Hanka Podolska |
Niepewno╢µ |
Hanna Podolska, urodzona i wychowana we Wroc│awiu, obecnie mieszka w Carbondale, Illinois, gdzie dokszta│ca siΩ na tamtejszym Southern Illinois University w dziedzinie Behavior Analysis. Z wykszta│cenia antropolog (biologia ze specjalizacj▒ w Antropologii Fizycznej na Uniwersytecie Wroc│awskim, a nastΩpnie doktorat w Antropologii Fizycznej w Southern Illinois University - Carbondale, USA), du┐o czyta, pisze, zajmuje siΩ kotami, r≤┐ami, a naukowo, jak m≤wi, prymatami. Debiutowa│a w lipcowo-sierpniowej (2000) Odrze opowiadaniem "Jeden dzie± w Tokio". W Esensji zaprezentowali╢my ju┐ "Paradoks", kr≤tszy utw≤r - a zgodnie z zapowiedzi▒, przedstawimy obecnie d│u┐sz▒ "Niepewno╢µ". |
|
W DOMU NIE DAúO siΩ wytrzymaµ. Nosi│o mnie od rana. Zdaje siΩ, ┐e nawet wrzasnΩ│am na Rudego, ┐eby zamiast krΩciµ ≤semki wok≤│ moich n≤g, zszed│ mi wreszcie z drogi. Potem dosta│o siΩ te┐ reszcie kot≤w pr≤buj▒cych usilnie zwr≤ciµ moj▒ uwagΩ na puste miski i nie otwarte puszki Friskas.
- Zebranie?! - WrzasnΩ│am do wyg│odnia│ej czw≤rki i z│o╢liwie sypnΩ│am do misek suchej Puryny dla senior≤w. Patrzy│y rozczarowane i ponure, a potem zbli┐y│y siΩ do jedzenia ju┐ bez nadziei na ulubiony Friskas. Tylko smarkacz Zyzio, wci▒┐ pe│en dzieciΩcego wigoru, uzna│, ┐e jednak woli kreci▒ │apΩ lub ogon sikorki ni┐ ┐arcie dla zniedo│Ω┐nia│ych staruch≤w i kaza│ siΩ wypu╢ciµ na dw≤r.
ChwilΩ p≤╝niej rozdar│am siΩ na Maµka. Chyba zbyt powoli szed│ do │azienki siΩ myµ. A mo┐e za szybko. W ka┐dym razie nie szed│ tak, jak powinien. Potem moje rozdra┐nienie zaczΩ│o wzrastaµ, bo my│ siΩ za d│ugo i wylewa│ za du┐o ciep│ej wody, co stanowi│o jawne wyrzucanie naszych pieniΩdzy do miejskiego systemu kanalizacyjnego.
- We╝ sobie waleriany i kava-kava, bo przechodzisz kryzys rozczarowania ┐yciem - powiedzia│ z u╢miechem zadowolony, ┐e wreszcie ma odwagΩ tak mi siΩ odci▒µ.
Mia│ ju┐ dziewiΩtna╢cie lat i pe│n▒ ╢wiadomo╢µ beznadziei rodzicielskich
restrykcji wychowawczych. M≤g│ sobie wreszcie m≤wiµ i robiµ, co tylko chcia│.
Zatka│o mnie, ale siΩgnΩ│am po krople. Zdrowy rozs▒dek i spok≤j wr≤ci│y w ci▒gu paru minut.
- A mo┐e by tak do St. Louis? - Rzuci│am. - Skoczyliby╢my do Borders 1 poczytaµ i wypiµ kawΩ, a przy okazji kupi│oby siΩ chleb w St. Louis Bread Company?
Ju┐ p≤│ godziny p≤╝niej, wolna od porannych z│ych nastroj≤w i irytacji, siedzia│am na pasa┐erskim siedzeniu czerwonego mini-vana, zastanawiaj▒c siΩ nad mechanizmem dzia│ania ludzkiego mechanizmu. ZamknΩ│am oczy przypominaj▒c sobie, jak straszne by│o ┐ycie, zanim odkry│am kavΩ.
- Kim jeste╢my, a raczej z czego jeste╢my, a mo┐e po co jeste╢my, je╢li parΩ kropli potrafi tak wyregulowaµ, a czasem nawet naprawiµ, spieprzony mechanizm naszej egzystencji? - Przep│ywa│o mi przez g│owΩ.
