│skrΩconej. Nie mia│ si│y jej zmieniµ. - A pasta straci│a wa┐no╢µ w... DziesiΩµ lat
temu. I w og≤le, po jakiemu ja m≤wiΩ?
- Memeee... - stara│ siΩ u┐yµ drΩtwego jΩzyka, ale nie potrafi│ sobie przypomnieµ,
jak? Poza tym, znu┐y│a go ta wΩdr≤wka, niesmak w ustach i zagadki, na kt≤re nie by│
w stanie udzieliµ sobie odpowiedzi. Mlasn▒│ przeci▒gle zadurzaj▒c siΩ w s│odyczy
upragnionego snu. Poduszka otuli│a czule zmΩczon▒ g│owΩ. Ostatnia iskra
╢wiadomo╢ci skierowa│a d│o± do dolnych partii pi┐amy. Popie╢ci│ troskliwie
spuchniΩty po╢ladek.
Stan▒│ u szczytu wzg≤rza. W rΩkach dzier┐y│ dostojn▒ tr▒bΩ, kt≤ra przed chwil▒ by│a
fajk▒. Zad▒│. Tr▒ba zda│a siΩ nabieraµ g│Ωbokiego wdechu, by uraczyµ przeci▒g│ym
bekniΩciem. C≤┐ skoro ona dzwoni│a, skowycza│a wibracjami metalu. Ona dzwoni│a
jak budzik. Jak ten, kt≤ry stoi obok gumowego krokodyla, na szafce obok │≤┐ka, od
strony okna, od dobrych kilku lat. I wtem okaza│o siΩ, ┐e Karol wcale nie stoi, lecz
le┐y i nie na wzg≤rzu, lecz w │≤┐ku. Otwar│ oczy, ujrza│ swoj▒ rΩkΩ i budzik. RΩka
poruszy│a siΩ. Potem nie widzia│ ju┐ budzika. S│ysza│ tylko gasn▒ce rzΩ┐enie pod
╢cian▒ mechanicznego niegodziwca.
Dzie± siΩ budzi│. Budzi│a siΩ nadzieja. Budzi│ siΩ organizm do ┐ycia. Wsta│, bo poczu│
obrzydzenie do pozycji horyzontalnej. S│o±ce bezczelnie narusza│o prywatne mienie
wkradaj▒c siΩ bujnym blaskiem. Czu│ prawie wΩdruj▒ce po ciele fotony. ªwiat│o.
Wtem wzdrygn▒│ nim przejmuj▒cy dreszcz. Zrozumia│, ┐e rozgl▒danie siΩ sprawia mu
przyjemno╢µ. Jakby poznawanie rzeczy od nowa. Westchn▒│ przejΩty, u╢miechniΩty.
Lubi│ takie dni.
Przed lustrem w │azience odta±czy│ szybkiego twista, by dzie± by│ ciekawy.
Stwierdzi│, ┐e jest sztywny i obola│y. U╢miechn▒│ siΩ do przystojniaka na przeciwko,
by dzie± by│ weso│y. Stwierdzi│, ┐e jest zaro╢niΩty. I wyba│uszy│ ga│y na zafajdany
zlew, by dzie± by│ intryguj▒cy. Stwierdzi│, ┐e siΩ ogoli.
- Ach Karolu, widzia│e╢ ten ba│agan? Kto╢ my│ zΩby nasz▒ szczoteczk▒. Kto╢ u┐ywa│
naszej pasty. I jakby tego by│o ma│o... - wyjrza│ z │azienki do pokoju - kto╢ niechybnie
spa│ w naszym │≤┐eczku.
Pasta w umywalce trochΩ podesch│a, ale nie stanowi│o to wiΩkszego problemu. Po
kilku intensywnych zabiegach higienicznych mocnym ciosem uruchomi│ radio tu┐
obok zlewu. Zagrali co╢ starego i szybkiego, by sk│oniµ s│uchaczy do pozbycia siΩ
pi┐am i zainicjowaµ szalony taniec w wersji golas plus slipy na g│owie.
