:: k o m p u t e r ::   :: m u z y k a ::   :: f i l m ::   :: c z y t e l n i a ::  
  :: w w w . z a l o g a g . n e t ::  
  
  76  
C Z Y T E L N I A
  poprzednia strona : spis tresci : nastΩpna strona 
 
Najlepsza polska fantastyka w sieci
 
 


Fahrenheit i Fantazin prezentuje:
Wojciech ªwidziniewski
Ju┐ czas
Tomaszowi Pacy±skiemu za "Wrzesie±"
 
o p o w i a d a n i e
Wyszed│ z knajpy. Musia│ wyj╢µ. Mierzi│o go szczΩ╢cie i rado╢µ znajomych. Ich ╢miech przerywany drobnymi │ykami piwa i tradycyjny, trochΩ bezsensowny toast "Tamdalalaj!", kt≤ry podobnie┐ by│ religijnym pozdrowieniem. Mierzili go przyjaciele, ona... Nie, to nie prawda. NajwiΩkszy ┐al mia│ do samego siebie. Najbardziej wkurza│ siΩ na siebie... CiΩ┐ko by│o siΩ do tego przyznaµ, ale ca│▒ winΩ i odpowiedzialno╢µ ponosi│ on i tylko on.
Wyszed│ w potΩ┐n▒ burzΩ, choµ zatrzymywa│ go przyjaciel, brat krwi. Tylko on to zauwa┐y│. Jego wyj╢cie. I uszanowa│.
Reszta, poch│oniΩta zabaw▒, dobr▒ zabaw▒, patrzy│a jak wychodzi│, ale tak naprawdΩ to wcale tego nie widzieli.

Gwar rozm≤w, stukot szklanych kufli, d╝wiΩki gitary ucich│y tak nagle, ┐e prawie siΩ przerazi│. Jednak natarczywy szum deszczu, przerywany co chwilΩ potΩ┐nym grzmotem stworzy│ wok≤│ niego now▒ rzeczywisto╢µ. Spojrza│ poprzez ╢cianΩ strug wody na miasto okraszane co chwila o╢lepiaj▒cymi b│yskami. Mimo wszystko u╢miechn▒│ siΩ do swych my╢li. U╢miechn▒│ siΩ ostatni raz tego wieczoru.

Pijany Thor rzuca│ swym Mjolnirem po niebiosach.

Mia│ nadziejΩ, ┐e trafi w niego, ma│ego, niepozornego cz│owieka, bezczelnie szczerz▒cego zΩby w obliczu gniewu prastarego boga. Tak, tego chcia│. Znikn▒µ roztarty na miazgΩ przez jedno z uderze± mitycznego m│ota. Ruszy│ dalej, besztaj▒c samego siebie za to kim jest i kim siΩ czu│. U╢miech z twarzy zmy│y grube i ciΩ┐kie krople natarczywego deszczu zacieraj▒c jednocze╢nie ╢cie┐ki │ez na jego policzkach. Ile┐ to lat ju┐ nie p│aka│? PiΩµ? PiΩµ lat. Nie p│aka│, bo mur, kt≤ry zbudowa│ wok≤│ siebie nie pozwala│ na to. Teraz, parΩ spotka±, kilka piw i wszystko leg│o w gruzach; misternie kszta│towana osobowo╢µ, sprecyzowany ╢wiatopogl▒d i substytut szczΩ╢cia. Po tym murze pozosta│ kurz zalegaj▒cy na skrwawionej ziemi, obmywany w ╢wietle b│yskawic przez deszcz i │zy. Czy da radΩ postawiµ nowy, lepszy mur? Czy bΩdzie chcia│o mu siΩ jeszcze raz posk│adaµ cegie│ki uczuµ i uszczelniµ je zapraw▒ z grubia±skiego humoru? Ju┐ chyba nie...

I wtedy narodzi│a siΩ my╢l. Przelaz│ przez p│ot na boisko, gdzie mia│ nadziejΩ, ┐e m│ot Thora │atwiej znajdzie cel. Wyszed│ na ╢rodek b│otnistej │▒ki i z pla╢niΩciem nies│yszalnym w╢r≤d nawa│nicy pad│ na kolana. Opu╢ci│ bezradnie rΩce i g│owΩ. Czeka│. Wygl▒da│ jak skazaniec pochylaj▒cy siΩ nad katowskim pie±kiem.

My╢la│...