- Szkoda tylko, ┐e nie potrafi zrobiµ ci upgrade - rzuci│ jaki╢ g│os pod czaszk▒.
- Ale s▒ inne ╢rodki i sposoby... - Us│ysza│am, a raczej poczu│am natychmiastow▒ odpowied╝ nie wiadomo sk▒d p│yn▒c▒.
- Nie, nie, to ju┐ mechanizm musi sam sobie - my╢la│am, nie ca│kiem jasno rozumiej▒c, komu pr≤bujΩ to przekazaµ. Poranna irytacja szykowa│a siΩ do powrotu.
- Spok≤j! - ªcisnΩ│am rΩkami czo│o.
ZATRZYMALIªMY SI╩ przed McDonaldem, bo siku, herbata oraz number 5 czyli pi▒ty zestaw dla Maµka - bu│ka z piersi▒ kurczaka i zielenin▒, tudzie┐ coca-cola i frytki. To dla niego najwiΩksza przyjemno╢µ z wyjazdu do St. Louis. Ma│y nie znosi du┐ych miast.
Przydro┐ny McDonald - tu┐ przed zjazdem na autostradΩ - wydawa│o by siΩ, ┐e klientela powinna byµ r≤┐norodna. Niestety nie, od dziesiΩciu lat zawsze te same po│udniowo-illinoiskie fizjonomie ze zdecydowan▒ domieszk▒ typu niemieckiego, cz│onkowie porz▒dnej, ameryka±skiej, prowincjonalnej spo│eczno╢ci. Nic co mog│oby zaskoczyµ jak▒kolwiek odmienno╢ci▒. Dawno ju┐ przesta│am siΩ im przygl▒daµ. Dzi╢ wiΩc, jak zwykle przekroczy│am pr≤g McDonalda i od razu pogna│am do toalety, nie zapamiΩtawszy jednej nawet z mijanych po drodze twarzy. Ale...
WychodzΩ z │azienki, a tu niespodzianka - kobieta w wieku nieokre╢lonym, dojrza│a, ale zupe│nie inna, jaka╢ taka swojsko-straszna. W Ameryce takich nie widzia│am. Mocno tleniona blondyna z ciemnymi odrostami. Twarz wyra╝nie zaczerwieniona i opuchniΩta, z powiΩkszonym miΩsistym nosem charakterystycznym dla pijaczek. Figura pe│na i do╢µ niekszta│tna. Uzupe│niaj▒cy to wszystko wrogi wyraz twarzy.
- Typowa dworc≤wka albo meliniara, ale na wakacjach w Ameryce, wiΩc trochΩ bardziej zadbana i z pretensjami do bycia dam▒ - pomy╢la│am, wpatruj▒c siΩ bez skrΩpowania w przyby│▒. StanΩ│a obok mnie w kolejce, a ja nie by│am w stanie oderwaµ od niej wzroku. Potem usiad│a przy przeciwleg│ym stoliku. Zn≤w mog│am siΩ na ni▒ gapiµ. Nie potrafi│am wprost nasyciµ siΩ jej widokiem - co╢ tak swojskiego tu, w McDonaldzie w po│udniowym Illinois.
Nagle wzrok m≤j zatrzyma│ siΩ na mijaj▒cym mnie facecie. By│ to go╢µ prosto spod polskiej budki z piwem, tylko odstawiony na gentelmena. Rzadki bezbarwny w│os zaczesany do ty│u, a reszta jak u tej pani - mocno czerwona i obrzmia│a. W rΩku ni≤s│ ma│▒ walizkΩ, od kt≤rej ci▒gn▒│ siΩ kabelek oplataj▒cy jego szyjΩ i opadaj▒cy wolnym ko±cem na pier╢. Ten wolny koniec nie by│ w│a╢ciwie wolny, zwisa│a ze± ma│a maseczka.
- Sercowiec - pomy╢la│am - ale silny, bo bez w≤zka, no i mo┐e sam nosiµ tΩ walizkΩ z butl▒ tlenow▒.
Pan przysiad│ siΩ do pani, a ona poda│a mu jego ulubiony zestaw. Wygl▒dali na dopasowane ma│┐e±stwo.
- Maciek, sp≤jrz - wyszepta│am, jakbym nie chcia│a ich sp│oszyµ - tam siΩ zaraz co╢ wydarzy.
Teraz i Maciek patrzy│ na nich jak zahipnotyzowany. Wydawali siΩ bardzo sob▒ zainteresowani. Ona g│aska│a jego rΩkΩ, on, prze┐uwaj▒c hamburgera, patrzy│ jej w oczy. Sko±czyli je╢µ, ona otworzy│a torebkΩ.