- Karolu, co╢ ty zrobi│ ze swoimi po╢ladkami? - Zdziwiony zatrzyma│ siΩ w idiotycznej
baletowej pozycji. Poni┐ej plec≤w mieni│ siΩ setkami kolor≤w siniak. Miniaturowa
tΩcza zastanawia│a swoim istnieniem bardziej ni┐ palet▒.
- Gdzie┐ ja siΩ tak oszpeci│em? A do diab│a, mam jeszcze drugi. Kuci, kuci te┐
s│odziutki. - pe│en werwy i przesadnej energii wrzuci│ na siΩ spodnie i ruszy│ do
kuchni. Kuchnia by│a jak wizja apokalipsy, kulminacja fatalizmu. U╢miecha│a siΩ
szyderczo stert▒ brudnych naczy±, drwi│a suchymi resztkami chleba. Gdzieniegdzie
eksplodowa│a ┐yciem po╢r≤d bujnej ple╢ni. Usiad│ os│abiony i rozejrza│ siΩ
podejrzliwie, gdy rozleg│o siΩ tajemnicze burczenie. Trzy momenty p≤╝niej wywleka│
ju┐ wnΩtrzno╢ci szafek w poszukiwaniu po┐ywienia. Bestia, zwierzΩ. PostΩkuj▒c z
wysi│ku i kwil▒c z ┐alu penetrowa│ pud│a i p≤│eczki. Gwizda│, by zag│uszyµ b│agalne
odg│osy ┐o│▒dka. Pragnienie od┐ywienia siΩ nastawia│o zmys│y na odpowiedni kszta│t,
kolor, zapach.
Potworna ┐▒dza nie dawa│a siΩ opanowaµ, a nawet wzmaga│a z ka┐dym
rozczarowaniem, gdy upragnione kawa│ki kie│basy okazywa│y siΩ zielonymi
odchodami staro╢ci. Kto dopu╢ci│ do takiego upadku wszelkiej estetyki, zaniedbania
podstawowych potrzeb ┐yciowych, nie│adu, rozprzestrzenienia brudu na gigantyczn▒
skalΩ, zgnilizny, zniszczenia? Przecie┐ wczorajszy wiecz≤r by│ najzwyklejszy,
przyk│adny, wzorowy. G≤ra brudnych naczy± o niczym nie ╢wiadczy│a, po prostu
plany pozbycia siΩ jej odk│ada│y siΩ na kolejne tygodnie. Jedzenie natomiast by│o
obszarem ┐ycia Karola, czczonym nad wyraz i ok│adanym grub▒ warstw▒
zainteresowania. Traktowane nie tylko jako konieczno╢µ, lecz jako esencja, sedno,
kwintesencja przyjemno╢ci zmys│owych. To wszystko wraz z niewys│owionym g│odem
stanowi│o tajemnicΩ i odkrywa│o spod p│aszcza nocy nowe pytanie, na kt≤re
odpowied╝ wydawa│a siΩ problemem beznadziejnym. Tym bardziej, ┐e nie czas by│,
by o tym my╢leµ. Ssanie w ┐o│▒dku ustanawia│o wyra╝ny priorytet dzia│a±.
- Sucharek! - triumfalnie og│osi│ odkrycie tygodniowej mo┐e kromki chleba w
szufladzie. - No czy┐ to nie mi│e z jego strony, jest i ┐≤│ty serek. - Zamkn▒│ oczy, by
pragnieniem obdarzyµ tw≤r jego w│asnej rzeczywisto╢ci niespotykanym smakiem i
wy╢mienicie pustymi dziurami. To m≤g│ byµ ser na miarΩ g│odu. »≤│ta ekwiwalencja
syto╢ci. Dotkn▒│ - by│o miΩkkie, otworzy│ oczy aby... - Twaro┐ek? »≤│ty? Za co to
cierpienie?! û Zada│ rozpaczliwe pytanie w ciemn▒ pustkΩ odp│ywu zlewu, kryj▒c
g│owΩ w d│oniach.
Zaraz zrobi│ trzy nerwowe okr▒┐enie wok≤│ sto│u. Zamy╢li│ siΩ. Mia│ koncepcjΩ.
