POLSKA DALEKA I BLISKA

Temat miesiąca
Spis artykułów
Archiwum
Kontakty
Informacje
Strona główna
Poczta do redakcji

Towarzystwo im. Stefana Kisielewskiego

Nie ma wprawdzie nazwy Trójmiasto na mapie Polski, ale trafiła już do encyklopedii. I tak Nowa Encyklopedia Powszechna PWN z 1996 r. podaje hasło:

Trójmiasto - potoczna nazwa zespołu miejskiego Gdańsk-Gdynia-Sopot; łącznie ok. 760 tys. mieszkańców; wspólna komunikacja miejska, kolej elektryczna.

Dobrze byłoby ustalić ścisłą definicję zespołu miejskiego. W praktyce bowiem jest to tyle, co „grupa miast”. W Roczniku Statystycznym GUS znajdujemy dane przy stolicach państw świata o ludności tych miast oraz ich zespołów miejskich. Przy Warszawie odsyłacz objaśnia, że w tym przypadku zespół miejski to ludność miejska województwa warszawskiego! Na tej samej zasadzie można powiedzieć, że ludność wszystkich miast województwa gdańskiego wyznacza liczbę mieszkańców „zespołu miejskiego Gdańska”. Przecież to nonsens!

Czy zatem owe miasta w sąsiedztwie Gdańska tworzą z nim razem konurbację? Też nie, gdyż w tej samej encyklopedii czytamy:

Konurbacja - typ policentrycznej aglomeracji miejsko-przemysłowej, w której żadne miasto nie ma znaczenia dominującego.

A przecież nikt nie zaprzeczy Gdańskowi takiej dominującej roli w jego miejskim otoczeniu.

Czy zatem pozostaje tylko ta (brr!) aglomeracja miejsko-przemysłowa? Termin od razu przypominający owe prześmiewane w okresie międzywojennym poezje, co to po piąte - pachną fołksfrontem. Ściślej - nie tyle fołksfrontem, ile żargonem z czasów PRL-owskich. Dlaczego tego nie nazwać po prostu „skupiskiem ludności i przemysłu”? Cytowana encyklopedia podaje „uczoną” definicję takiego skupiska:

Aglomeracja miejsko-przemysłowa - obszar urbanistyczny o dużym skupieniu ludności utrzymującej się z zawodów pozarolniczych; występuje na nim ugrupowanie miast i osiedli... pod względem administracyjnym są najczęściej podzielone na gminy miejskie i wiejskie z dominującą rolą dużego miasta tworzącego centrum.

Tu ostatnia część definicji uzasadnia rozpowszechniony termin „aglomeracja gdańska” na oznaczenie skupiska ludności miejskiej centrum swe mającego w Gdańsku.

Ostatnio coraz częściej pojawia się przeniesiona z terminologii zachodniej, przede wszystkim anglosaskiej, nazwa metropolia w znaczeniu „ośrodek wielkomiejski”. Niestety, nasza nieoceniona nowa i sześciotomowa encyklopedia powszechna pod hasłem metropolia rozumie tylko nadrzędną w stosunku do diecezji prowincję Kościoła katolickiego. Gdyby tak było w rzeczywistości, można by tę kościelną jednostkę podziału administracyjnego wykorzystać dla świeckich struktur przestrzennych. Byłby to rewanż za diecezje.

Tu przypominam, że w późnoantycznej łacinie prowincja pogańskiego imperium rzymskiego nazywała się... diecezją. Taki podział na diecezje przeprowadził w reformie podziału administracyjnego imperium jego ostatni pogański cezar - Dioklecjan. Wkrótce potem imperium stało się chrześcijańskim, a diecezje - nazwami prowincji kościelnych biskupich.