- Maciek! - Wykrztusi│am z przejΩciem.
Pani zapali│a papierosa i dmuchnΩ│a w kierunku ukochanej twarzy. Ukochane oczy natychmiast zrolowa│y siΩ do ty│u, a usta pr≤bowa│y z│apaµ trochΩ powietrza. RΩce zatrzepota│y o pomoc. Zamar│am.
Pani bez po╢piechu strzepuj▒c popi≤│ z papierosa siΩgnΩ│a jednocze╢nie po maseczkΩ i umie╢ci│a j▒ na jego twarzy, a nastΩpnie nacisnΩ│a guzik na walizce stoj▒cej teraz na stole. Ukochane oczy wr≤ci│y na swoje miejsce. U╢miechnΩ│a siΩ │agodnie i ze zrozumieniem - wszystko jest OK, nic siΩ nie dzieje. Pr≤bowa│ odwzajemniµ u╢miech. By│ wyra╝nie wdziΩczny za to, ┐e tak szybko i sprawnie potrafi│a mu pom≤c.
- Mi│o╢µ r≤┐ne ma oblicza - pomy╢la│am.
ZAMKN╩úAM OCZY. Wspomnienia nap│ywa│y w spos≤b niekontrolowany. Siedzieli╢my - On i ja - w McDonaldzie. Kawa i frytki pr≤bowa│y zmie╢ciµ siΩ na stoliku w╢r≤d porozrzucanych ksi▒┐ek i papier≤w. Zwykle chodzili╢my pracowaµ do Hardisa, bo dawali tam studentom 20% zni┐ki, czasem wiΩc mogli╢my sobie pozwoliµ nawet na kanapkΩ z pieczon▒ wo│owin▒ (ca│e 99 cent≤w) opr≤cz kawy i frytek. Ale dzi╢ wybrali╢my drogi McDonald. Chcieli╢my byµ sami, tylko ze sob▒ z przytulonymi pod sto│em kolanami, z przypadkiem wpadaj▒cymi na siebie rΩkami poszukuj▒cymi pisaka na zaba│aganionym stole. W Hardisie wszyscy nas znali i lubili, i pracuj▒ce tam panienki natychmiast zaczyna│y opowie╢ci o dzieciach, ch│opakach i zajΩciach szkolnych.
To co, ┐e mogli╢my trzymaµ siΩ za rΩce albo kochaµ siΩ jak nam przysz│a ochota. W│a╢nie to nieprzewidziane zetkniΩcie kolan czy dotkniΩcie palc≤w potrzebne by│o mi│o╢ci jak powietrze i woda cia│u. Powoli siorbi▒c kawΩ pracowali╢my, ka┐de nad swoimi papierami. On jak to facet nie wytrzymywa│ i od czasu do czasu zadawa│ mi pytanie, na kt≤re sam natychmiast odpowiada│ elaboruj▒c zwykle z przejΩciem i entuzjazmem. Moje oczy rozszerzone i wpatrzone w jego potwierdza│y, ┐e taniec godowy i kolor pi≤rek robi│y nale┐yte wra┐enie. I rzeczywi╢cie robi│y.
- Lubisz mnie? - Spyta│am.
- LubiΩ, lubiΩ - nie nud╝! Chyba kupi│em ci kawΩ i frytki?
- A ja lubiΩ te twoje dowody, szczeg≤lnie frytki, jutro te┐ mi kupisz?
- Mo┐e... No ju┐, pracuj!
Zag│Ωbi│am siΩ w ksi▒┐kΩ. Czasem tylko konieczno╢µ natychmiastowego mu╢niΩcia wzrokiem, czy pobaraszkowania z Jego palcem u nogi bez odrywania siΩ od pracy, pod│adowywa│a ci▒g│o╢µ cudowno╢ci... Czasem jaka╢ ciara przemknΩ│a mi po przedramieniu i nim zd▒┐y│am chwyciµ okiem przyczynΩ, ju┐ ich obu nie by│o. A cudowno╢µ jakby namno┐ona.
Nawet nie zauwa┐y│am, ┐e jecha│o frytkami, a przecie┐ musia│o, byli╢my w McDonaldzie. Zapach sma┐onego t│uszczu to ju┐ jedyna naturalna rzecz, jaka tam pozosta│a.
