Niezbyt dobrze pamiΩtam, sk▒d siΩ tu wzi▒│em, mieszkam tu sam i od zawsze. Ju┐ od dawna nie liczΩ czasu miar▒
up│ywaj▒cych lat, m≤j zegar wskazuje dwunast▒ (p≤│noc, po│udnie, nowy dzie±, nowy rok), gdy zaczyna siΩ
przedwio╢nie. Ka┐dy inaczej uporz▒dkowany podzia│ zdarze± traci sens. WychodzΩ wtedy na pr≤g mojego domu
(mieszkaµ na parterze, to trochΩ jakby mieszkaµ na wsi), zapalam papierosa, zapalam jednego za drugim i czujΩ
coraz przyjemniejsze zamroczenie pierwszym rze╢kim s│o±cem, choµ jeszcze mocno marzn▒ stopy i grabiej▒ rΩce.
Ca│▒ wiosnΩ i wczesne lato spΩdzam podobnie, jednak mrowienie cia│a powoli s│abnie wraz ze wzrastaj▒c▒
temperatur▒, z coraz bardziej natarczywymi podmuchami przysz│ych upa│≤w, kt≤re wysusz▒ moje ╢luz≤wki. Gdy
zegar ustala siΩ na sze╢µ godzin przed dwunast▒, chowam siΩ do mojego pokoju, kt≤ry inni nazywaj▒ moim
domem. Gdyby╢ pomimo to chcia│a mnie kiedy╢ poznaµ, mog│aby╢ zacz▒µ od obserwacji mojej ulicy, mojego okna.
Nie ╢miej siΩ (to trochΩ obrazoburcze pos▒dzaµ ciΩ o u╢miech, tΩ, kt≤ra nie istniejesz, tΩ, kt≤ra jeste╢ moim
marzeniem, tΩ, kt≤ra, bojΩ siΩ powiedzieµ, jeste╢ ide▒ mojego ┐ycia), nie ╢miej siΩ: ka┐da, nawet najbardziej
nielubiana konstelacja przedmiot≤w wok≤│ nas krΩpuje nas swoimi niewidzialnymi sid│ami. Nasze miejsce tutaj to
pu│apka, w kt≤r▒ wpadamy bezwiednie, ale wytrale i z upodobaniem. Nie ╢miej siΩ, je╢li to dla mnie takie
prawdziwe, nie mo┐e ciΩ to ╢mieszyµ (nie tak▒ ciΩ sobie wyobra┐am, czy mo┐e jednak co╢ udajΩ przed samym sob▒,
mo┐e roz╢mieszy│o ciΩ to, ┐e gdzie╢ to musia│em przeczytaµ, co, ty te┐ o tym czyta│a╢?).
Zacznijmy od parapetu, rozpoznasz go od razu. Pogodzeni ze swoj▒ samotno╢ci▒, je╢li nawet nie jest z wyboru (czy
mo┐e byµ jaka╢ inna?), ze swoim nieko±cz▒cym siΩ oczekiwaniem, wybieraj▒ parapet taki jak m≤j, bez ro╢lin
doniczkowych, bajkowego kota, pude│ka z klockami dziecka, bez ksi▒┐ek, kt≤re podobno nie mieszcz▒ siΩ ju┐
nigdzie indziej (widzia│em te┐ takich, kt≤rzy stawiaj▒ na nim telefon). M≤j parapet jest pusty, co nie znaczy, ┐e nie
ma na nim kurzu: to podobno niedobre, bo alergiΩ odziedziczy│em wraz z matk▒.
Je╢li chcesz, ale tylko je╢li na pewno, mo┐emy teraz zajrzeµ g│Ωbiej przez moje okno, nie przeszkodz▒ ci zas│ony, bo
ich nie ma. Czy nie przeszkadza ci, ┐e szyby ostatni raz umy│a jeszcze przed ╢mierci▒ moja matka? Chcia│bym to
uszanowaµ. To zaklejone ta╢m▒ pΩkniΩcie jest od wczoraj, nadal jednak nic nie mogΩ zrobiµ, bo ta brudna szyba to
moja jedyna pami▒tka po matce, sama te┐ widzisz, ┐e pomimo ca│ego obrzydzenia nie│atwo by│oby mi siΩ zgodziµ na
opuszczenie tego miejsca. Wszystko inne ju┐ kiedy╢ po jej ╢mierci tu czy╢ci│em. Tak naprawdΩ ona odesz│a jednak
tej nocy ostatecznie, na zawsze, zrz▒dzeniem losu, bo wiatr nieprzypadkowo wybiera moje okno spo╢r≤d tysi▒ca
innych. WezwΩ szklarza.