- ªniadanie na mie╢cie, obiad u Anieli, kolacja u Anieli! - Zadowolony takim planem
dnia zabra│ siΩ za szukanie drobniak≤w. Portfel by│ pusty, okrutnie pusty. Portfel jest
bezpieczniejszy, gdy jest pusty, pomy╢la│. Skarpetka w szufladzie... Nie trzymam
pieniΩdzy w skarpetce... to g│upie. Ksi▒┐ka na banknoty le┐a│a pod sto│em. Chyba
podobna potrzeba nasz│a go ju┐ wcze╢niej.
- No c≤┐. - skorygowa│ plan dnia pod k▒tem mo┐liwo╢ci finansowych. - ªniadanie u
Anieli, obiad u Anieli, kolacja u Anieli.
Ucieszy│ siΩ, bo przeczuwa│, ┐e Aniela go lubi, mimo, ┐e nie wiedzia│ dlaczego. Mo┐e
to by│a dobra kobieta.
- Numer do Anieli... - zamrucza│ do siebie otwieraj▒c notesik znaleziony w kieszeni. -
Aniela... nazwisko... Aniela...a...be...e...Erata.
Pojawi│o siΩ chwilowe, nie zadane pytanie. Natychmiast odpowiedzia│ na nie g│o╢no,
jakby w obawie, ┐e m≤g│by ponownie zapomnieµ.
- Moja ┐ona.
Wtem zamkn▒│ notes zauwa┐ywszy, ┐e nie ma w nim ani jednego nazwiska. Poza
tym przypomnia│ sobie, ┐e w domu nie ma telefonu.
- Co siΩ ze mn▒ dzieje? - Przeci▒gn▒│ siΩ i │ykn▒│ g│Ωboko powietrza, kiwaj▒c
przecz▒co g│ow▒. - MuszΩ siΩ widaµ napiµ kawy, koniecznie.
Klucze le┐a│y tam, gdzie powinny. To jedyna rzecz, jakiej nie musia│ szukaµ. Wyszed│
nie zwr≤ciwszy uwagi na akwarium na parapecie. Zapomnia│. Rybki unosi│y siΩ
biernie na powierzchni ograniczaj▒c aktywno╢µ do nie╢mia│ego rozk│adu. Zawsze
zapomina│.
- Aniela, tak? Jak do niej dojechaµ? - Zamyka│ drzwi w skupieniu, bo klucze nie
pasowa│y tak, jak mo┐na by sobie tego ┐yczyµ. - Nie pamiΩtam, no nie pamiΩtam.
ªniadanie zjem w pracy. Tak, w pracy.
Zza kolejnego zakrΩtu spirali schod≤w wy│oni│ siΩ staruszek. Siatka z mlekiem obija│a
siΩ po betonowych stopniach. úysina g│adsza ni┐ skorupka jajeczka b│yszcza│a i
prezentowa│a siΩ uwydatniona sztywnym ko│nierzykiem jak w kieliszku, gdy czeka
ugotowane na miΩkko. Kusi│a, by postukaµ │y┐eczk▒, wyskrobaµ i skonsumowaµ
delikatn▒ zawarto╢µ.
- Dzie± dobry s▒siedzie! - krzykn▒│ Karol mimo biegu. - Jak zdr≤wko?
- W porz▒dku. - Wysapa│ s▒siad - Jak urlop?
- W porz▒dku! DziΩkujΩ! - I znikn▒│ gdzie╢ na dnie poskrΩcanych wybryk≤w
architektury. Staruszek kontynuowa│ mozoln▒ wspinaczkΩ.
Powietrze by│o rze╢kie a niebo bezchmurne. Nie dokucza│y spaliny i nie przys│ania│y
s│o±ca k│Ωby dymu ulatuj▒ce z pobliskich komin≤w. Nie dokucza│ ha│as trasy
╢rednicowej a s│o±ce razi│o wcale nie tak bardzo. Urlop zapowiada│ siΩ ╢wietnie.