Zamykamy - poinformowa│a panienka zza lady.
Nie mia│a pojΩcia o tym, w jak▒ nagle wdar│a siΩ intymno╢µ. C≤┐, Ameryka, McDonald, koniec XX-go wieku...
Spojrza│am na Niego kiedy ko±czy│ jakie╢ ostatnie... zdanie? Pomys│? Rysunek? Mo┐e sam jeszcze nie wiedzia│, co z tego bΩdzie. Nigdy nie wiedzia│ co z czego i dlaczego, i czy bΩdzie. Typowy produkt zmutowanego genu dopaminowego. Fascynuj▒cy, kolorowy, ┐ywotny, namiΩtny, inteligentny - pΩdzi przed siebie bezdusznie rozdeptuj▒c wszystkie nadro┐ne muszki, paj▒czki, d┐d┐ownice, kt≤re jednocze╢nie, gdy o nich my╢li, b▒d╝ je widzi, kocha i chowa po kieszeniach, ┐eby im jaki z│y cz│owiek krzywdy nie zrobi│ przypadkiem.
Wyda│ mi siΩ prawie piΩkny.
- To symetria twarzy i sylwetki - pomy╢la│am jako biolog i badacz asymetrii. - Magnetycznie atrakcyjny - pomy╢la│am jako kobieta i poczu│am konieczno╢µ dotkniΩcia. Odruch, kt≤ry pozosta│ nam z dzieci±stwa.
Zwichrzy│ mi w│osy, nim zd▒┐y│am wyci▒gn▒µ rΩkΩ, by go dotkn▒µ.
Ja te┐... - zamarudzi│am prosz▒co i opuszkami palc≤w przesunΩ│am po spadaj▒cych mu na ramiona p│owych dreadach.
Kontakt z brudnymi w│osami - oto co zobaczy│by kto╢, kto tego nigdy nie prze┐y│. Autystyk dosta│by mo┐e nawet ataku lΩku, kt≤ry musia│by wykrzyczeµ. Peda│ odwr≤ci│by siΩ z niesmakiem, ale i zazdro╢ci▒. A ja? Dlaczego?
Przesta± siΩ tak gapiµ. Chod╝ ju┐! Nie widzisz, ┐e zamykaj▒? - powiedzia│ nagle poirytowany. Ma│o siΩ nie pop│aka│am, ale z kamienn▒ twarz▒ schowa│am papiery do torby.
- Cham! - rzuci│am w jego kierunku.
- No ju┐ dobra, nie marud╝, idziemy, zrobiΩ ci w domu budyniu czekoladowego.
No i zrobi│, i to nie tylko budyniu. Ca│y wiecz≤r by│ totalnie, absolutnie, definitywnie czekoladowy. Podobno kobiety produkuj▒ wiΩcej opiat≤w w m≤┐d┐ku i dlatego mi│o╢µ fizyczna czΩsto pobudza im wyobra╝niΩ znacznie bardziej ni┐ mΩ┐czyznom. Mo┐e to te opiaty, a mo┐e nie, ale tego wieczoru w chwili bezgranicznego bezistnienia znale╝li╢my siΩ gdzie╢ na pustyni, mo┐e pod Sfinksem, a mo┐e pod piramid▒. Niebo gubi│o gwiazdy.
Jeszcze d│ugo potem s│ysza│am brzΩk z│otych bransolet zdobi▒cych ╢niade przeguby moich r▒k. Suchy piasek oblepia│ moje ciemne cia│o. Niebo pulsowa│o granatem i czerni▒.
Byli╢my w Egipcie, by│am stamt▒d. DziΩki tobie wr≤ci│am - wyszepta│am z trudem │api▒c oddech i przytulaj▒c siΩ mocniej, dotknΩ│am jego bia│ej sk≤ry, chc▒c siΩ upewniµ, ┐e...
- Wci▒┐ jeszcze tam jestem. To pewnie opiaty - pr≤bowa│am siΩ usprawiedliwiµ, ale tak naprawdΩ mia│am nadziejΩ, ┐e to nie one.
Co ty tam znowu? Nie bud╝! - I spa│ dalej.
Za ma│o opiat≤w - jak to facet.
LE»AúAM OBOK NIEGO czuj▒c swoj▒ ogolon▒, pod czarn▒ peruk▒, g│owΩ i osypuj▒cy siΩ ze mnie pod wp│ywem gor▒cego podmuchu, pustynny piasek. Pr≤bowa│am otwieraµ oczy, ale same zamyka│y siΩ zdziwione jasnym kolorem mego cia│a. Wci▒┐ jeszcze czu│am siΩ czekoladowa.