Je╢li nie och│onΩ│a╢ jeszcze z pierwszej poznawczej ciekawo╢ci, mo┐emy poruszyµ siΩ o krok do przodu, przesuwaµ
siΩ po wszystkich ╢cianach, suficie i pod│odze. Punkt zaczepienia oczu pierwszy: pod│oga jest naga, zupe│nie:
prosty, nie pastowany i nie lakierowany parkiet. Choµ wyobra┐am sobie, ┐e im pro╢ciej idzie mi opowiadanie ci
tego wszystkiego, tym bardziej to dla ciebie staje siΩ nu┐▒ce, monotonne. Je╢li jeste╢ sob▒, je╢li ty to naprawdΩ ty,
przez to wszystko jednak musisz przej╢µ a┐ do pointy, kt≤ra, je╢li jest, to i tak nie wiem, czy na samym ko±cu. Mam
nadziejΩ, ┐e te wtrΩty, choµ te┐ nie obra┐Ω siΩ za to, zawi│e, uprzyjemni▒ ci jako╢ tΩ wΩdr≤wkΩ.
Najbardziej, przyznaj siΩ, przynajmniej na pocz▒tku, dra┐ni│o ciΩ to, ┐e czego╢ najwa┐niejszego doszukujΩ siΩ w
rzeczach prostych, ┐e za ca│y sw≤j ╢wiat mam (punkty zaczepienia oczu nastΩpne:), mam ten st≤│, do kt≤rego
pasuje w dodatku tylko jedno krzes│o, ty usi▒dziesz na fotelu, przepraszam, ┐e taki zniszczony. Do tego ╢wiata
szukam te┐ jak najprostszych s│≤w, nie boj▒c siΩ ich powt≤rze±, bo to oznacza tylko, ┐e i tak w nim, no w│a╢nie, w
tym ╢wiecie, s▒. Z tymi prostymi s│owami (zn≤w bez powodu ganisz powt≤rzenie) mam jednak pewien problem:
wszystkie po chwili staj▒ siΩ swoimi metaforami. Pusty parapet zamienia w studium samotno╢ci, w brudnej szybie
┐yje matka, jest jeszcze r≤┐a, symbol, kt≤ry z ka┐d▒ chwil▒ traci na znaczeniu. Taki obrazek: widzΩ r≤┐Ω, kwiat, dajmy
na to r≤┐Ω, kwiat czerwony, rodzina "rose", p│atki olejkodajne, mszyce najlepiej zwalczaµ skrapiaj▒c ciep│ym
mlekiem, wtedy odchodz▒, bez straty. R≤┐a rozkwit│a tego ranka, nachylam siΩ, ┐eby lepiej dojrzeµ kropelkΩ rosy,
ale tak szybko znika i w za│omach p│atk≤w przeczuwam przekwitanie. BojΩ siΩ spojrzeµ w twoje oczy, by nie dojrzeµ
nadchodz▒cej w nich staro╢ci, bojΩ siΩ zbli┐yµ do ciebie, wiedz▒c, ┐e kiedy╢ odejdΩ, naprawdΩ nie jestem pewien,
czy chcia│bym ciΩ poznaµ.