Spotkania od czasu do czasu, rzadkie, kradzione chwile. Po to, ┐eby nie zwariowaµ, ┐eby poczuµ choµ trochΩ ciep│a w tym pieprzonym ╢wiecie. To nic nie znaczy. To u│uda, pobo┐ne ┐yczenia. Czy po to by│o warto rezygnowaµ z muru? Chyba tak. Do╢wiadczyµ tego chocia┐ na chwilΩ...

Czeka│ na m│ot.

Jednak Thor przeni≤s│ sw≤j gniew gdzie indziej. Deszcz przesta│ g│askaµ jego g│owΩ, rozczesywaµ d│ugie w│osy i masowaµ barki. Prastary b≤g nagle odszed│, jakby jaka╢ istota potΩ┐niejsza od niego przepΩdzi│a go znad miasta.
Wsta│ i ruszy│ do domu. Natarczywa my╢l nie opuszcza│a go.
Jest jeszcze jeden spos≤b.
Pikuj▒cy smok.
Nie interesowa│a go ani przesz│o╢µ, ani przysz│o╢µ.
Teraz jest wa┐ne to, co jest teraz. Bez miejsca na... szczΩ╢cie? Co╢ tkwi│o g│Ωboko, co╢ jak wyrzut sumienia. "Ty ju┐ nie masz prawa do szczΩ╢cia. Nawet, je╢li co╢ takiego ci siΩ zwiduje. Ty nic dla niej nie znaczysz. To tylko chwile zapomnienia."
Przecie┐ chyba by... powiedzia│a?
Przyspieszy│ kroku. To i tak na nic.
ChwilΩ p≤╝niej by│ ju┐ w domu. Przywita│ siΩ, a mo┐e po┐egna│ z psem. Wyszed│ na balkon, wspi▒│ siΩ na barierkΩ. Pi▒te piΩtro. Powinno wystarczyµ.
Pikuj▒cy smok na paliki od pomidor≤w w przyblokowym ogr≤dku. Gdzie╢ o tym czyta│...
Wzi▒│ g│Ωboki oddech i chwiej▒c siΩ roz│o┐y│ szeroko rΩce. MiΩ╢nie zadr┐a│y i...
Us│ysza│ szept, czy te┐ krzyk, a mo┐e mu╢niΩcie obcej my╢li. Mo┐e wszystko na raz.

"Ju┐ czas."

Zszed│ bez wahania z barierki. Tak, ju┐ czas.

***

Czu│ potrzebΩ wyj╢cia z tego molocha. Choµ na chwilΩ. Lubi│ swoj▒ pracΩ, ale na dzisiaj mia│ do╢µ. Musia│ zrobiµ sobie przerwΩ. Wyszed│ z budynku i szed│ przed siebie potr▒cany przez mrowie ludzi pΩdz▒cych w r≤┐nych kierunkach. Wydawa│o mu siΩ, ┐e nie my╢li o niczym. Odpowiada│o mu to, czu│ siΩ coraz bardziej zrelaksowany, bliski b│ogostanu, nirwany.

PotΩ┐ny wybuch targn▒│ miastem za jego plecami. Odwr≤ci│ siΩ. Z drapacza w kt≤rym pracowa│ unosi│y siΩ k│Ωby dymu i ognia. Nie musia│ liczyµ piΩter. Tam p│onΩ│a jego przysz│o╢µ. Przyjaciele od szklaneczki whisky i barbecue, kobieta z kt≤r▒ chcia│ siΩ zwi▒zaµ do ko±ca ┐ycia, kariera i szczΩ╢cie.

Sta│ tak z otwartymi ustami, nie wierz▒c w│asnym zmys│om. Obok w │oskocie syren przemkn▒│ w≤z stra┐acki. Ludzie krzyczeli, szlochali biegaj▒c tam i siam. On sta│ patrz▒c jak p│onie jego przysz│e ┐ycie.

Czemu? Czemu? Czemu?
Nie wiedzia│ ile czasu spΩdzi│ tak patrz▒c na k│Ωby dymu i ognia. DziesiΩµ? PiΩtna╢cie minut?
Wtedy samolot uderzy│ w drugi, bli╝niaczy budynek.
To nie wypadek, to zamach - ko│ata│o mu siΩ pod czaszk▒.
Co╢ zrozumia│.