Co╢ nieokre╢lonego zaczΩ│o zaburzaµ stan, w kt≤rym siΩ znajdowa│am. Jak czasem kiedy budzisz siΩ w ╢rodku snu i jeszcze w nim tkwisz - a tu budzik, zn≤w wracasz w sen - a tu my╢l o pracy i wracasz - a tu my╢l nastΩpna i nastΩpna, i nastΩpna. Zanim jednak zd▒┐y│am u╢wiadomiµ sobie, co siΩ dzieje, lekki powiew gor▒cego wiatru zabra│ mnie pod Sfinksa do mojego poprzedniego nastroju.
Nag│y ryk lwa wyrwa│ mnie z sennego b│ogostanu.
- Uciekaµ! - Podskoczy│am i zamar│am. Ryk lwa stopniowo zmienia│ siΩ w chrapliwy, nieartyku│owany dow≤d g│Ωbokiego, mΩskiego snu.
- Jak on tak mo┐e spaµ i chrapaµ, kiedy na jawie tyle innych ╢wiat≤w - nie rozumia│am, zn≤w powoli zapadaj▒c w pustynny piach. - Jak gwia╝dzi╢cie - my╢la│am patrz▒c w niebo. Orion wydawa│ siΩ tu┐, tu┐.
- Wstawaj i r≤b herbatΩ! - G│os pod czaszk▒ przerwa│ moj▒ ponown▒ wycieczkΩ.
- Jeszcze chwilkΩ, ┐eby choµ siΩ przyjrzeµ czy to Sfinks, czy mo┐e piramida. Nie widzΩ g≤ry, bo za ciemno, ale czujΩ, ┐e to...
- Jutro musisz zap│aciµ rachunki i jeszcze dzi╢ trzeba je wypisaµ! - Inna my╢l pr≤bowa│a mnie terroryzowaµ.
- No i co to za "my╢l", ┐e trzeba zap│aciµ rachunki? - Pad│o ironiczne nie wiadomo sk▒d.
- ZrobiΩ, co zechcΩ - pr≤bowa│am dorwaµ siΩ do g│osu, ale bezskutecznie, bo ju┐ co╢ ┐▒da│o - Herbaty!!! - Ja jednak zn≤w zamknΩ│am oczy.
To chyba Sfinks. Nie, to jednak piramida - my╢la│am przesypuj▒c palcami ciep│y piasek.
Nie zauwa┐y│am nawet, kiedy le┐▒cy obok facet wyrzucony zosta│ poza obrΩb mojej ╢wiadomo╢ci. Wpatrzona w Oriona czu│am przenikaj▒ce mnie promienie. Boskie promienie... Powoli ogarnia│a mnie tΩsknota. TΩsknota, kt≤ra nasila│a siΩ coraz bardziej i bardziej, niemal┐e unosz▒c me cia│o ku pob│yskuj▒cej, najwiΩkszej w pasie Oriona gwie╝dzie. TΩsknota, kt≤ra wiedzia│a co╢, zna│a tajemnicΩ, do kt≤rej ja nie mia│am dostΩpu. Wpatrywa│am siΩ w niebo, jakby gdzie╢ tam ukryta by│a wskaz≤wka. Mleczna Droga powoli wy│ania│a siΩ z nieokre╢lono╢ci, oddzielaj▒c Oriona od reszty nieba. Poczu│am ucisk w skroniach.
Wstawaj i ubieraj siΩ - znowu zagada│ jeden z nich.
Znikn▒│ Orion, piramida, ciemne niebo. Znikn▒│ lΩk. Zosta│o tylko niejasne, nie osadzone w niczym uczucie tΩsknoty. Ale dlaczego? Gdzie? Po co? Pr≤bowa│am, zamykaj▒c oczy, wracaµ do miejsca, gdzie zaistnia│a ta przejmuj▒ca, nieznana mi dot▒d nostalgia. Ale coraz kr≤tsze i p│ytsze stawa│y siΩ powroty na pustyniΩ i coraz mniej przepe│niaj▒ce by│o uczucie tΩsknoty. Tylko ┐al, ┐e nie uda│o mi siΩ upewniµ gdzie by│am, przy Sfinksie czy przy piramidzie.