W moich dawniejszych publikacjach o potrzebie zintegrowania miejskiego otoczenia Gdańska w jedno duże miasto wskazywałem, że jest to obszar zdezintegrowany również w administracji kościelnej: miasta z obszaru byłego Wolnego Miasta Gdańska należały bowiem do diecezji gdańskiej (Gdańsk, Sopot, Pruszcz Gdański), a miasta obszaru międzywojennej Rzeczypospolitej (Gdynia, Rumia, Reda, Żukowo) - do diecezji chełmińskiej. Reforma kościelnego podziału diecezjalnego anomalię tę usunęła: teraz cały obszar zurbanizowany w otoczeniu Gdańska znalazł się scalony w archidiecezji, czyli metropolii gdańskiej.

Za tą metropolią kościelną powinna podążyć również i świecka metropolia gdańska. Nie trzeba przy tym od Kościoła terminu takiego zapożyczać, gdyż termin metropolia - o czym nasza światła encyklopedia powszechna nie wie - ma kilka znaczeń. Jedno z nich podaję za Słownikiem Wyrazów Obcych PWN:

metropolia - najważniejsze miasto danej prowincji lub kraju, główny ośrodek kulturalny, ekonomiczny itp.; stolica.

Taką właśnie metropolią jest Gdańsk, jako główny ośrodek regionu Pomorza Nadwiślańskiego. Pozostaje tylko pytanie, czy ma to być Gdańsk w dzisiejszych granicach administracyjnych, z ludnością poniżej pół miliona mieszkańców; czy w skali „Trójmiasta”, przekraczającego 3/4 miliona mieszkańców; czy w skali całego „gdańskiego obszaru zurbanizowanego”, mającego już dziś około miliona mieszkańców.

Moje boje publicystyczne w tej kwestii zapoczątkowałem w 1962 r. na łamach „Tygodnika Morskiego” artykułami Dwa porty i jedno miasto (nr 9) oraz Gdańsk-Gdynia czy po prostu: Gdańsk? (nr 29). W tym ostatnim chodziło o dyskutowaną wówczas sprawę nazwy tego wielkiego miasta po jego scaleniu. Uzasadniałem tam potrzebę zachowania historycznej nazwy Gdańska zamiast tworzenia składanki Gdańsk-Gdynia (coś jak Bielsko-Biała czy Golub-Dobrzyń).

W tamtym czasie prawa miejskie miała już od lat Rumia i rosła świadomość, że ona z jednej strony, a Pruszcz Gdański z drugiej dopełniają „Trójmiasto”, czyniąc z niego „Pięciomiasto”. Oczywiście, tej ostatniej nazwy nikt nie proponował serio, a tylko jako wskazówkę liczebności organizmów miejskich wymagających scalenia. Natomiast z kręgów nieprzejednanych rzeczników tezy „wyższości Gdyni nad Gdańskiem” pojawiła się propozycja iście humorystyczna, aby miasta połączyć i scalonemu miastu nadać nazwę: Gdyńsk! Brzmi to jak telewizyjne „dziń dybry”.

Wróciłem do sprawy w 1970 r. na łamach „Liter” artykułem „Wąż nadmorski” na cenzurowanym (nr 11). Była to polemika nawiązująca do artykułu Wąż nadmorski o pasmowo rozciągniętej aglomeracji gdańskiej, zamieszczonego wcześniej w „Polityce”. Pytano tam, czy jest sens scalać miasto składające się na wąskie, długie pasmo obudowujące jego centralną oś komunikacyjną? Dowodziłem, że potrzeby rozbudowy tak Gdańska, jak Gdyni sięgają ku terenom położonym w stosunku do tej osi poprzecznie i że w ciągu niewielu lat nasz obszar zurbanizowany straci ów jednostronnie pasmowy charakter. I tak się też w następnym ćwierćwieczu stało.

Trzeba było wtedy polemizować ze sceptykami integracji, gdyż wydawało się, że kwestia scalenia „Trójmiasta” rozwiązuje się pozytywnie. Już tworzono wspólne dla trzech miast wydziały Miejskich Rad Narodowych Gdańska, Sopotu i Gdyni: był to pierwszy, ale doniosły krok na drodze ku powstaniu jednego wielkiego miasta.

