Ulica
W ka┐dym mie╢cie jest takie miejsce.
Niekiedy jest to cichy za dnia zak▒tek, ukryty pomiΩdzy rdzaw▒ siatk▒ ogrodzenia opuszczonego domu a szpalerem dziko rosn▒cych krzew≤w. Czasami jest to osiedle, g│o╢ne i mΩcz▒ce w ╢wietle s│o±ca, ciche i z│owrogie w po╢wiacie ksiΩ┐yca. Bywa, ┐e jest nim dzielnica, niekoniecznie brudna i stara, ale zwykle ciesz▒ca siΩ z│▒ s│aw▒.
W moim mie╢cie jest to ulica.
Strach
Po│owa mnie jest ju┐ spokojna. Oddycham g│Ωboko, ch│on▒c ka┐d▒ porcjΩ ch│odnego, jesiennego powietrza i delektuj▒c siΩ jego ostrym zimnem, przymykam oczy. Powieki jeszcze dr┐▒, czujΩ, jak drobinki ╢wiat│a latarni przemykaj▒ raz po raz pomiΩdzy nimi i niczym gwa│towne wybuchy o╢lepiaj▒ mnie, zacieraj▒ powstaj▒cy na wewnΩtrznej stronie powiek niechciany obraz, ╢wiadectwo prze┐ytych w│a╢nie chwil. Druga po│owa, do kt≤rej nale┐y r≤wnie┐ serce, skamle tkwi▒c w postaci w▒skiej, d│ugiej tuby przywartej do krtani, od jej ╢rodka, utrudnia tak zbawienne oddychanie, redukuje dop│yw koj▒cego lodu do mych rozgrzanych wnΩtrzno╢ci. Rozgrzanych strachem.
- Dobranoc - szepczΩ otwieraj▒c oczy.
ZdajΩ sobie sprawΩ, ┐e m≤wiΩ to zbyt cicho, aby mnie us│ysza│a, ale bezb│Ωdnie odczytuje ruch mych ust. To ona u╢miecha siΩ pierwsza, mnie na to nie staµ, ale idΩ w jej ╢lady, a ona dotyka d│oni▒ w rΩkawiczce mojego policzka. Ciep│o, kt≤re nie boli. Ciep│o, kt≤re nie jest pochodn▒ strachu.
- Uwa┐aj na siebie - s│yszΩ jej dr┐▒cy nerwowo g│os. - Dobranoc. Pch│y na noc - dodaje po chwili ju┐ pewniej.
Spogl▒dam w jej oczy, b│yszcz▒ce wci▒┐ │zami i u╢miecham siΩ, tym razem jest chyba lepiej. PrzenoszΩ wzrok ku g≤rze, na nocne niebo, gdzie miriady nieznanych mi, obojΩtnych twor≤w odwzajemniaj▒ m≤j u╢miech. Gdyby nie tΩtni▒ce strachem ┐y│y, m≤g│bym sobie wm≤wiµ, ┐e ta listopadowa noc ma miejsce w g≤rach, z dala od miast, ludzi i ulic. Z dala od lΩku.
Wymieniamy jeszcze kilka, przetykanych u╢miechami, d│ugich spojrze±, ubogich w s│owa, ale bogatych w nieuchwytne inaczej my╢li. A potem ka┐de idzie w swoj▒ stronΩ, ona znika za rogiem domu, a ja wchodzΩ w mrok otaczaj▒cej nas nocy, sto┐ek brudnego ╢wiat│a latarni chΩtnie oddaje mnie w jej w▒tpliw▒ opiekΩ.
IdΩ cicho. Stopniowo, otulony ciemno╢ciami, nabieram pewno╢ci i przyspieszam. Z ka┐dym krokiem oddalam siΩ od swojego domu i zbli┐am do ╢ciany lasu. Z ka┐dym krokiem, jak ufam, oddalam siΩ te┐ od niebezpiecze±stwa, kryj▒c siΩ w ciemno╢ciach nocy i wybieraj▒c drogi, na kt≤rych, mam nadziejΩ, siΩ mnie nie spodziewaj▒.
Ucieczka
MylΩ siΩ. Kiedy ╢wiadomo╢µ tego dociera do mnie, jest ju┐ za p≤╝no nawet na ucieczkΩ.
- Te, │osiu, przystopuj na chwilΩ. ZmΩczyli╢my siΩ tak goni▒c za tob▒.
Jest ich wiΩcej ni┐ przypuszcza│em. Otaczaj▒ mnie kordonem papierosowych wyziew≤w i woni alkoholu. DuszΩ siΩ strachem, kt≤ry jeszcze nie zdo│a│ ze mnie ulecieµ, ukryty tu┐ pod powierzchni▒ mojego udawanego opanowania.
- Nie b≤j siΩ - m≤wi niczym nie wyr≤┐niaj▒cy siΩ ch│opak. W ciemno╢ciach nie rozpoznajΩ jego twarzy, ale sylwetka jest mi znajoma. To on rzuca│ butelk▒. - Nie bΩdziemy ciΩ biµ. Mamy do ciebie sprawΩ.
Inni przytakuj▒ skwapliwie, kiwaj▒ g│owami, u╢miechaj▒ siΩ, pomrukuj▒. Ale nie mogΩ dopatrzyµ siΩ w tym zachowaniu nawet cienia ┐yczliwo╢ci.
- Wiemy sk▒d tu przy│azisz i po co. Nie mo┐emy tylko zrozumieµ, jak to mo┐liwe, ┐e nikt ciΩ nie nauczy│, jak zachowywaµ siΩ w takiej sytuacji?
- W jakiej? - ostro┐nie badam grunt. NaprawdΩ nie wiem, o co im chodzi.
- Nie zgrywaj siΩ.
Ten, kt≤ry prowadzi rozmowΩ, klepie mnie w ramiΩ. Rzek│bym, po przyjacielsku. I u╢miecha siΩ. Rzek│bym, nieszczerze.
- Masz tu dziewczynΩ - zaczyna drugi. - Twoja sprawa. Twoja dziewczyna. O gustach siΩ nie dyskutuje. Ha, ha, ha... Ale jednego musisz siΩ nauczyµ.
- Mianowicie - co╢ mi ╢wita.