- Jaki urlop? Nie bra│em ┐adnego urlopu - wymamrota│ Karol przegl▒daj▒c notesik, w
kt≤rym zn≤w nie znalaz│ nic pr≤cz paru bazgro│≤w. Skoro jednak nie by│o ┐adnego
urlopu, zauwa┐y│, ┐e i niebo nie by│o takie ca│kiem bezchmurne. Tu i ≤wdzie pa│Ωta│y
siΩ pierzaste kopciuchy, a powietrze by│o md│e i ciΩ┐kie. Braµ urlop o tej porze roku...
g│upota.
Ma│y gazeciarz nachalnym gestem stara│ siΩ zareklamowaµ co ciekawsze artyku│y w
porannym dzienniku. Widaµ by│o, ┐e z ich tre╢ci zna tylko zdjΩcia i nag│≤wki.
Gazeciarz nie wygl▒da│ bystro. Nie dawa│ spokoju machaj▒c na okr▒g│o wielkimi
wargami i pachn▒c▒ gazet▒. Gazeta pachnia│a ╢wie┐o╢ci▒, a sprzedawca nie.
Zabawna czapka zje┐d┐a│a mu na oczy za ka┐dym podskokiem. Czapka by│a stara i
wytarta.
- Artyku│ o Bogu i ╢wiecie bardzo ciekawy! - Dar│ siΩ jakby chcia│ byµ s│yszany. Plac
by│ zupe│nie pusty.
- Odejd╝ natrΩcie. - Powiedzia│ do siebie, ale g│o╢niej ni┐ szeptem. - Nie chcΩ gazety!
- Wyrazi│ siΩ ja╢niej, mimochodem wysuwaj▒c odbarwiony jΩzyk. Nie najlepiej
╢wiadczy│o to o zdrowiu w│a╢ciciela.
M│ody przedstawiciel sfery handlowej poczu│ siΩ wyra╝nie ura┐ony. Okaza│ to
blado╢ci▒, a czapka zmian▒ pozycji na tak▒, kt≤ra ogranicza│a do minimum padanie
╢wiat│a na siatk≤wkΩ.
- No dobra ju┐, daj jedn▒ i zmykaj - powiedzia│ Karol zdenerwowany w│asnym
wsp≤│czuciem. Gest lito╢ci wyda│ mu siΩ ┐a│osnym upadkiem w│asnej konsekwencji.
SiΩgn▒│ do marynarki. Poczu│ smuk│o╢µ portfela. Wpatrzony w pustkΩ sk≤rzanej
kieszeni zapyta│:
- Du┐o ju┐ dzisiaj sprzeda│e╢?
- To moja pierwsza - odpowiedzia│ dumny i blady wci▒┐.
- Bo widzisz... - krΩci│ niepewnie Karol.
- I m≤j pierwszy dzie±.
- NaprawdΩ? A mo┐e chcesz portfel?
- Po co mi portfel, nie mam pieniΩdzy.
- No co ty? Jeste╢ obiecuj▒cym, zapalonym biznesfacetem z perspektywami i...
gazet▒. - Nie bardzo da│o siΩ ten obraz odnie╢µ do brudnej tragedii stoj▒cej na
pajΩczych nogach z czerwonym nosem, z kt≤rego dramatycznie wype│za│ katar.
- No... - pokiwa│ g│ow▒ jako╢ tak bezmy╢lnie.
- We╝ proszΩ, zapomnia│em pieniΩdzy. Do ciebie nied│ugo forsa bΩdzie lgn▒µ jak... -
Karol poczu│, ┐e zapΩdzi│ siΩ w ╢lepe por≤wnanie, a nie chcia│ dodaµ, ┐e äjak brudö -
...dziewczyny.
- Dziewczyny mnie nie lubi▒. - Przezroczyste wytwory dziurek w nosie smutno
zjecha│y w d≤│ i zal╢ni│y.
- Ale lubi▒ piΩknych i bogatych. A ty przecie┐ bΩdziesz bogaty. - Wreszcie argument,
kt≤ry przemawia do m│odych, pr≤┐nych, niezbyt inteligentnych │owc≤w sukcesu.
Ch│opak rado╢nie i g│Ωboko poci▒gn▒│ nosem. Karol wzdrygn▒│ siΩ. Tylko bezduszny
egoista nie po┐yczy│by ma│emu w tym momencie chusteczki. Karol nie mia│
chusteczki. Zabra│ wiΩc gazetΩ i zostawi│ smarkacza ze sk≤rzanym portfelem i
ambicjami.