To zamach nie tylko na jego ┐ycie. To zamach na kulturΩ z kt≤rej siΩ wywodzi│, na warto╢ci, kt≤re mu wpajano od dziecka, na wolno╢µ, demokracjΩ, na styl ┐ycia, na gwie╝dzisty sztandar, na ╢wiat w kt≤rym ┐y│...
Cofa│ siΩ do ty│u, a┐ jego plecy natrafi│y na wystawowe okno. Osun▒│ siΩ po nim, nie s│ysz▒c lamentu ludzi podobnych jemu, ani przera╝liwych syren s│u┐b ratowniczych. Schowa│ g│owΩ w d│oniach. Jego w│osy zaczΩ│y siwieµ.

Czemu? Czemu? Czemu?

I wtedy us│ysza│ szept, czy te┐ krzyk, a mo┐e mu╢niΩcie obcej my╢li. Mo┐e wszystko na raz.

"Ju┐ czas."

Podni≤s│ siΩ odmieniony. My╢l, kt≤ra zaprz▒ta│a jego jestestwo obraca│a siΩ tylko wok≤│ jednego pytania.
Kiedy odlatuje najbli┐szy samolot do Polski?
Nie zastanawia│ siΩ nawet czemu akurat tam.

"Ju┐ czas."

***

Opar│a g│owΩ o ch│odn▒ szybΩ i patrzy│a jak krople deszczu z mozo│em sp│ywaj▒ po szklanej tafli. ªwiat rozmaza│ siΩ, a po jej policzkach sp│ynΩ│y │zy, r≤wnie niezdecydowane co krople deszczu na szybie. Energicznym ruchem wytar│a oczy i policzki, przywracaj▒c ostro╢µ widzenia.
Znowu ╢ni│y siΩ jej paj▒ki. W jej prywatnym, osobistym senniku zazwyczaj oznacza│o to przykro╢ci, nieszczΩ╢cie, a czasami ╢mierµ kogo╢ bliskiego. Ostatnio takie sny powtarza│y siΩ coraz czΩ╢ciej.
Strasznie cierpia│a. Pytania i nierozwi▒zane sprawy przesz│o╢ci drΩczy│y j▒. Zazwyczaj ucieka│a przed takimi problemami. Tym razem jednak, za namow▒ przyjaciela, postanowi│a stawiµ zmorom przesz│o╢ci czo│a. Chyba jednak siΩ to nie uda│o.
Nowy przyjaciel u╢wiadomi│ jej parΩ rzeczy za co po czΩ╢ci by│a mu wdziΩczna, jak i przeklina│a go. Twierdzi│, ┐e jest chaosem, ┐e rz▒dzi ni▒ niezdecydowanie. PragnΩ│a mi│o╢ci, ciep│a drugiej osoby, a jednocze╢nie to uczucie odrzuca│a. Potrafi│a burzyµ, jak i budowaµ. Jej decyzje przechodzi│y z jednej skrajno╢ci w drug▒. Potrafi│a ca│kiem nie╢wiadomie zraniµ drug▒ osobΩ, jak i podnie╢µ na duchu sponiewieran▒ duszΩ.
Mia│a jednak tego wszystkiego ju┐ do╢µ. Czu│a jak usycha, jak jej m│odo╢µ ucieka przez palce, jak jej osobowo╢µ czernieje i kurczy siΩ z braku mi│o╢ci.
By│a ju┐ na skraju decyzji. Mia│a tabletki, kt≤rych za┐ycie wraz z alkoholem powodowa│o natychmiastow▒ ╢mierµ.
Chyba trzeba to zrobiµ.
Oderwa│a siΩ od okna i ruszy│a przez przedpok≤j do │azienki, gdzie le┐a│y leki. SiΩgnΩ│a do szafki miedzy buteleczki z syropem.
I wtedy us│ysza│a szept, czy te┐ krzyk, a mo┐e mu╢niΩcie obcej my╢li. Mo┐e wszystko na raz.

"Ju┐ czas."

Wr≤ci│a do kuchni, otworzy│a okno, zapali│a papierosa.
Pozosta│o jej tylko czekaµ.
Ju┐ nied│ugo.

"Ju┐ czas."