- Trzeba siΩ wkupiµ. Wiesz, kiedy╢ indianiec przyprowadza│ ojcu laski, kt≤r▒ se upatrzy│, jakie╢ konia przed ten, no... wigwam. Teraz jest inaczej. Czasy siΩ zmieni│y.
- Nie rozumiem.
- To proste, jak drut. Stawiasz flaszkΩ i droga wolna! Do oporu mo┐esz sobie dymaµ tymi ulicami. I nie tylko. Ha, ha, ha...
Wszyscy dobrze siΩ bawi▒, a ja wymacujΩ w kieszeni n≤┐.
- FlaszkΩ?
- No tak. Nie m≤w, ┐e nie pijesz? - pyta jeszcze inny.
- Tak siΩ sk│ada, ┐e nie.
Cisza daje o sobie znaµ dolatuj▒cymi z oddali odg│osami, poszczekiwania ps≤w, silnikami zap≤╝nionych kierowc≤w, pomrukiwaniem telewizji.
- Kurwa! - m≤wi po chwili jeden z nich spluwaj▒c. - Co za pojeb? M≤wi│em, kurwa, ┐eby chujowi od razu wpierdoliµ na amen.
- Cicho b▒d╝ Kacper - odzywa siΩ ten, kt≤ry rozpocz▒│ tΩ rozmowΩ. - To, ┐e on nie pije nie oznacza jeszcze, ┐e nie mo┐e postawiµ nam. Prawda? - zwraca siΩ ju┐ do mnie.
Prze│ykam ╢linΩ usi│uj▒c w mroku dostrzec wyraz jego twarzy. OdnoszΩ wra┐enie, ┐e siΩ u╢miecha i ┐e jest to pozawerbalna rada. RΩk▒ g│adzΩ ostrze no┐a, wzrokiem szukam luki w kordonie cia│.
Do przodu przepycha siΩ jeden ze stoj▒cych dalej. Przysuwa swoj▒ twarz do mojej. To ten, kt≤rego ostatniej zimy zdo│a│em spraµ. Potem jego towarzysze mnie. On sta│ na uboczu.
- Wiesz, ┐e jak nie ty, to ona - cedzi powoli nie u╢miechaj▒c siΩ.
W│a╢nie. Rzecz w tym, czy jest granica, kt≤rej nie przekrocz▒?
- Wiem.
Nie ma takiej granicy. Tak, jak nie ma na nich ┐adnej si│y.
- Chodzicie razem do ko╢cio│a wieczorem - inicjatywΩ przejmuje jeszcze inny. Bardziej stwierdza, ni┐ pyta. - Niedziela jest piΩknym dniem. Warto uczciµ go jakim╢ p│ynem. Co?
Wszyscy aprobuj▒ ten pomys│. Ja bezg│o╢nie te┐.
- WiΩc wieczorem. Po ko╢ciele. BΩdziemy czekaµ tutaj.
CzujΩ ciΩ┐kie spojrzenia na sobie i ch│≤d stali w rΩku.
- Dobra.
- No to fajnie, ┐e sprawa za│atwiona - m≤wi ten od butelki. - M▒dry z ciebie ch│op - raz jeszcze klepie mnie po ramieniu i u╢miecha siΩ.
Odwracam siΩ i ruszam w swoj▒ stronΩ, kiedy s│yszΩ, jak m≤wi jeszcze.
- Tak bΩdzie lepiej.
Spogl▒dam na niego bez nienawi╢ci. Macha do mnie rΩk▒ i oni tak┐e siΩ zbieraj▒. Kilka krok≤w p≤╝niej dobiega mnie jeszcze wo│anie.
- úosiu! Jedna nie wystarczy!
Wierzej
- Nie wierzysz?
- WierzΩ, wierzΩ...
ZasΩpia siΩ, patrzy gdzie╢ poza moje plecy, ponad moj▒ g│ow▒, byle dalej od moich oczu. Nikt nie chce patrzeµ w takie oczy. To niewiarygodne, ale dzi╢ rano w lustrze dostrzeg│em kogo╢ innego. Kogo╢, kogo jeszcze nie zna│em.
- Id╝ z tym na policjΩ - odzywa siΩ wyci▒gaj▒c paczkΩ papieros≤w. - Chcesz? - dorzuca ju┐ innym tonem, jakby╢my w│a╢nie rozwa┐ali trafno╢µ decyzji podejmowanych przez ludzko╢µ na przestrzeni wiek≤w.
Nie chce mi siΩ paliµ, zreszt▒ nie palΩ. Wierzej wie o tym doskonale. Doceniam jego gest, jeszcze nigdy nie poczΩstowa│ mnie papierosem, nawet w ┐artach, kiedy z trudem odr≤┐niali╢my piΩtra.
- DziΩki.
- M≤wiΩ serio. Id╝ na komendΩ, niech zrobi▒ z tym porz▒dek...
- Daj spok≤j.
- Przecie┐ miΩdzy innymi od tego s▒...
- Przesta±.
- Ale to mo┐e byµ wyj╢cie. Nastrasz▒ ich prokuratur▒, przecie┐ to jeszcze szczeniaki. Ich starych te┐ i bΩdzie...
- Przesta± pierdoliµ.
Milknie, choµ nie unios│em g│osu ani odrobinΩ. Nie poruszy│em siΩ, nie zatrzepota│em rΩkami, jak cz│owiek, kt≤ry pragnie, aby ca│y ten ╢wiat, jego zgie│k i niesprawiedliwo╢µ zamilk│y, rozp│ynΩ│y siΩ, przesta│y istnieµ. Nie chcia│o mi siΩ.
- Adrian...
Nie chce mi siΩ ju┐ nawet m≤wiµ. Jaki╢ bezw│ad panoszy siΩ w moim wnΩtrzu, patroszy moje niespe│nione nadzieje przeobra┐aj▒c je w k│▒b bezu┐ytecznych, naiwnych flak≤w. Jest mi niedobrze. Opuszczam g│owΩ.
- Wierzej - m≤wiΩ cicho. - To nie pierwszy raz.
S│yszΩ trzask zapalniczki i odg│os zaci▒gania siΩ Wierzeja. D│ugo nie wypuszcza dymu.