Od dawna, od jak dawna ┐yjΩ tak bezkarnie nic nie robi▒c? Pr≤bowa│em, u tapicera czeladnikowa│em cztery dni,
cztery przedwio╢nia, cztery lata, cztery ┐ycia. Po dw≤ch dniach przesta│em byµ uczniem, po siedmiu m≤g│bym
przestaµ byµ czeladnikiem. Powiedzia│em mu, pan odr≤┐nia na pewno wiΩcej kolor≤w ode mnie, w jakim kolorze
dzi╢ robimy? Ale kolory by│y takie, jakie przysz│y, jakie zawsze przychodz▒: to jest ╢liwka, to br▒z, to seledyn, a to
jest ┐≤│ty. Jak to ┐≤│ty? Tamten jest z│oty, ten tylko mieni siΩ metalicznie, a ten to kolor kurzego ┐≤│tka, skryty
pomara±czowy. Przyszed│em tu z zaciekawieniem: pierwsza praca w od dzieci±stwa tajemniczym "zak│adzie
tapicerskim - us│ugi dla ludno╢ci" (zna│em ju┐ wtedy znaczenie etykietki, rok za rokiem jedno s│owo). Wielki
ba│agan i kurz, nawet wydeptany pr≤g, wysoki stopie±, kt≤ry dzieli│ pracowniΩ mistrza i moj▒ (klient≤w
przyjmowali╢my tak┐e u mnie), wydawa│ siΩ zakurzony do ostatniej ruchliwej drzazgi. Wielkie spiΩtrzenie
niewyko±czonych, zapomnianych od lat mebli i ┐adnego nie chcia│bym mieµ, ale przecie┐ mia│em, fotel. Ze
zdziwieniem my╢lΩ o sobie, ┐e nie nauczy│em siΩ tam piµ, ale wszystko d│ugo, nawet do ko±ca by│o nowe,
interesuj▒ce, sprawno╢ci tylko w rΩkach brak mi by│o, mo┐e gdybym pi│ to piwo. Ma│o lat z pocz▒tku mia│em, wiΩc
szuka│em, podawa│em: ig│Ω krzyw▒ i prost▒, i dubelszpica, m│otki, zciski, harciery. Tylnym wej╢ciem wcisn▒│em siΩ
do nowego ╢wiata (ten ╢wiat mia│ wy│▒cznie tylne wej╢cie, klienci wchodzili od ulicy) pe│nego nazw uczonych, z
kt≤rymi oswaja│em siΩ z wolna . Na ramΩ sz│y pasy albo p│yta, je╢li pasy, gramoli│em siΩ na antresolΩ po sprΩ┐yny,
je╢li p│yta - po szlarafiΩ lub bonel, takie ┐elastwo wstrΩtne, kalecz▒ce, nie do uwierzenia, ┐e kto╢ potem usi▒dzie na
czym╢ takim i powie, ┐e miΩkkie, a przecie┐ powie, bo my mu to wcze╢niej sznurem tapicerskim i jut▒, i formatk▒, i
jeszcze g▒bk▒ albo traw▒ morsk▒, je╢li bogaty ekolog, i sur≤weczk▒ lnian▒, a na zako±czenie materia│em obiciowym,
wy╢cielemy.
Tak bardzo chcia│em do tej pracy co╢ w│asnego wtr▒ciµ, inaczej nie m≤g│bym chyba, bo schemat zawsze by│
podobny i te same gwo╝dziki ze sp│aszczonymi g│≤wkami, i szpilki d│ugie ma│ym │ebkiem w karo zako±czone, te
same. Ale ci▒gle z my╢l▒ o kim╢ to robi│em, a z my╢l▒ o tobie przed wszystkimi innymi my╢lami. Nie, na pocz▒tku
jeszcze ciΩ nie by│o. Por▒czkΩ sosnow▒ do sofy bejcuj▒c na maho±, duma│em o kim╢, kto taki niepotrzebny mebel
do domu zamawia, czy taki sam z niego dostojnik, jak to drewno szlachetne i tak pΩdzel sw≤j prowadzi│em, jak bym
i to drewno i tego cz│owieka chcia│ zarazem wypr≤bowaµ. W jego cnotΩ nie wierz▒c za bardzo i tΩ sosnΩ nie do
ko±ca ukryµ chcia│em. Dla schludnego jegomo╢cia z s▒siedztwa, pokona│em w sobie niechΩµ wrodzon▒ do
wszystkiego, co elektryczne, ha│a╢liwe i gro╝ne, w og│uszaj▒cych b│yskach pistoletu na kompresor ka┐d▒ zszywkΩ
mu ╢lubowa│em, dla uprzejmego poczΩstunku z papieros≤w dobrych, mistrz m≤j kwitowa│, dla my╢li jego
pogodnych, ja wiedzia│em.