Wysunięto wtedy przeszkodę następującą: inne wielkie miasta Polski - Warszawa, Łódź, Poznań, Wrocław, Kraków - tworzyły województwa miejskie, wyodrębnione z reszty województwa. Wskazywano, że gdyby to samo uczyniono z „Trójmiastem” (a także aglomeracją górnośląską, znajdującą się w podobnej sytuacji), to reszta tych małych województw, gdańskiego czy katowickiego, stanowiłaby kikuty niezdolne do funkcjonowania.

Sytuację tę zasadniczo zmieniła reforma podziału administracyjnego kraju w 1975 r.: podział Polski na 49 niewielkich województw i zniesienie owych pięciu województw miejskich. Teraz już nic nie stało na przeszkodzie scaleniu tak aglomeracji gdańskiej, jak katowickiej, czyli danie tym wielkomiejskim skupiskom tych samych praw i tych samych szans rozwojowych, jakie mają wszystkie pozostałe wielkomiejskie ośrodki Polski.

Wydawał się tego nie rozumieć marszałek ówczesnego, gdańskiego sejmiku samorządowego, perorując w telewizji przeciwko scaleniu aglomeracji gdańskiej. Nazwał to wyodrębnianiem województwa miejskiego, co jest czkawką z czasów sprzed 1975 r. Bo w istocie - powtarzam - chodzi tu tylko o to, aby mieć to, co mają inni - by posłużyć się słowami Wyspiańskiego: by w aglomeracji gdańskiej (czy katowickiej) wielkie miasto funkcjonowało tak samo, jak w Warszawie, Krakowie, Łodzi i pozostałych „metropoliach” polskich.

W 1985 r. wróciłem znowu do problemu, zamieszczając na łamach „Wybrzeża” artykuł Nie Trójmiasto, lecz Gdańsk (nr 18) i bezpośrednio po tym w „Literach” artykuł Gdańsk - miasto nasze... (nr 21). „Leitmotivem” tych tekstów było podkreślanie dyskryminacji mieszkańców aglomeracji gdańskiej, którzy muszą więcej płacić za komunikację miejską niż w innych wielkich miastach, bo tu strefy opłat zmieniają się wraz z opłotkami miejskimi wewnątrz aglomeracji. Podobnie droższe są telefony, które w obrębie naszej aglomeracji są międzymiastowymi, podczas gdy w innych wielkomiejskich ośrodkach Polski są miejscowymi.

A przecież wtedy bilety komunikacji miejskiej czy rozmowy telefoniczne były nieporównanie tańsze niż obecnie. Dziś ten sam problem nie tylko nie stracił u nas aktualności, lecz podniesiony został do potęgi.

Wskazywałem też na trudności planowania rozwoju tak rozczłonkowanego administracyjnie obszaru. Każda jednostka administracyjna we własnym zakresie - i według własnego widzimisię - programuje modernizacje ulic, które następnie nie przystają do siebie standardem, gdy stykają się przy opłotkach miejskich. Inaczej wygląda ranga przedsięwzięć kulturalnych, artystycznych, oświatowych, gdy o dotacje na nie zabiega gromada małych i nie największych miast z osobna - a inaczej, gdy jednym głosem woła o to milionowa metropolia.

I raz jeszcze zabrałem głos, umieszczając w „Dzienniku Bałtyckim” w listopadzie 1989 r. artykuł Gdańsk czy „Siedmiogród”? (nr 262). To żartobliwe nowe określenie wynikało z faktu, że akurat wtedy uzyskało prawa miejskie Żukowo i jako siódme dołączyło do puli „nadmorskiego pucla”. A przecież rozrastająca się aglomeracja już dotarła do granic XVII-wiecznego Wejherowa i niewiele dzieliło ją od styku na południu z XIII-wiecznym Tczewem. Już nie tylko nowe, XX-wieczne miasta, lecz i te dawne zaczęły stawać przed perspektywą dołączenia do procesu scalenia urbanizacyjnego z Gdańskiem.