- Ten! - wskaza│ z udawan▒ pewno╢ci▒ na czteroko│owe dziecko cywilizacji. Kluczyki
pasowa│y jak ula│.
- Praca. - Zaduma│ siΩ odrobinkΩ wsiadaj▒c do samochodu. Przesta│ jednak my╢leµ,
gdy zrozumia│, ┐e nie wie gdzie pracuje. Mia│ nadziejΩ, ┐e samo siΩ wszystko
wyklaruje. Zacisn▒│ zΩby.
Pe│en obaw ruszy│ przed siebie. Poczu│ ch│odny przyp│yw pewno╢ci wylewaj▒cy siΩ
wprost z g│Ωbokich warstw przyzwyczaje±. Orze╝wi│ szare kom≤rki, chy┐▒ fal▒
pomkn▒│ po╢r≤d zwoj≤w i dotar│ do koniuszk≤w palc≤w. Zadr┐a│y nerwowo. Na
skrzy┐owaniu skrΩci│ w prawo. Odk▒d pamiΩta│, zawsze tak skrΩca│, tylko, ┐e niewiele
jeszcze pamiΩta│. Nie stara│ siΩ jednak doj╢µ prawdy, jakby zatopiony po╢r≤d
absolutnej kontroli ewolucyjnie ╢wie┐ego instynktu zachowawczego, kt≤ry dba│ nie
tyle o przetrwanie ┐ycia, co jego w│asnej nienaruszalnej ╢wiadomo╢ci i o poczucie
osobnej egzystencji i prawa do posiadania w│asnej osoby.
Wjecha│ na trasΩ ╢rednicow▒, bo tak mu podpowiada│ zapomniany fragment siebie.
Inny, bardziej zwierzΩcy i nieprzejednany kaza│ mu przyciskaµ mocniej peda│ praw▒
stop▒, gdy ┐o│▒dek odezwa│ siΩ dr┐▒cym basem. Zza wzg≤rz rozlanych p│asko ciΩ┐k▒
mas▒ na horyzoncie wy│oni│y siΩ chmury poszarpane drapaczami. Wali│y przed siebie
zbit▒ kup▒, twardym szykiem, ramiΩ przy ramieniu, wszystkie r≤wnie gro╝ne i jakby
nieistniej▒ce. Istnia│y bowiem poza przestrzeni▒ ╢wiata, kt≤rej mia│ do╢wiadczyµ
Karol. Cielskami sunΩ│y ku s│o±cu. PΩdzi│y jak do boju, na burzΩ. By biµ piorunami,
d▒µ wiatrem i kaleczyµ zacinaj▒c ostr▒ ulew▒. Delikatny b│Ωkit nieba bliski by│
zawalenia.
Wreszcie spojrzenie Karola niechΩtnie pad│o na gazetΩ wyleguj▒c▒ siΩ na przednim
siedzeniu. Dlaczego wreszcie? Bowiem mia│o tam pa╢µ. Musia│o tam pa╢µ, taka by│a
kolej rzeczy. Wielkie, czarne litery by│y tylko umownymi znakami na arkuszu papieru
╢redniej jako╢ci. Ale ich znaczenie to dopiero by│o co╢. By│y drobnymi robaczkami,
kt≤re mia│y co╢ do powiedzenia ale trzyma│y w niepewno╢ci przestΩpuj▒c z nogi na
nogΩ, dr┐▒c w swej przekornej naturze. Wystarczy│a jednak jedna chwila uwagi,
kawa│ek skupienia i robaczki sta│y siΩ literami. Te wyrazami i tak dalej, a┐ po obrazy.
Napisy sta│y siΩ imaginacj▒ r≤wnie rzeczywist▒ w tej chwili, co prΩdko╢µ samochodu,
kt≤rej nie widaµ, nie czuµ, nie s│uchaµ, a istnieje. Karol mia│ jej do╢wiadczyµ. Napisy
sta│y siΩ wspomnieniem.