Ale naprawdΩ artyst▒ by│ m≤j mistrz - tapicer. Pan jest artyst▒, m≤wi│y trwo┐ne damy (je╢li takie siΩ akurat
zdarzy│y) i pyskate mieszczki. Pan jest zaka│▒ ╢wiata, pan mnie gubi, nawet w moich my╢lach tylko szepta│em. Ty
spocony idioto w brudnym podkoszulku, nie widzisz nim ta jeszcze co╢ powie, po wydΩciu jej warg, nie widzisz, ┐e
tej pani zamarzy│ siΩ ber┐er, fotel karmazynowy z miΩkkimi bokami i nie w romby pikowany, lecz w serca. Nie, nie
wi╢niowy, idioto, tΩ n≤┐kΩ widzisz kokieteryjnie do przodu podstawion▒, karmazynowy.
Coraz wolniej mi sz│o, to nawet widaµ po tym, jak ci to opowiadam. Straci│em pierwsz▒ pewno╢µ ruch≤w. We
wszystkim znajomym na pr≤┐no szuka│em czego╢ nowego i znowu przedwio╢nie, ju┐ ci o tym m≤wi│em, zrobiΩ co╢
dla siebie, jak to jest, gdy siΩ my╢li o fotelu dla siebie. To jednak te┐ nie by│o jeszcze to, zrobiΩ fotel dla ciebie i
wtedy siΩ narodzi│a╢, nie z piany morskiej, lecz co╢ to z piank▒ (tapicersk▒) te┐ wsp≤lnego mia│o. I wtedy zacz▒│em z
tob▒ tΩ rozmowΩ. Ju┐ wcze╢niej rozmowy z innymi tak ko±czy│em, a te najwa┐niejsze to sz│y tylko tak. Mebel
powoli do ciebie tylko pasowaµ zacz▒│ i sta│a╢ siΩ bardziej rzeczywista ni┐ wszystko. Prawdziw▒ oblubienic▒
zosta│a╢, jak ja oblubie±cem dla matki swojej by│em i najwiΩkszy sw≤j wstyd dla mnie po╢wiΩciµ umia│a. Fotel by│ z
odpadk≤w, wkr≤tce sam mia│ staµ siΩ odpadkiem, ale ty coraz bardziej na zawsze by│a╢.
Fotel by│ sko±czony i odej╢µ od tapicera musia│em, a mistrz m≤j jeszcze wcze╢niej to poczu│. Ale zabraµ mi go ze
sob▒ pozwoli│ zamiast dyplomu, bez piecz▒tek, bez wa┐no╢ci. I tak pierwsz▒ cz▒stkΩ ciebie u siebie w pokoju
mia│em. PrΩdko jednak za nastΩpn▒ rozgl▒daµ siΩ zacz▒│em, bo choµ tw≤j szkielet ju┐ ca│y zna│em i ┐y│y (nici rΩczne)
i tΩtnice (nici maszynowe), miΩ╢nie i ich napiΩcia na stawach (pasach) rozpostarte, tw≤j portret zbyt
jednostronnym mi siΩ wydawa│. U zduna bardzo kr≤tko ciΩ szuka│em, ale tam nigdy nie przychodzi│a╢, bo to zaw≤d
taki zapomniany i m≤j piec te┐ jest ju┐ zimnym prze┐ytkiem, odk▒d kaloryfery bezduszne za│o┐yli. Za pΩkniΩtymi
kaflami piec duszΩ skrywa│, ale zburzyµ go trzeba, bo miejsce zajmuje, ty to przede mn▒ wiedzia│a╢. I potem jeszcze
trochΩ pr≤bowa│em, a ostatecznie to ju┐ nawet nie pr≤bowa│em pr≤bowaµ, gdy w swoim domu ca│▒ ciΩ odnalaz│em.