- To siΩ ci▒gnie miesi▒cami. Mniejsze i wiΩksze potyczki. S│owne zwykle, ale nie tylko. Tylko nigdy wcze╢niej nie by│o takiego ultimatum z ich strony.
- Czy ona wie?
- Przecie┐ tam mieszka. Ale nie wie o tym. Jako╢ nie mog│em jej powiedzieµ.
- Adrian... - pr≤buje spojrzeµ mi w oczy. - A nie s▒dzisz, ┐e mo┐e nieco...
- Nie wyolbrzymiam Wierzej - dziwiΩ siΩ samemu sobie, ┐e wci▒┐ potrafiΩ m≤wiµ tak spokojnie. - Znam tych ludzi, to nie tylko nastolatki. Tam wszyscy maj▒ tak▒ naturΩ, dzieci wysysaj▒ to z mlekiem matki, dziadkowie pielΩgnuj▒ w nich takie zachowania i potem, kiedy ju┐ dorosn▒, staj▒ siΩ takie same jak ich ojcowie, matki. To inny gatunek. Inny ╢wiat. To nie pierwszy raz.
Zaci▒ga siΩ g│o╢no, jakby chcia│ zag│uszyµ moje s│owa, zatrzeµ ich wra┐enie, uspokoiµ, otumaniµ zaniepokojone nerwy haustem ciΩ┐kiego, szarego dymu.
- WierzΩ - m≤wi zdecydowanie odczekuj▒c przepisow▒ chwilΩ.
Rzuca dopiero co zaczΩty papieros na ziemiΩ i przygasza go ciasnymi obrotami buta. Tak, jak d│ugo nie udaje mu siΩ zagasiµ peta, tak d│ugo siΩ i nie odzywa. Jego ruchy s▒ nieprecyzyjne, niedopa│ek tli siΩ na przek≤r jego staraniom, a mo┐e taki w│a╢nie jest zamiar Wierzeja. Mo┐e nie ma mi nic wiΩcej do powiedzenia? Mo┐e wyd│u┐a milczenie licz▒c na naturalno╢µ sytuacji?
PodnoszΩ g│owΩ, patrzΩ na niego przez w│osy.
- Idziesz na sekstrosokopiΩ? - rzuca okiem na zegarek, kiedy pet poddaje siΩ wreszcie.
Nie myli│em siΩ.
- Potem pogadamy. Gdzie╢, przy piwie...
Wierzej to wieczny student.
- Mo┐e wreszcie zapalisz... - rzuca i u╢miecha siΩ.
Wieczny student. Beztroski, bezproblemowy m│ody cz│owiek. Ciep│y i tryskaj▒cy pozytywn▒ energi▒, idealny kompan do zabawy. Niezdolny wyobraziµ sobie, a co w og≤le zrozumieµ, ca│ego z│a tego ╢wiata.
- Nie. Nie idΩ.
Z│a, kt≤re nigdy go nie dotknΩ│o.
Kowboj
Co╢ dzieje siΩ ze mn▒. Co╢ niedobrego. Jeszcze nie widaµ tego po mnie, jeszcze nie dr┐▒ mi niewidocznie, nie mrowi sk≤ra wewnΩtrznej czΩ╢ci d│oni, wiΩc nie zaciskam jeszcze kurczowo palc≤w, ale to co╢ jest ju┐ we mnie. Zbudzi│o siΩ. I ostrzega mnie. Znam to uczucie dobrze, przepe│zaj▒ca koleinami adrenalina rozprowadza je r≤wnomiernie po ca│ym organizmie. Burzy spok≤j, alarmuje, zbroi mnie do starcia, kt≤re nast▒pi lada chwila.
Nie ma w tym nic dziwnego. Czekaj▒ przed sklepem. Bezg│o╢nie pokazuj▒ sobie mnie nawzajem, a potem jeden z nich - nie znam nawet ich imion - wychodzi mi naprzeciw. Przechyla g│owΩ, jak pies przypatruj▒cy siΩ z zaciekawieniem cierpieniom ptaka, ale dla mnie ten gest ma oznaczaµ co innego. Zbyt dobrze rozumiem jΩzyk ulicy, slang spojrze±, mimiki i zdawa│o by siΩ niedba│ych ruch≤w. Mam to we krwi. Tyle, ┐e w innym miejscu pobiera│em lekcje, innych mia│em nauczycieli, dzi╢ ju┐ odesz│ych w niepamiΩµ. Ale ten ponadczasowy, ponadmiejscowy jΩzyk jest uniwersalny, je╢li li╝niesz go kiedy╢, gdzie╢, jego kompatybilno╢µ objawi siΩ wcze╢niej, czy p≤╝niej w innym miejscu. Jak choµby ta ulica.
Zgodnie wiΩc z niepisanym prawem miast i╢µ prosto skrΩcam na lewo, wchodzΩ w ciasny przesmyk miΩdzy ╢cian▒ budynku a p│otem najbli┐szego domostwa. S│yszΩ jak id▒ za mn▒, ga│Ωzie skarla│ych drzew ocieraj▒ siΩ o nich. S│yszΩ szelest ich ubra±.
Zaskakuje mnie tylko to, ┐e nikt poza tymi z ty│u na mnie nie czeka. PrzechodzΩ obok resztek ogniska, omijam porozrzucane butelki, czΩ╢ciowo pobite i staje po drugiej stronie tej prowizorycznej polanki. Tamci ju┐ stoj▒.