By│o napisane: äB≤g jeden ╢wiat. My - tysi▒ceö. Wielki napis by│ uczuciem, by│
wyra╝nie strachem. Ni┐ej sypa│y siΩ drobniejsze czcionki: äAnonimowi testerzy ┐yj▒ i
czuj▒ siΩ ╢wietnie, znajduj▒ siΩ pod sta│▒ nie╢wiadom▒ opiek▒. Nie wyst▒pi│y ┐adne
powik│ania, wszystko niby odbywa siΩ w zasadzie zgodnie z planem. Powiedzia│
profesor Wilbert Gennezzy na konferencji w ...ö - Karol skaka│ rozhisteryzowanym
wzrokiem, szuka│ kluczowych s│≤w, pomija│, chcia│ rozumieµ - äOchotnicy powr≤cili do
stanu sprzed eksperymentu zachowuj▒c w pamiΩci tylko wspomnienia z
prawdziwego, realnego ┐ycia. Testowy charakter ich pseudo ╢wiat≤w by│ jedynym
przypadkiem, gdy Zanurzeni, znaczy siΩ Wizytatorzy budziµ siΩ bΩd▒ ze stanu
oddalenia, znaczy siΩ przeniesienia we wszczepion▒ rzeczywisto╢µ. W pozosta│ych
przypadkach zachowamy planowany charakter przeznaczenia Kapsu│ Be.
Podkorowo iniekcyjny modu│ izoluj▒cy ╢wiadomo╢µ w stanie parali┐u rdzeniowo....
zapewnia absolutny brak ╢wiadomo╢ci podczas odej╢cia..."
* * *
ªwist przedzieraj▒cy siΩ przez uchylone okno. Dra┐ni▒cy skowyt przybywaj▒cych
wspomnie±. Bolesny jΩk tego, co powinno zostaµ zapomniane. Zlewaj▒cy siΩ widok
za oknem z d╝wiΩkiem silnika i tym diabelskim, przeklΩtym ╢wistem. ªwist unosi,
zabiera ze sob▒ w g│Ωbokie u╢pienie na jawie. Jednolity p│acz okna. Zmieniaj▒cy
czas, przestrze±, rzeczywisto╢µ... ╢wiat. Przesz│o╢µ i brak przysz│o╢ci. ZdjΩcie u do│u
│amu nie jest ju┐ tylko blad▒ czarno - bia│▒ p│aszczyzn▒. ZdjΩcie staje siΩ dniem,
wydarzeniem, widokiem, jaki pamiΩta siΩ do ko±ca ┐ycia... i dalej. Skazany na
pamiΩµ. PamiΩµ szalon▒, usidlaj▒c▒, zakut▒ pomiΩdzy prawd▒ a wyobra╝ni▒. MiΩdzy
┐yciem a Kapsu│▒ Be. I wbi│a palce w skro± Karola. Ta pamiΩµ. Pulsowa│a krwi▒ i
tΩtni│a ┐yciem, kt≤re nie by│o pewne ju┐ niczego.
Chmury wdziera│y siΩ drapie┐nie w posiad│o╢ci b│Ωkitu. Zni┐a│y siΩ posΩpnie
zas│aniaj▒c to co w gruncie rzeczy mog│o byµ tylko piekielnym oszustwem. Niebo,
poza kt≤re rozci▒gaj▒ siΩ tylko s│owa, kt≤re istnia│o tylko dziΩki zaufaniu, bowiem
niewielu go do╢wiadcza│o. Kosmos m≤g│ r≤wnie dobrze nie istnieµ za tymi chmurami.
Zaczyna│y siΩ poza wzrokiem drapi▒c podbrzuszami o wierzcho│ki drzew. Ko±czy│y
siΩ nigdzie. Tam, gdzie nie siΩga ju┐ my╢l cz│owieka - jego w│asny ╢wiat, zmys│y,
do╢wiadczenia, krztyna wyobra╝ni. SplunΩ│y iskr▒ jasno╢ci. B│yskawica rozlaz│a siΩ
szeroko po widnokrΩgu. Migota│a w nieludzkich ╝renicach Karola. Karol nie wiedzia│,
czy jest cz│owiekiem.