Oriona wci▒┐ jeszcze widzia│am wyra╝nie. Jaskrawy promie± strzeli│ ze± nagle w kierunku budowli i znikn▒│ gdzie╢ w jej wnΩtrzu.
- Jednak piramida. Niewiarygodne tak jak ca│a rzeczywisto╢µ - pomy╢la│am.
Co╢ niespodziewanie przygniot│o mi nogΩ. Odwr≤ci│am siΩ. Facet ╢pi▒cy obok by│ jasnow│osy, bardzo bia│y i chrapa│. Kto╢ kogo, wydawa│oby siΩ, na pewno nie da siΩ kochaµ. A jednak... Jednak to On potrafi│ przenie╢µ mnie w przesz│o╢µ.
- Chryste Panie! Przecie┐ ja nawet nie pamiΩtam tamtego faceta spod piramidy, jakby zawsze istnia│ tylko ten wyblak│y - my╢la│am nagle spanikowana patrz▒c na obejmuj▒ce mnie ramiona. - A mo┐e to jednak by│ ten?
- Jak mo┐esz pamiΩtaµ faceta sprzed 4000 lat? - Zdziwi│ siΩ jeden z dobrze znanych mi g│os≤w.
A to ju┐ 4000 lat? - Nie dowierza│ drugi z nich.
Najwyra╝niej uwi│y sobie gniazdo pod moim sklepieniem. Poczu│am siΩ zastraszona i bezbronna. Koniec marze±, sn≤w, widze± i podr≤┐y. Dyskusja w mojej g│owie definitywnie przywr≤ci│a mnie do tera╝niejszo╢ci.
- Cholerne p≤│kule! - ZaklΩ│am na g│os. - Ale przynajmniej On jest taki... - I nie znajduj▒c w│a╢ciwego okre╢lenia, wzruszy│am siΩ delikatnie, muskaj▒c ╢pi▒ce usta.
Herbaty - wyszepta│y prawie bezg│o╢nie.
- DOPIJ WRESZCIE T╩ HERBAT╩ i jedziemy! - g│os Maµka wyrwa│ mnie ze wspomnie±. Wyszli╢my z McDonalda i ruszyli╢my w drogΩ.
- Wiesz Maciek, ta dziwna parka z s▒siedniego stolika... DziΩki nim przypomnia│am sobie co╢ bardzo, bardzo dawnego i dziwnego, co╢ z pogranicza rzeczywisto╢ci. Jakby to wszystko mia│o jaki╢ cel i sens - powiedzia│am, spogl▒daj▒c przez okno.
- Hamuj!!! - WrzasnΩ│am, widz▒c zaje┐d┐aj▒c▒ nam drogΩ olbrzymi▒ ciΩ┐ar≤wkΩ. - Do jasnej cholery, patrz ludziom na ko│a, przecie┐ wiesz, ┐e ci idioci nie u┐ywaj▒ migaczy. Rozwali│by╢ siΩ na tym, kretynie!
Serce zako│ata│o mi z przera┐enia. Wci▒┐ jeszcze s│ysza│am pisk hamulc≤w. Dobrze, ┐e pasy zapiΩte, nic siΩ nie sta│o. Maciek zwykle w╢ciek│y na mnie, gdy go opieprzam w samochodzie, teraz nie odzywa│ siΩ wcale, by│ blady i sztywny. Prze┐egna│am siΩ i odm≤wi│am cichutko "Aniele Bo┐y Str≤┐u M≤j" do mojego i do Maµkowego te┐. Nawet pod moj▒ czaszk▒ zapanowa│a absolutna cisza.
Bo┐e, czy istniej▒ szczΩ╢liwcy zawsze ┐yj▒cy w takim komforcie? - Pomy╢la│am zaskoczona nowo╢ci▒. - »adnych k│≤tni, konfabulacji, pyta± ani poucze±. To tak jak mieszka siΩ z rodzicami, dziadkami i rodze±stwem w jednym domu, bezwiednie niemal uczestnicz▒c w ich ┐yciu i przyjmuj▒c ich uczestnictwo we w│asnym, a tu nagle ups... wyjechali na wakacje - cisza i samotno╢µ. Ta ulga! A jednak istniejemy indywidualnie!
Ucieszy│am siΩ, ale tylko na moment, bo zaraz ogarnΩ│y mnie w▒tpliwo╢ci.
To dlaczego u mnie ci▒g│e zamieszanie?