Odstawiam na ziemiΩ zakupy, a wtedy inicjator sprzed sklepu zdejmuje kurtkΩ, oddaje j▒ stoj▒cemu obok i zawija rΩkawy. Zaczyna mnie mrowiµ sk≤ra d│oni, ale jednocze╢nie, paradoksalnie do sytuacji, chce mi siΩ ╢miaµ. I ╢miejΩ, ╢miejΩ do samego siebie, moje wnΩtrzno╢ci zalewa fala ciep│a i ch│odu na zmianΩ. To istny huragan emocji, euforia i strach ╢cieraj▒ siΩ ze sob▒, czujΩ nagle powiew wiatru, ╢wie┐o╢µ, jak▒ przynosi ze sob▒ bryza lub deszcz i ju┐ wiem, jak to wszystko siΩ sko±czy.
| ilustracja: Aleksander Jasi±ski |
WiΩc nie oci▒gam siΩ ju┐ d│u┐ej, wychodzΩ mu naprzeciw, kr▒┐ymy wok≤│ siebie, a wok≤│ roztacza siΩ cisza. S│yszΩ, czujΩ moje pulsuj▒ce wnΩtrze, s│yszΩ ten huragan... Grzmot pierwszego ciosu przewala siΩ przeze mnie bole╢nie, │amiΩ mnie w p≤│, spowija moje widzenie ciemn▒ mg│▒. Znam ten b≤l, znam te┐ nastΩpny. Wiem, gdzie i kiedy nast▒pi i przepisowo, zgodnie z oczekiwaniami tych w▒tpliwych kibic≤w, zataczam siΩ, aktorsko doskonale, perfekcyjnie potykam siΩ o pozostawion▒ butelkΩ, z trudem │apiΩ r≤wnowagΩ i przyjmujΩ jeszcze jedno uderzenie, prosto w splot, kt≤re zatyka mnie, kompresuje ca│▒ moj▒ ┐ywotno╢µ do rozmiar≤w atomu, wdusza m≤j oddech w chwilowy stan niezdecydowania, jakby moje organy zapomnia│y swoich r≤l. KrztuszΩ siΩ. KrztuszΩ siΩ krwi▒, rwanymi oddechami. I strachem.
I wtedy nadchodzi zbawienie. Spluwam krwi▒ i ocieram wargi z jej resztek. Widzia│em takie sceny na filmach, czyta│em o nich w ksi▒┐kach. Wiem, jakie wra┐enie wywo│uj▒, wiΩc na dodatek siΩ jeszcze u╢miecham. Szeroko. I uderzam. Raz. Drugi i trzeci. Szybko. Nie pozwalam mu nawet na moment doj╢µ do siebie. PracujΩ nogami. Sprawnie. Ka┐de uderzenie odsuwa go ode mnie na bezpieczn▒ odleg│o╢µ, ale za chwilΩ znowu znajduje siΩ w mojej strefie ra┐enia.
Wreszcie upada. Ta anielska cisza raptownie okazuje siΩ byµ rykiem jego koleg≤w. Nie rozumiem, co krzycz▒, chyba s▒ zdezorientowani, a ja siadam okrakiem na piersi le┐▒cego i systematycznie ok│adam jego twarz. Nie patrzΩ ju┐ pod siebie, uderzam na pamiΩµ, jestem w tym dobry, przerabia│em to setki razy, dobrze zapamiΩta│em ka┐dy fragment tamtego wieczoru. Lepi▒ siΩ mi rΩce. To chyba jego krew... i wtedy czujΩ silne szarpniΩcia za w│osy, kurtkΩ, ramiona. Nagle wszyscy mnie od niego odci▒gaj▒, ludzie, kt≤rych widzia│em w sklepie, ludzie, kt≤rzy mieszkaj▒ w s▒siedztwie. Roi siΩ tu ich mn≤stwo. Sk▒d oni? Byli╢my przecie┐ tylko my.
Jest i policja, u╢miechaj▒ siΩ do mnie, poklepuj▒ mnie po ramieniu. Ruszam w ich stronΩ, a ca│y ╢wiat rusza w przeciwn▒. Trwa to wieczno╢µ, ale podchodzΩ wreszcie do nich bli┐ej. Nie widzΩ dobrze na jedno oko, wiΩc przymykam je, co sprawia chwilowy, dodatkowy b≤l, ale │agodzi inny, powa┐niejszy i dotykam ramienia najbli┐ej stoj▒cego funkcjonariusza.
- Oni chc▒ mnie zabiµ... - s│yszΩ jak sepleniΩ, z trudem rozumiem samego siebie.
- Cooo? - pyta jeden z nich notuj▒c co╢ skrupulatnie.
- Zabij▒ mnie - powtarzam ju┐ wyra╝niej.
Spogl▒daj▒ po sobie, na mnie, na le┐▒cego ch│opaka, nad kt≤rym pochylaj▒ siΩ ju┐ nawet jakie╢ starsze kobiety.
- Niez│y z ciebie kobwoj. Poradzisz sobie.
Ten, co m≤wi, b│Ωdnie odczytuj▒c moj▒ opuszczon▒ powiekΩ, puszcza do mnie oko.
Siostra
- Nie poca│ujesz siostry?
Matka z ciotk▒ maj▒ niez│y ubaw. Oto spotykamy siΩ po latach, zupe│nie niespodziewanie - Wioletta z matk▒ odbywaj▒ w│a╢nie wakacje - ja i moja cioteczna siostra, kt≤rej ostatni obraz pamiΩtam ze wsp≤lnej k▒pieli w wannie pe│nej bia│ej, ╢nie┐nej piany. Wtedy nie interesowa│ mnie jeszcze ┐aden aspekt seksualno╢ci, a erotyka by│a s│owem jeszcze mi obcym, d│ugo p≤╝niej musia│em szukaµ jego znaczenia w s│owniku. Pluskali╢my siΩ razem, podtapiaj▒c nawzajem i muszΩ przyznaµ, ┐e ona by│a w tym lepsza. Mo┐e by│a to kwestia tych paru miesiΩcy r≤┐nicy?
U╢miecham siΩ i ca│ujΩ.
- A co ty jeste╢ taki zasadniczy? W policzek? Kto to widzia│? Przecie┐ to twoja siostra!
ChwilΩ siΩ waham, ale to Wioletta inicjuje. Ca│ujemy siΩ siostrzanie, platonicznie i chyba to w│a╢nie zbli┐enie powoduje, ┐e p≤╝nym wieczorem nie umiem jej nie powiedzieµ prawdy. Zawsze, kt≤re odnosi siΩ do tej dzieciΩcej przesz│o╢ci, by│a mi najbli┐sza w ca│ej rodzinie. W zasadzie ona jedynie, bo swoim zachowaniem zyska│em w miΩdzyczasie w╢r≤d wujk≤w i ciotek miano outsidera. Tak▒ j▒ i te┐ zapamiΩta│em.
- Ilu ich jest?