W tr≤jmasztowiec zaklΩta by│a╢, odczarowywa│em ciΩ dzie± po dniu, milimetr po milimetrze twojego cia│a i duszy
twojej. Spod sterty zakurzonych papierzysk ciΩ wyci▒gn▒│em, rycinΩ z tr≤jmasztowcem. Teraz sobie przypominam,
opowiada│a mi o nim pewnego cudownego wieczoru dzieci±stwa. Le┐a│em w │≤┐ku, jej ma│y ch│opczyk, synek, ona
co╢ robi│a, czego nigdy nie lubi│em, w kuchni albo pra│a, porzuci│a nagle czynno╢µ niedoko±czon▒ w po│owie i
przysz│a do mnie z rΩkami, ustami, swym zapachem i oddechem, i z t▒ rycin▒. Wyp│ynΩli╢my daleko w nocne niebo,
z dala od sta│ych l▒d≤w i ich ╢wiate│. Zasn▒│em uko│ysany g│Ωboko falami rozbijaj▒cymi siΩ o burty.
Wyci▒gn▒│em ciΩ i przysz│a╢, p│aszcza d│ugo zdj▒µ nie chcia│a╢, bo pogoda by│a zimna i wietrzna, listopadowa.
Potem wiatr z wolna siΩ uspokaja│.
Zastyg│a╢ w dosyµ niewygodnej dla siebie pozycji: sta│e napiΩcie, wszystkie cz│onki cia│a dr┐▒ lekko, ko│ysz▒ siΩ,
ale to pozycja idealna, stan r≤wnowagi pe│nej napiΩcia: liny naprΩ┐one do b≤lu, do granic swej wytrzyma│o╢ci.
WidzΩ ciΩ coraz wyra╝niej: siedzisz trzymaj▒c po╢ladki na stopach, m≤g│bym ciΩ ju┐ prawie narysowaµ. Plecy
wygiΩte │ukiem tworz▒ wraz ze spuszczon▒ lekko g│ow▒ liniΩ, kt≤r▒ przeprowadzam │▒cz▒c wierzcho│ki maszt≤w, 2 -
stermasztu, 3 - grotmasztu, 4 - fokmasztu. Twarz ukry│a╢ g│Ωboko w cieniu rozpuszczonych w│os≤w. Czy m≤g│bym,
odstΩpuj▒c nieco od stereotypu, poprosiµ, aby╢ je upiΩ│a?
Nie? Trudno, to mo┐e nawet lepiej. RΩce nieznacznie ugiΩte w │okciach opieraj▒ siΩ d│o±mi, opieraj▒ w doskona│ym
punkcie podparcia: drzewce 5 - delfiniak, jeden z maszt≤w sta│ych. Dotykam sztaksli w kolejno╢ci od numeru 7 do
numeru 10. Poruszone wiatrem, nabrzmiewaj▒ twoje ┐y│y od przegub≤w po wg│Ωbienie wewnΩtrznej czΩ╢ci │okcia -
bardzo czu│e miejsce, statek jest niemal gotowy do odp│yniΩcia. RΩce widzΩ najwyra╝niej, s▒ najja╢niejsze, jedynie
dwa cienie │okcia na drugiej. Nie mogΩ sobie odm≤wiµ pog│adzenia jeszcze raz twoich d│oni, naprawdΩ smuk│e
drzewca: 5 - delfiniak i 6 - bukszpryt, bardzo czujne - opieraj▒ siΩ o pod│o┐e opuszkami palc≤w i czΩ╢ci▒ ╢r≤drΩcza,
jakby chcia│y co╢ pochwyciµ - ruchliwe fale. Ster zanurzony, stopy schowane g│Ωboko pod po╢ladkami, ale
po╢ladki potem, najpierw nogi. Cia│o ud i │ydek rozlewa siΩ, sp│aszcza tworz▒c chyba pok│ad, tak musi byµ, choµ
patrz▒c z boku, mo┐na to sobie tylko wyobraziµ. Nie, wiem o tym, bo ╢ledz▒c palcami kad│ub, czujΩ liniΩ napiΩcia
miΩ╢ni wzd│u┐ ud - wypolerowanych niegdy╢ przez bog≤w-szkutnik≤w, teraz z nalotem wodorost≤w podniecenia.