Poczu│am siΩ nagle jak kto╢ zupe│nie inny, kto╢ kogo nie znam. Ta ca│a podr≤┐... Nie, to nie jest zwyk│a, przypadkowa wyprawa do St. Louis. We╝my choµby t▒ dziwn▒ parkΩ z McDonalda. Gdyby nie oni czy przypomnia│abym sobie tΩ dawn▒ mi│o╢µ i "wyprawΩ" do Egiptu? A wyprawa do Egiptu - czy wydarzy│a siΩ naprawdΩ? A je╢li tak, to kiedy?
Ni st▒d ni zow▒d przypomnia│am sobie s│yszan▒ dawno temu przepowiedniΩ Asklepiosa, kt≤ry by│ deifikacj▒ Imhotepa, wielkiego architekta i budowniczego z czas≤w w│adcy Egiptu, Djozera: "Pewnego dnia pozostan▒ z ciebie, o Egipcie, tylko zwaliska kamieni i nikt nawet nie bΩdzie potrafi│ przeczytaµ, co na nich napisano" .
Ale zostan▒ potomkowie. Zostan▒ geny! - podszepn▒│ jeden z moich g│os≤w.
ZamknΩ│am oczy i na wszelki wypadek odm≤wi│am pacierz i jeszcze raz modlitwΩ do Anio│a Str≤┐a. Przed│u┐aj▒ca siΩ cisza skoncentrowa│a siΩ gdzie╢ na wysoko╢ci mojej g│owy w postaci mglistego, niebieskawego otwarcia w niewiadome. Wejrza│am w mglisto╢µ.
M╩»CZYZNA NADE MNí bezwstydnie odbiera│ mnie temu ╢wiatu. By│ z│oty jak Orion wyprowadzaj▒cy s│o±ce z r≤wnonocy. PiΩkniejszy, ja╢niejszy od wszystkich jakich zna│am. I by│ dope│nieniem.
Nil, piramida, piach, wszystko znik│o. Moje w│osy w kolorze zachodz▒cego s│o±ca silnie kontrastowa│y z jasn▒, r≤┐owaw▒ sk≤r▒. Wok≤│ pulsowa│a zielono╢µ.
- Gdzie jestem?
Szukaj▒c znajomych znak≤w spojrza│am w niebo. Nie by│o Oriona.
- Czemu tak mocno wbijasz mi paznokcie? - Us│ysza│am. Otworzy│am oczy. By│am znowu ╢niado-czekoladowa, na ramiona jak zawsze opada│y ciemne w│osy.
- Nie wiem, nie czu│am. Chyba siΩ nagle przelΩk│am po╢r≤d tych zapomnie±. Byli╢my w zieleni, ja tak jasna jak ty i nie by│o g│os≤w. W mojej g│owie nie by│o g│os≤w. I nie by│o Oriona!
- Eee, i tak jeste╢ ja╢niejsza ni┐ inni, to mo┐e dlatego - i przesun▒│ d│oni▒ po mojej ╢niado╢ci. - Zawsze masz te g│osy? - u╢miecha│ siΩ patrz▒c mi prosto w oczy.
- Zawsze. Jak my╢lΩ, jak pr≤bujΩ co╢ rozwi▒zaµ, ustaliµ, zaplanowaµ. Zawsze.
- Ale czasem milkn▒? - Ugryz│ mnie w ramiΩ jak kot zwracaj▒cy uwagΩ, ┐e jest tu przy mnie. Udawa│, ┐e traktuje mnie powa┐nie.
- Tak, czasem tak - wcale nie chcia│am zwierzaµ siΩ z tych g│os≤w, ale trudno, zaczΩ│am.
- A co z Orionem? Nie by│o? Jeste╢ pewna? Za to by│o du┐o zieleni, kwiat≤w, rozbuchany ┐ywio│ przyrody wok≤│?
- Nie by│o Oriona, ca│e niebo by│o inne, naprawdΩ inne! Nic nie poznawa│am! Tylko ciebie czu│am obok. Nie u╢miechaj siΩ tak, proszΩ.
- Pomy╢l logicznie. Patrzysz w niebo i nie ma Oriona, a przed chwil▒ jeszcze by│. I niebo jest inne ni┐ to, kt≤re znasz. Gdzie jeste╢? - I zn≤w siΩ u╢miecha, jakby czu│ siΩ wszechwiedz▒cy. Jakby to siΩ jemu przydarzy│o nie mnie. Spr≤bowa│am po cichu powt≤rzyµ pytanie.