Jest konkretna. Wiadomo, umys│ ╢cis│y. Nie ╢ledzi│em szczeg≤│owo jej los≤w w ci▒gu tych kilkunastu lat, ale wiem, ┐e jest obecnie na sta┐u gdzie╢ we Francji, w jakie╢ elitarnej szkole wy┐szej uczy francusk▒ m│odzie┐, a na jej nazwisko raz po raz napotykam przy okazji publikacji naukowych w CERN-ie.
I pomy╢leµ, ┐e to moja siostra...
- Ca│a dzielnica.
Przechyla puszkΩ i poci▒ga kilka │yk≤w.
- Mo┐esz siΩ Adrian skupiµ? Ja ci siΩ staram pom≤c.
Kiedy by│a ma│a, nie mia│a zadatk≤w na tak▒ wied╝mΩ.
- Tych, z kt≤rymi mia│em do czynienia, bΩdzie ze dwudziestu. Plus, minus paru.
Odstawia pust▒ puszkΩ, poprawia w│osy - w ko±cu ca│y czas jest piΩkn▒, m│od▒ kobiet▒ - i siΩga po kolejne piwo.
- Jak ja ci mogΩ pom≤c braciszku? - przedrze╝niaj▒c, z│o╢ci mnie dok│adnie tak, jak robi│a to niegdy╢.
Nie odzywam siΩ, kwitujΩ jej przyjacielsk▒ z│o╢liwo╢µ niewyra╝nym u╢miechem. Poci▒gam │yk piwa, jest gorzkie i zimne, na moment dekoncentruje moje my╢li.
- Wiesz - zagaja Wioletta. - A mo┐e im wszystkim, jak popadnie i mniejszym, i wiΩkszym, nale┐y po prostu porz▒dnie wpieprzyµ?
Bursztynowy p│yn nagle wiΩ╝nie w moim prze│yku, bulgocze i czujΩ, jak podnosi siΩ do g≤ry. Zaczynam siΩ krztusiµ, odchrz▒kujΩ, raz i drugi. UstΩpuje.
- Niby jak?
Odwraca g│owΩ w moj▒ stronΩ i spogl▒da mi prosto w oczy.
- Normalnie. Tak, jak robi│e╢ to kiedy╢.
Kiedy╢. Kiedy╢ by│o inaczej, my╢lΩ. Przyjaci≤│ z tamtych lat dzi╢ ju┐ nie ma. Rozwia│ ich los, rozni≤s│ na wszystkie strony ╢wiata, po┐eni│, wys│a│ za granicΩ, zmusi│ do nieludzkiej pracy, odmieni│, pozabija│.
- Kiedy╢ by│o inaczej - ograniczam siΩ do lakonicznego podsumowania.
- Skup siΩ. Czy ty my╢lisz, ┐e nie wiem, co to znaczy up│yw czasu? Czy my╢lisz, ┐e nie wpadam w pod│y nastr≤j natrafiaj▒c przypadkiem na pamiΩtnik? Kt≤rego jako╢ nie mogΩ wyrzuciµ. Tamta ja by│a marzycielk▒, dzi╢ ju┐ wiem, co to s│owo oznacza. Czu│am si│Ω i mo┐liwo╢ci, kt≤re pozwol▒ mi zrealizowaµ pragnienia. Dzi╢ ju┐ nawet w nie nie wierzΩ. To, co robiΩ, jest sposobem na ┐ycie, po prostu. Nie czujΩ, aby by│o to moje ┐ycie...
- Nie do│uj mnie, proszΩ. Mia│em byµ podr≤┐nikiem, a opu╢ci│em ten pieprzony kraj dwa razy, przy czym raz nawet nie pamiΩtam, bo by│em za ma│y...
- OK. Koniec dygresji.
Milknie. Odstawia piwo i wstaje. Robi kilka krok≤w wzd│u┐ barierki balkonu, bΩbni▒c o ni▒ palcami jednej d│oni i nagle odwraca siΩ w moj▒ stronΩ.
- Mam tu w Polsce paru koleg≤w, kt≤rzy trudni▒ siΩ dziwnymi rzeczami. To znajomi jeszcze z czas≤w Kapsla. MogΩ z nimi porozmawiaµ.
- DziΩki, ale to nie ma sensu.
- Dlaczego? Ci kolesie egzystuj▒ na twojej bezsilno╢ci. Poka┐ im, ┐e nie warto z tob▒ zaczynaµ. Przecie┐ to regu│y ulicy. Nabior▒ respektu.
- W▒tpiΩ. Czego╢ nie chwytasz. Kiedy╢, skoro ju┐ temat tabu poruszyli╢my, by│a ich ledwie garstka. Ale teraz to my jeste╢my garstk▒.
- Ale z ciebie pesymista.
- Nie w tym rzecz. Po prostu oceniam sytuacje niezwykle realistycznie. I wiem, ┐e takie dora╝ne ╢rodki jak wpierdol dzia│aj▒ dzi╢ na kr≤tk▒ metΩ. Na bardzo kr≤tk▒.
- Mo┐na przecie┐ spr≤bowaµ.
- Wioletta. Ja mam dosyµ pr≤bowania. Pr≤bowa│em siΩ dogadaµ, nie wysz│o. Paru dosta│o po ryju. C≤┐, ja te┐ dosta│em potem. Powo│ywa│em siΩ na innych, uspokoi│o siΩ na chwilΩ. Czasy siΩ zmieniaj▒, nie ma w tym nic dziwnego. Ka┐de pokolenia ma mniej czy bardziej podobne problemy. Ale zmieni│o siΩ co╢ jeszcze, co╢ co w zasadzie nie ma prawa siΩ zmieniaµ. Bo jest regu│▒, kt≤ra powinna obowi▒zywaµ zawsze. Zmieni│a siΩ ulica. Czy ty nie rozumiesz, ┐e to s▒ go╢cie, kt≤rzy mog▒ w ka┐dej chwili przyj╢µ do twojego domu i...
- Nie ko±cz proszΩ.
Zawsze chΩtni
Przyje┐d┐aj▒ trzema jeepami, takimi z ilustrowanych magazyn≤w samochodowych. Ciche ku zaskoczeniu, eleganckie samochody mieszcz▒ w sobie piΩtnastu trzydziestolatk≤w. Jedni maj▒ na sobie obcis│e sk≤rzane stroje, inni lu╝ne dresy, niemal wszyscy maj▒ ciemne okulary, chocia┐ s│o±ce ju┐ dawno temu zawis│o tu┐ nad horyzontem.