W tym czasie dyskutowano podział tego wielkiego, połączonego miasta na 14 samorządnych dzielnic składowych. Każda z nich liczyłaby od kilkudziesięciu tysięcy mieszkańców. A taką właśnie jest skala ludności miast średnich, tych niedużych miast wojewódzkich. Pomyślmy: metropolia gdańska złożona z 14 prężnych organizmów miejskich. Samorządnych we własnej polityce rozwojowej, a jednocześnie zespolonych dla wspólnej ich obsługi przez nadrzędne, ogólnomiejskie usługi, takie jak komunikacja, kultura i inne. Jakość tych usług byłaby wtedy nieporównanie lepsza niż przy partykularnym rozdrobnieniu aglomeracji.

Ma się słuszny żal do czasów „rządów silnej ręki”, że nie wykorzystano wówczas możliwości przeprowadzenia takich przekształceń, jakie w warunkach obecnych zrealizować bardzo trudno, albo w ogóle nie można. System był niereformowalny gospodarczo, w tym obszarze niczego ważniejszego nie potrafił. Ale narzucenie rozstrzygnięć przestrzennych - czy to odnoszących się do podziału kraju na regiony różnych szczebli, czy też w zakresie scalania miast w takich aglomeracjach, jak gdańska czy katowicka - leżało całkowicie w zasięgu możliwości tego systemu. Zaniedbania te obciążają konto rządzącej wówczas ekipy w nie mniejszym stopniu niż ówczesne błędy gospodarcze.

Gdyby wówczas stworzono wielki Gdańsk, ciągnący się od Pruszcza Gdańskiego po Redę, jeśli nie Wejherowo, byłby to fakt trwały. Cofnięcie się do stanu poprzedniego byłoby niemożliwe. Jeśli tego wówczas zaniedbano, to obecnie, gdy decyzje scaleniowe samorządy poszczególnych jednostek miejskich mogą blokować lub co najmniej utrudniać, sprawa „pucla do złożenia” wygląda wręcz beznadziejnie.

Dezintegracja pogłębia się. Jeżeli encyklopedyczne hasło podaje w 1996 r., że Trójmiasto posiada wspólną komunikację miejską - to nie dawajmy temu wiary. Bo takiej wspólnej dla kilku miast komunikacji od wielu lat już nie ma. Nie jedyny to regres. Rady i zarządy miast, zazdrosne o utrzymanie odrębności miejskiej, w imię partykularnych interesów broniące się przed scaleniem, prowadzą politykę faktów dokonanych, krok za krokiem eliminując to, co istniało wcześniej, a służyło interesom i sprawom wychodzącym poza opłotki pojedynczego miasta.

Wolnoć Tomku w swoim domku? Teraz już tak. Epoka rozwiązań siłowych minęła. Z nią odraczają się nadzieje na wielki, milionowy Gdańsk, którego nowymi dzielnicami staną się Sopot, Gdynia i wszystkie jej części składowe: Pruszcz, Rumia, Reda, Żukowo. A może jeszcze dalsze miasta oraz gminy wiejskie pomiędzy nimi położone.

Pucel gdański nadal czeka na złożenie.

Andrzej Piskozub

Autor jest profesorem zwyczajnym na Uniwersytecie Gdańskim, gdzie kieruje Katedrą Nauki o Cywilizacji na Wydziale Nauk Społecznych.


Część pierwsza

 

 

Historia | PoglądyWywiady | Heraldyka | Religia i polityka | Polska daleka i bliska
Człowiek i cywilizacja | Życie codzienne | Clintonland story | Podróże | Poradnik

 

 Data publikacji
1999-12-20

 

 

 

Hit Counter