***

Nic nie ma sensu. Siedzia│ w knajpie i s▒czy│ sz≤ste piwo. Chocia┐ przyjecha│ do pubu motocyklem i nie powinien piµ, to jednak z premedytacj▒ zamawia│ kolejne piwo. DecyzjΩ ju┐ podj▒│ dawno, a dzisiaj przyszed│ dzie± jej realizacji.
Siedzia│ ponury i samotny na wysokim barowym sto│ku, z przekrwionymi od niewyspania i kilkudniowego picia oczami.
Nic nie ma sensu.
W ko±cu zap│aci│ rachunek i wyszed│ na zewn▒trz. Naci▒gn▒│ kominiarkΩ, kask i rΩkawice. Dosiad│ swojego czarnego "Shadowa" i nacisn▒│ guzik startera. Pomy╢la│, ┐e powinien chyba zap│akaµ, ale nie mia│ ju┐ czym. By│ pusty.
Zdecydowanie wrzuci│ bieg i niespiesznie ruszy│ z parkingu.
Wyjecha│ na g│≤wn▒ ulicΩ miasta i zacz▒│ przyspieszaµ. Nie zwa┐a│ na przekle±stwa kierowc≤w i natarczywe tr▒bienie. Przed sob▒ widzia│ tylko szeroko rozstawione ╢wiat│a nadje┐d┐aj▒cego pojazdu.
Czo│owe zderzenie z mas▒ autobusu dawa│o gwarancjΩ natychmiastowej ╢mierci, a tego w│a╢nie pragn▒│.
Nie ┐al ┐yµ, nie ┐al i umieraµ.
I wtedy us│ysza│ szept, czy te┐ krzyk, a mo┐e mu╢niΩcie obcej my╢li. Mo┐e wszystko na raz.

"Ju┐ czas."

Zwolni│ i zjecha│ na sw≤j pas ╢cigany przez wyzwiska w╢ciek│ego kierowcy autobusu.
Ruszy│ na wsch≤d, do Polski.

"Ju┐ czas."

***

- Widzisz tego faceta? - barman Tequilla wskaza│ Chudemu g│ow▒ postawnego d│ugow│osego blondyna siedz▒cego przy herbacie i wpatrzonego w drzwi wej╢ciowe do dyskoteki "Apokalipsa" - Od kilku dni przychodzi do knajpy rano i wychodzi wieczorem. Ca│y czas zamawia tylko herbatΩ i wygl▒da jakby na kogo╢ czeka│. Dziwny facio.
Chudy potwierdzi│ skinieniem g│owy uwagΩ kolegi zza baru.
Do lokalu wesz│a m│oda szczup│a kobieta i zdecydowanym krokiem podesz│a do stolika przy kt≤rym siedzia│ blondyn. Usiad│a po jego prawej stronie bez ┐adnego s│owa powitania zaczΩ│a, tak jak blondyn, wpatrywaµ siΩ w drzwi wej╢ciowe.

- Chyba siΩ doczeka│ - rzuci│ kr≤tko Chudy.

***

Blondyn i kobieta siedzieli w ciszy i ze stoickim spokojem przypatrywali siΩ wchodz▒cym i wychodz▒cym z "Apokalipsy". Po chwili do│▒czy│ do nich m│ody, kompletnie siwy mΩ┐czyzna. Usiad│ bez s│owa i r≤wnie┐ zacz▒│ wpatrywaµ siΩ w drzwi. Zaraz potem do dyskoteki wszed│ ubrany w sk≤ry cyklista. ªci▒gn▒│ kask i zaj▒│ czwarte, ostatnie wolne miejsce przy stoliku. Ca│a czw≤rka bez ┐adnych emocji przygl▒da│a siΩ sobie nawzajem.

- Ju┐ czas? - spyta│ w ko±cu blondyn.
- Ju┐ czas - odpowiedzia│a mu kobieta, a pozosta│a dw≤jka przytaknΩ│a jej skinieniami g│owy.
- WiΩc chod╝my.

Cztery postacie ruszy│y do wyj╢cia.
Chudy z│apa│ siΩ za serce i po chwili zmar│.
Dwaj ochroniarze "Apokalipsy" wyci▒gnΩli bro± i zaczΩli zabijaµ go╢ci jak i obs│ugΩ baru. Kiedy by│o po wszystkim strzelili sobie w g│owy.
Trzech mΩ┐czyzn i kobieta bez entuzjazmu patrzyli na ca│e zaj╢cie.
Po chwili byli na zewn▒trz. Zza deszczowych chmur wyjrza│o s│o±ce.
Czterech je╝d╝c≤w wysz│o z "Apokalipsy".
Nieuchronnie zbli┐a│ siΩ koniec ╢wiata.

Koniec

28 - 30 wrzesie± 2001

Wojciech ªwidziniewski
konsekrowany@wp.pl

 
  
  
Copyright (c) 1998-2002 Za│oga G
  poprzednia strona : spis tresci : nastΩpna strona