StojΩ i czekam z za│o┐onymi na piersi rΩkami, zgodnie z um≤wionym sygna│em, a┐ podjad▒ do mnie i ku zdziwieniu w kierowcy pierwszego samochodu rozpoznajΩ Kapsla. U╢miecha siΩ do mnie i widzΩ, jak b│yska z│oty z▒b. Nie mogΩ siΩ opanowaµ i te┐ siΩ u╢miecham, zastanawiaj▒c siΩ, gdzie podzia│y siΩ jego d│ugie w│osy i tatua┐ z policzka, pozosta│a mu tylko czarna jak noc sk≤ra, blizna i pe│ne kolczyk≤w lewe ucho. I d│o± pe│na sygnet≤w.
- Witaj! - macha do mnie.
- Cze╢µ. Nie spodziewa│em siΩ ciebie.
- Ja te┐. Ale m│odzie±czej mi│o╢ci nie mo┐na odm≤wiµ.
Pasa┐erowie wybuchaj▒ ╢miechem, Kapsel im przewodzi, jego twardy g│os wybija siΩ ponad inne. Szybko powa┐niej▒.
- OK. Przejd╝my do rzeczy.
- Chyba tak.
- S▒?
- Tak. Sprawdza│em parΩ minut temu...
- Trze╝wi?
- Tak to wygl▒da│o. Chyba jeszcze nie zd▒┐yli...
- Dobra. W takim razie pospieszmy siΩ. Co nie ch│opcy?
WnΩtrze samochodu odpowiada mu pe│nym aprobaty mrukniΩciem.
- To gdzie to jest?
Przy│apujΩ siΩ na tym, ┐e nagle tracΩ poczucie rzeczywisto╢ci. Wszystko to wydaje siΩ byµ tak absurdalne, tak niewiarygodne, to nie mo┐e siΩ dziaµ naprawdΩ. Wk│adam rΩce do kieszeni i szczypiΩ siΩ w udo. Boli, a wiΩc to nie sen.
- No, powiesz nam, czy nie? A mo┐e mamy tu wpieprzyµ wszystkim? Jak popadnie? - Kapsel znowu siΩ ╢mieje. Dla niego to musi byµ proza ┐ycia.
- No womens, no kids - rzuca kto╢ z ty│u samochodu i ╢miej▒ siΩ jeszcze bardziej.
I ja siΩ zaczynam ╢miaµ t│umacz▒c im drogΩ. A potem Kapsel kiwa g│ow▒, odwraca siΩ w stronΩ pasa┐er≤w i rzuca do mnie.
- A teraz spadaj ma│y. Twoja rola siΩ sko±czy│a.
Tak w│a╢nie by│o kiedy╢, przychodzi mi na my╢l. B▒kam niewyra╝ne cze╢µ, i odchodzΩ. Samochody ruszaj▒ cicho i po chwili s│ychaµ tylko delikatne, zanikaj▒ce pomrukiwanie ich silnik≤w zza drzew zas│aniaj▒cych dalsz▒ czΩ╢µ drogi.
Odwracam siΩ i nie widzΩ ju┐ ┐adnych samochod≤w. I ponownie powraca dziwne uczucie nierealno╢ci tego ca│ego wydarzenia.
| ilustracja: Aleksander Jasi±ski |
Zuzanna
Z wra┐enia stajΩ w miejscu i niemal wypuszczam siatki z r▒k. Tu┐ obok mojej klatki stoi nikt inny, jak Zuzanna. Ten sam kr≤tki je┐yk, obcis│a, zdawa│oby siΩ przyciasna kurtka, w▒skie czarne d┐insy, papieros w rΩku i paskudny u╢miech, kt≤ry wype│za│ zawsze w chwilach wzruszenia. Zwykle ╢mia│ siΩ jeszcze bardziej wrednie.
- Kurde, Chemik, co╢ ty zrobi│ z w│osami?
Ca│y on.
- Za to ty siΩ nie zmieni│e╢. Cze╢µ!
Twardy u╢cisk d│oni przyjaciela, o kt≤rym zd▒┐y│o siΩ ju┐ zapomnieµ, podkre╢la realno╢µ wydarzenia. Przywraca na moment przed oczy obrazy z przesz│o╢ci, do kt≤rych wraca siΩ niechΩtnie, wiedz▒c, ┐e to ju┐ minΩ│o i nie istnieje ┐adna si│a mog▒ca temu zaradziµ.
- Co u ciebie? Poza okularami nie widzΩ wiΩkszych zmian...
- A co siΩ mia│o zmieniµ? Wzrok mi siΩ jedynie popsu│...
- Mam nadziejΩ, ┐e od ksi▒┐ek...
- Pewnie tak. A ty co porabiasz?
- Teraz, Chemik, to ja biznesmen jestem - mruga porozumiewawczo okiem. - Przej▒│em firmΩ po staruszku i jako╢ sobie radzΩ. Upierdliwe to jak cholera, ale zapewnia komfort. A jako ┐e wybra│em ┐ycie w samotno╢ci, to wiedzie mi siΩ naprawdΩ dobrze.
- CieszΩ siΩ - nie wiem, co innego powiedzieµ, bo jako╢ moja wyobra╝nia nie nad▒┐a i trudno jest mi wymazaµ z pamiΩci zapamiΩtany obraz Zuzanny.
- To mo┐e jakie╢ piwko? Na │aweczce...
- ChΩtnie, tylko gdzie ty teraz tak▒ │aweczkΩ znajdziesz?
- Takiej to ju┐ nie znajdziemy nigdy, ale co╢ siΩ na to poradzi. Id╝, odnie╢ te zakupy. Wyt│umacz siΩ ┐onie i...
- Nie mam ┐ony.
- A co z t▒, jak jej tam by│o...
- W porz▒dku, ale to jeszcze nie ten etap.
- Aha... A co╢ ty tak zmarkotnia│? Sprawia problemy?
- Zaraz wracam. OK?
Wbiegam i zbiegam po schodach, potykaj▒c siΩ co chwila. Zuzanna w│a╢nie zapala kolejnego papierosa.