- No pewnie, ┐e pomy╢lΩ, logika to w ko±cu moja mocna strona!
- Jasne, ┐e to twoja mocna strona, powiedz mu - przep│ywa│o mi przez g│owΩ.
Przecie┐ wiesz, to proste, je╢li teraz nigdzie nie ma Oriona to ty jeste╢... - O Bo┐e, znowu te cholerne g│osy. Zawsze to samo. Jakby mi musia│y we wszystkim pomagaµ.
- By│am na Orionie, tak? Jakich zi≤│ mi doda│e╢ do napoju? - Spyta│am zaczepnie.
»adnych zi≤│. Jeste╢ ja╢niejsza ni┐ inni i s│yszysz g│osy. Jeste╢ stamt▒d. Je╢li spotkasz swoje dope│nienie, potrafisz w chwilach uniesie± wr≤ciµ do poprzednich wciele±. Nie s│yszysz wtedy g│os≤w. Przodkowie lubi▒ wtr▒caµ siΩ w twoje sprawy pod pozorem pomocy, ale taktownie znikaj▒, gdy siΩ kochasz - Pog│aska│ mnie i mocniej przycisn▒│ do siebie.
- I zn≤w mnie uwodzisz. Starczy na dzisiaj. Jestem zmΩczona. Mo┐e powinnam przespaµ siΩ i zapomnieµ.
- MACIEK, WúíCZ, PROSZ╩, RADIO. TrochΩ muzyki od╢wie┐y atmosferΩ po tej ciΩ┐ar≤wce - poprosi│am, bo sama zawsze mia│am problemy z wyborem stacji. - Ale mia│am sen... O nie, proszΩ tylko nie rap. Wiesz, ┐e nie znoszΩ.
Pos│ucha│ i ju┐ po chwili z g│o╢nika lecia│o "The Wall" Pink Floyd≤w. Da│am na ca│y regulator i przez to a┐ podskoczy│am, kiedy nagle zaczΩli m≤wiµ.
- A teraz bie┐▒ce wiadomo╢ci. Zaczynamy od doniesie± krajowych. Dziennikarze z New York Timesa wpadli na trop odkrycia dokonanego na Uniwersytecie Harvarda. Odkrycie to by│o utrzymywane do tej pory w tajemnicy. Okazuje siΩ, ┐e DNA niekt≤rych ludzi, dotyczy to g│≤wnie osobnik≤w rudow│osych, szczeg≤lnie tych ze sk│onno╢ciami do tzw. wybuja│ej wyobra╝ni...
- Teraz siΩ wyja╢ni! Wreszcie dowiem siΩ, kim naprawdΩ jestem! - Zamar│am w oczekiwaniu na dalsz▒ czΩ╢µ wiadomo╢ci. Spiker radiowy kontynuowa│,
- klee tebaleblee, blahblah iiiiiiiiiiiiiii........
- Fala uciek│a, szybko popraw! Cholera, zawsze jaki╢ pech, co on m≤wi?!
- iiiiiiiiiiiiiiiiiiiii....
- Szlag by to, nie chce wr≤ciµ! - KlΩ│am, nerwowo krΩc▒c ga│k▒ radia.
- Fala jest w porz▒dku - us│ysza│am jeden z moich g│os≤w. - To ty boisz siΩ us│yszeµ, co m≤wi▒. Ty nie przyjmujesz informacji. Ty nie dopuszczasz jej do ╢wiadomo╢ci.
- Nieprawda! Nieprawda! - Usi│owa│am przekrzyczeµ ten g│os. Zawirowa│o mi w g│owie. ZamknΩ│am oczy.
CIEPúY PIASEK ZAPADAú siΩ pod ciΩ┐arem naszych cia│ okrytych jedynie niebieskaw▒ po╢wiat▒ Oriona. M≤j Blado-B│Ωkitny szepta│ co╢ o powrocie do gwiazd, wygodnie opieraj▒c stopy o kamienny blok.
Jeszcze czas - odszepnΩ│am, pr≤buj▒c jednocze╢nie zobaczyµ czy to Sfinks, czy mo┐e piramida...
1 Borders - sieµ ksiΩgarni ameryka±skich sprzedaj▒cych r≤wnie┐ dyski kompaktowe i filmy video, gdzie ksi▒┐ki i czasopisma mo┐na przegl▒daµ przy kawie i ciastkach w dobrze zaopatrzonej, nale┐▒cej do ksiΩgarni kawiarence.
|
|
|
|