Cz│owiek w bia│ym fartuchu stan▒│ obok Karola, nie spoczywa│ ju┐ na zdjΩciu. Karol
nie siedzi w samochodzie. Jest przesz│o╢µ czy wspomnia│ w│a╢nie tera╝niejszo╢µ.
Unosi siΩ zapach jodyny i mdli│ wymiotny sw▒d topionego plastiku. Fartuch o bia│ej
przesz│o╢ci i bardziej szarej rzeczywisto╢ci. Poplamiony czym╢ ┐≤│tym, blado zielony
krawat. Stare wypastowane buty, w│osy, kt≤rych jest przesadnie za ma│o a by│y
czesane przesadnie za czΩsto. SpΩkane stare, w▒skie usta ma│e szalone oczΩta
dziecka, kt≤re przez przypadek zestarza│o siΩ i okulary powyginane tak, by pasowaµ
do krzywego nosa. I to wszystko tworzy│o obraz cz│owieka. Drwina, obawa, plus
po┐a│owanie. Obok drugi, m│odszy, w butach jak prawdziwe buty. »≤│ta koszula,
zapach jodyny. W│osy na czole przystrzy┐one r≤wno, zgrabnie, przyzwoicie. Blondyn.
Co╢ m≤wi.
- To potrwa trochΩ d│u┐ej ni┐ ustalali╢my wcze╢niej. Zale┐nie od wynik≤w bada±. Do
tygodnia maksymalnie. Reszta w│a╢ciwie zale┐y od pana. Nie bΩdziemy w nic
interweniowaµ. - M≤wi│ tak spokojnie, albo to g│os tak d│ugo obija│ siΩ w
przestrzeniach dziur w pamiΩci i t│umi│ siΩ.
- Czy to ju┐ jest gotowe? - G│os Karola, odrobina niepokoju.
- Tak... Odpowiednik naszego ╢wiata, wersja testowa czyli przesz│o╢µ. - Skin▒│ g│ow▒,
jakby Karol mia│ intuicyjnie wychwytywaµ sens tych denerwuj▒cych pauz. - Tak jest
nam │atwiej obserwowaµ zwi▒zki przyczynowo skutkowe, wyci▒gaµ wnioski. -
Porusza, poruszy│ d│o±mi, chyba bardzo wierzy w to, co m≤wi│. - Genealogia,
wychowanie, zdarzenia planowane, pana genom - znowu pauza, martwa -
wykluczaj▒ mo┐liwo╢µ wp│yniΩcia w znacz▒cy spos≤b na wsp≤│czesn▒ w zanurzeniu
historiΩ.
- MogΩ znaµ swoj▒ przysz│o╢µ? - zapyta│ g│os Karola, gdy zimne rΩce bruneta
zapina│y mu na szyi co╢ elektroniczne metalowe.
- Swoj▒ nie. - Odburkn▒│ ten drugi, koszmarny. - Ale bΩdzie wojna.
- Nie ma pan chor≤b genetycznych, wrodzonych wad. - M≤wi│ m│odszy bez uczucia,
oszczΩdnie otwieraj▒c usta. OdsunΩ│a siΩ pokrywa kapsu│y. Wygl▒da│a jak trumna
albo co╢ gorszego.
- Ale w│a╢ciwie po co to ludziom? Czy nie lepiej ┐yµ ╢wiadomie i pamiΩtaµ,
wspominaµ. - Zapyta│ jeszcze, nim mia│ utraciµ sw▒ karolowato╢µ. Z ust leci para a
Karol prawie nagi, kapsu│a zimna, co╢ wk│adaj▒ na g│owΩ, jego g│owΩ. I zΩby
szczΩkaj▒ i s│owa siΩ rw▒. - Tak ┐eby wiedzieµ i... i po co?
Spojrzeli, spogl▒daj▒ chyba na siebie i ╢miej▒ siΩ. A blondyn szerokim u╢miechem i
zΩby wyszczerzy│, takie ze z│otym aparatem nazΩbnym. Pokrywa siΩ zasuwa...
- »eby lepiej prze┐yµ i godziwie umrzeµ panie Maurycy...