- S│ysza│em, ┐e studiujesz? - zagaja, kiedy ruszamy.
- Ko±czΩ, w tym roku praca.
- Chemia? ªwirowa│e╢ na jej punkcie...
- Nauki polityczne.
- A co to, kurde, jest?
- Szkoda gadaµ.
- Aha... To czemu w│a╢nie to?
- Szczerze? Nie wiem. Chyba poszed│em za g│osem rozumu po prostu...
- Mam nadziejΩ, ┐e by│o warto. Bo jako╢ nie pamiΩtam, ┐eby╢ zrobi│ cokolwiek kieruj▒c siΩ rozumem...
- Fakt.
Id▒c tak przed siebie, niejako bez celu, bo trudno za jakikolwiek cel uwa┐aµ wyszukanie miejsca do wypicia piwa, przypominali╢my sobie wydarzenia, kt≤re kiedy╢ by│y sednem naszego ┐ycia. Wok≤│ nich oscylowa│y nasze relacje rodzinne, szko│a, dziewczyny. Pory roku nie odgrywa│y ┐adnej roli, czy ch│≤d, czy upa│, my zawsze mieli╢my rΩce pe│ne roboty, g│owy buzuj▒ce od nadmiaru pomys│≤w, jak tu zagospodarowaµ ka┐dy kawa│ek czasu wyrwany z takim trudem dorastaj▒cemu ┐yciu. Niczym m│odzi bogowie wdzierali╢my siΩ na wzg≤rza egzystencji, do╢wiadczaj▒c r≤wnie czΩsto pora┐ek, jak i odnosz▒c zwyciΩstwa, uzbrojeni pocz▒tkowo mizernie, wrΩcz bezbronni, lecz stopniowo nasze wyposa┐enie doskonali│o siΩ, cierpliwie osi▒gali╢my niedo╢cignion▒ perfekcjΩ w sztuce przetrwania. Wreszcie, kiedy stawiali╢my stopΩ na pokonanym truchle, pyszni i dumni naszym kunsztem, wtedy zmieni│y siΩ regu│y. Dla jednych szybciej, dla innych wolniej, tempo procesu zale┐a│o od decyzji podjΩtej w│a╢nie wtedy.
- Szkoda.
Zamilkli╢my obaj. Butelka piwa to za ma│o, aby wy│uskaµ z odmΩt≤w pamiΩci wszystkie wielkie chwile dorastania. Mimo ┐e trwa zaledwie u│amek na dobr▒ sprawΩ, to jego wspomnieniom mo┐na po╢wiΩciµ ca│▒ resztΩ ┐ycia. Jest najwa┐niejsze, ono nas kszta│tuje, nawet je╢li nie widaµ tego na pierwszy rzut oka.
A wiΩc milczeli╢my dop≤ki Zuzanna sobie nie przypomnia│.
- Chemik, a o co chodzi tak w og≤le?
Nie mia│em siΩ co │udziµ, nie zwiodΩ tego cz│owieka.
- O ulicΩ.
- Aha... - i nie by│o to czcze przytakniΩcie. Wiem, ┐e rozumia│. PamiΩta│.
- To siΩ nawarstwia.
- Aha...
- I w│a╢nie osi▒gnΩ│o maksimum.
Zuzanna zatapia niesko±czonego papierosa w resztach piwa na dnie butelki. Wstaje i ko│ysz▒c butelkΩ w palcach zaczyna chodziµ. Ten jego tygrysi krok, jak go nazywali╢my, nigdy nie zwiastowa│ niczego dobrego.
- Wiesz... Czasem my╢lΩ, ┐e nic siΩ nie zmieni│o.
Dopijam swoje piwo.
- Co masz na my╢li?
Odchyla siΩ, bierze zamach i rzuca butelk▒ przed siebie. Nie wa┐ne gdzie leci, nie wa┐ny jest cel. Obserwujemy wolne, majestatyczne obroty wydmuchanego szk│a, niemal czujemy furkot rozdzieranego powietrza na w│asnych twarzach, obaj suniemy wzrokiem za butelk▒, kt≤ra wreszcie wpada do murowanego ╢mietnika. S│ychaµ chrobot rozbijanego szk│a i Zuzanna odwraca siΩ w moj▒ stronΩ.
- My╢lΩ, ┐e to wszystko jest snem, kt≤ry wcze╢niej czy p≤╝niej musi siΩ sko±czyµ. I wszystko bΩdzie po staremu.
- Sam w to nie wierzysz - odstawiam butelkΩ na ziemiΩ i podnoszΩ siΩ.
Zuzanna gwa│townie podchodzi do mnie i spogl▒da mi prosto w oczy.
- A pamiΩtasz, co w takich sytuacjach robili╢my kiedy╢?
Kiedy╢.
Kiedy╢
Tej nocy mam zdecydowanie najpiΩkniejszy sen.
S▒ tam wszyscy, dziΩki kt≤rym niegdy╢ czu│em swoj▒ warto╢µ, moje miejsce w tym komplikuj▒cym siΩ z dnia na dzie± ┐yciu by│o jasno okre╢lone. ªwiadomo╢µ nierealno╢ci tego wszystkiego jako╢ mi nie przeszkadza, bez nadziei, ale te┐ nie obojΩtnie wkraczam w objΩcia Morfeusza...
- Jest jeszcze Klawy, Figi i Nadzieja. Ich mog│e╢ wcze╢niej nie zauwa┐yµ, bo trochΩ marudzili - Zuzanna ╢mieje siΩ i mruga do mnie porozumiewawczo.
Rozgl▒dam siΩ i w│asnym oczom nie wierzΩ. Ludzie, kt≤rzy dzi╢ nia±cz▒ dzieci, wgryzaj▒ siΩ w sto│ki korporacji, ciu│aj▒ na komorne, nie ┐yj▒ lub wkroczyli ju┐ na drogΩ, kt≤ra nieodwo│alnie do tego wiedzie, wszyscy oni s▒ w zasiΩgu mojego wzroku. Ka┐demu mogΩ u╢cisn▒µ d│o±, z ka┐dym zamieniµ parΩ zda± i dowiedzieµ siΩ, co te┐ porabiali przez te wszystkie lata. WiΩc pytamy i odpowiadamy. Ka┐dy ma tyle do opowiedzenia, ale r≤wnocze╢nie chcia│by dowiedzieµ siΩ tylu rzeczy. Panuje harmider por≤wnywalny chyba z przerwami w szkole, kiedy │askawe parΩ minut ma daµ nam szansΩ zaistnienia.