W╢r≤d wielkiej morskiej ciszy zwijam ┐agle wszystkich maszt≤w, pod bluzk▒ ukry│a╢ cztery pionowe cienie ┐eber,
czujnie wci▒gnΩ│a╢ powietrze i niewielki brzuch opad│ miΩkko na
│ono. Jest ciep│y i pulsuj▒cy. Wierzchem d│oni g│adzΩ niedoko±czone po╢ladki, cie± na ko±cu wyszczupla je - gafel
(12) poruszy│ siΩ w oczekiwaniu zwrotu. Jeszcze nie teraz. PΩpek: 3a - grotreja, 3b - nie mogΩ odczytaµ, chyba
grotmarsreja dolna, 3c - grotmarsreja g≤rna, tworz▒ trzy pod│u┐ne zmarszczki. Poczekaj, nie dr┐yj tak. Zbli┐am siΩ do
piersi, ale schowa│a╢ je za ramionami i ich cieniem, tylko wymarzy│em je sobie, wymarzy│em na podstawie jednego
stercz▒cego sutka. Jak tu zrobi│o siΩ gor▒co, odk▒d jeste╢ tak blisko. Niemal pragnΩ by╢ unios│a rΩce, zaczΩ│a
rozpinaµ guziki mej koszuli, pod szyj▒. MuszΩ siΩ opamiΩtaµ, mamy przecie┐ tyle czasu, czas na twoje ramiona (jak
wibrujesz ca│a), czas na garb │opatki, nawet kr≤tki moment na ujarzmienie ciΩ do ko±ca zwolnionym poci▒gniΩciem
rΩki po krΩgach krΩgos│upa i najciemniejszej szyi, a┐ do podstawy czaszki, g│owy. Tr≤jmasztowiec prawie zaton▒│,
znikn▒│, wybacz mi matko. Je╢li pokonam podniecenie, to zaraz poznam twoj▒ twarz. W│osy, przeszkadzaj▒ mi
w│osy, naprawdΩ nie mog│aby╢... WidzΩ tylko poziom▒ przekre╢laj▒c▒ wargi liniΩ, koniec nosa, uparty cie±
podbr≤dka, zarys ko╢ci szczΩki - za ma│o, choµ wzdychasz cudownie pod ka┐dym dotkniΩciem. Zosta± moj▒
syren▒, tak proszΩ, wynurz siΩ na nowo, sob▒, nie tr≤jmasztowcem matki, moje rΩce niecierpliwie ciΩ szukaj▒ w
dra┐ni▒cej sk≤rΩ s│onej toni, na chwilΩ.
ZapalΩ papierosa, ju┐ spok≤j. Twoje cia│o znowu znieruchomia│o na rycinie, jak po chwili spe│nienia. Nie, te┐ go nie
chcia│em, prawie nie chcia│em, ba│bym siΩ goryczy niedosytu, je╢li nawet wraz z tob▒ mog│aby nadej╢µ. Ba│bym siΩ
tego dla ciebie.
MuszΩ siΩ spieszyµ, do jutra minie pewno╢µ tej chwili i zacznΩ szukaµ ciΩ na nowo, niepotrzebnie, na pewno jeste╢
t▒, kt≤r▒ znalaz│em. Dzi╢ znam spos≤b, kt≤ry pozwoli nam mimo wszystko byµ razem, na zawsze razem, ale to dzia│a
tylko dzisiejszego wieczoru. SpalΩ ciΩ teraz i wypijΩ z winem na noworoczn▒ przepowiedniΩ. Nie b≤j siΩ, to
przej╢cie jest kr≤tkie i pomimo pozor≤w bezbolesne. Po nim jest ju┐ tylko gaj, po kt≤rym przechadzaµ siΩ bΩdziemy
trzymaj▒c za rΩce w jasnych pow│≤czystych szatach, prowadz▒c nieko±cz▒c▒ siΩ rozmowΩ i przez ca│y czas czuj▒c
ciep│o naszych cia│ przenikaj▒ce nas a┐ do dreszczu.
Ale przecie┐ mo┐e co╢ jeszcze m≤g│bym zrobiµ tutaj, ┐eby poczuµ to samo.
Ale przecie┐ ciebie ju┐ tu nie ma, wo± twego ciep│a niknie.
Razem.
Nieko±cz▒ce siΩ rozmowy.
Ciep│o naszych cia│ przenikaj▒ce nas do dreszczu.
We wtorek, 19 listopada, ja bezosobowy, a raczej anonimowy narrator i Maria B. - funkcjonariuszka opieki
spo│ecznej wywa┐yli╢my drzwi mieszkania - kawalerki nr 2 przy ulicy miasta.
Ja usi▒dΩ w fotelu, pan niech zajmie krzes│o, ojej, jaki zniszczony. Powiesi│ siΩ? Mo┐e jednak da siΩ go jako╢
odratowaµ. Jest sztywny? Pan nie zdaje sobie zdaje siΩ sprawy z mo┐liwo╢ci wsp≤│czesnej medycyny. Szkoda, ┐e
nie jest kobiet▒ w ╢redniozaawansowanej ci▒┐y, pan to czyta│? Utrzymali dziecko w │onie martwej matki, przy
┐yciu, pokarmem kosmicznym, muzyk▒ Mozarta, codziennym masa┐em. Powinien by│ urodziµ siΩ kobiet▒ albo
chocia┐ z │ona martwej matki, szkoda, ┐e nie zna│am jego matki. Gdyby ┐y│a, on nie zrobi│by tego, zapewniam pana,
trochΩ znam siΩ na takich przypadkach, z do╢wiadczenia, z zawodowego. Chcia│abym j▒ poznaµ, zastanawiam siΩ,
po co, taka kobieca intuicja, mo┐e, ┐e │atwiej potem zakwalifikowaµ chorobΩ. Gdyby ┐y│a, szyba nie by│aby tak
brudna i patrz▒c przez ni▒, m≤g│by na pewno dojrzeµ w kt≤rym╢ z okien naprzeciwko ╢wiate│ko nadziei.
Mario B., pani mnie intryguje, proszΩ mi opowiedzieµ co╢ o sobie.
Nie wiem, od czego zacz▒µ, chwileczkΩ...
Zaraz drogi panie, sama nie wiem, sk▒d siΩ tu wziΩ│am, tu, w tym pokoju, tu, z panem, przecie┐ zastΩpujΩ kogo╢,
kole┐ankΩ z pracy, dziecko chore, to jej specjalno╢µ. Wie pan, nie bawmy siΩ w takie kosza│ki-opa│ki, je╢li chce
mnie pan uwie╢µ, musi siΩ pan bardziej postaraµ i to nie metodycznie daj▒c mi do zrozumienia, ┐e jest pan
mΩ┐czyzn▒ mojego ┐ycia, to ju┐ nie dzia│a, nie w naszym wieku.
Mario B., nie ╢mia│em ciΩ nigdy o to zapytaµ, ju┐ od pierwszej u ciebie wizyty, teraz, przyznasz sytuacja trochΩ siΩ
zmieni│a, dlaczego zawiesi│a╢ tutaj ten tr≤jmasztowiec?
Taki obrazek: widzΩ r≤┐Ω, kwiat,
dajmy na to r≤┐Ω, kwiat czerwony,
rodzina "rose", p│atki olejkodajne,
mszyce najlepiej zwalczaµ skrapiaj▒c ciep│ym mlekiem,
wtedy odchodz▒, bez straty.
R≤┐a rozkwit│a tego ranka,
nachylam siΩ, ┐eby lepiej dojrzeµ kropelkΩ rosy,
ale tak szybko znika i
w za│omach p│atk≤w przeczuwam przekwitanie
BojΩ siΩ spojrzeµ w twoje oczy,
by nie dojrzeµ nadchodz▒cej w nich staro╢ci,
bojΩ siΩ zbli┐yµ do ciebie,
wiedz▒c, ┐e kiedy╢ odejdΩ,
naprawdΩ nie jestem pewien,
czy chcia│bym ciΩ poznaµ.