ôWszyscy za jednego, jeden za wszystkich" rzuca kto╢ i momentalnie staj▒ mi w oczach │zy, chwilΩ udaje mi siΩ nad nimi zapanowaµ, ale to pyrrusowe zwyciΩstwo. Wreszcie muszΩ otrzeµ policzki, co powoduje jeszcze wiΩksz▒ euforiΩ moich koleg≤w i ich bratnie klepniΩcia.
- Nie ma┐ nam tu siΩ, Chemik - m≤wi g│o╢no Pacio│. - Tak bardzo siΩ wzruszy│e╢? A ja my╢la│em, ┐e jeste╢ twardszy...
- Nie pamiΩtasz, ┐e on zawsze p│aka│ pod koniec film≤w?
Wszyscy siΩ ╢miej▒ i jest w tej og≤lnej wrzawie jakie╢ ciep│o, trudna do opisania aura jedno╢ci, braterstwa i akceptacji. Aura, kt≤ra sprawia, ┐e czarna przysz│o╢µ nabiera barw, eksploduje ╢cie┐kami naszych wy╢nionych marze±, kt≤re w zawierusze ┐ycia ja sam zd▒┐y│em ju┐ zgubiµ. Teraz powoli je odnajdujΩ. W sobie. DziΩki wszystkim zgromadzonym tu ludziom. CzujΩ, ┐e wstΩpujΩ na drogΩ, kt≤ra zawiedzie mnie tam, gdzie tylko zechcΩ, kt≤ra nie zwiedzie mnie, nie oszuka i nie zdradzi.
- Nie wiem nawet, co mam powiedzieµ... - g│os wiΩ╝nie mi w gardle
- Nie m≤w nic. Po prostu.
Pyzaty, nasz niepisany strateg, odci▒ga mnie na bok, kiwa na ZuzannΩ i Kosmatego. We czw≤rkΩ siadamy przy starym stole w k▒cie, kt≤ry kiedy╢ s│u┐y│ nam do narad. Roz│o┐on▒ na nim mapΩ, chronion▒ tafl▒ szk│a z biurka Krzywego, znacz▒ wa┐ne, z naszej perspektywy, punkty naszego miasta. Zuzanna rΩkawem ╢ciera kurz.
- Nastraszanie nie wchodzi w grΩ. To ich teren i nic nam to nie da.
Zuzanna jest zwolennikiem rozwi▒za± najprostszych. ZasadΩ tΩ wyznawa│ od zawsze i w ka┐dej sytuacji. Szko│a czy rodzina nie stanowi│y dla niego powodu do odstΩpstwa, st▒d dwukrotne powtarzanie trzech klas, chocia┐ ma│o kto potrafi│ zagi▒µ go w nauce. Cudem jest, ┐e summa summarum sko±czy│ podstaw≤wkΩ, chocia┐ w miΩdzyczasie zaliczy│ ich sze╢µ - wszystkie w naszym mie╢cie.
- Wytrych te┐ raczej odpada - m≤wi Kosmaty. - Chocia┐ by│oby klawo stoczyµ dwie bitwy - dorzuca ju┐ ciszej.
Kosmaty lubi rozr≤by, to trzeba przyznaµ. Nie by│o mnie przy tym, ale m≤wi▒, ┐e zla│ p≤│ wesela, a nastΩpnego dnia zaj▒│ drugie miejsce w og≤lnopolskiej olimpiadzie z historii. Jaki╢ profesor z kt≤rego╢ uniwersytetu wykaza│ nawet chΩµ osobistego asystowania jego edukacji, na co Kosmaty przysta│. Ale nie m≤wi o tym chΩtnie, st▒d nawet nie wiem, co to za profesor i sk▒d.
Kurz unosi siΩ w powietrzu i gryzie w nos. D│awiΩ jedno i drugie kichniΩcie. W ciszy mija dobra minuta.
- Zgadza siΩ. My╢lΩ, ┐e Niebiosa powinny nam pom≤c.
Pyzaty wcale nie jest pyzaty, przezwisko ma jeszcze z czas≤w przedszkola, kiedy jego policzki zas│ugiwa│y na to miano. Dzi╢ jest wysokim, dobrze zbudowanym brunetem, a jego charyzma sprawia nam czyst▒ frajdΩ. Dziewczyny przepadaj▒ za nim i, z tego co wiem, wykorzystuje to. Jego sieµ ekskluzywnych agencji towarzyskich kiedy╢ bΩdzie jedn▒ z najpopularniejszych.
- Niebiosa? - odzywam siΩ jako ostatni.
Zuzanna i Kosmaty spogl▒daj▒ po sobie, a potem zaczynaj▒ m≤wiµ r≤wnocze╢nie co╢, co mo┐na podsumowaµ jednym, prostym s│owem.
- Zwariowa│e╢.
Ale Pyzaty nie jest wariatem. Udowadnia│ to ju┐ wtedy, w czasach naszej m│odo╢ci i cierpliwie, swoim twardniej▒cym z roku na rok g│osem, wyja╢nia nam zasady funkcjonowania tego ╢wiata. A my go s│uchamy i w ko±cu przyznajemy racjΩ. Tutaj potrzebne s▒ wy┐sze instancje, musimy wpl▒taµ w t▒ ca│▒ historiΩ starsze od nas pokolenia pochodz▒ce z r≤┐nych ╢rodowisk, sk│≤ciµ je w odpowiednim stopniu, a nastΩpnie pozostawiµ sprawΩ w ich rΩkach. Efekt rozpropaguje siΩ zgodnie z zasad▒ piramidy pokole±.
- Zd▒┐ymy? - pytam w ko±cu.
- Musimy.
Kiedy ruszamy nad horyzontem blok≤w w│a╢nie kryje siΩ s│o±ce. PiΩkna pora, by rozpocz▒µ nasz taniec m│odo╢ci.
Tu i teraz
Ju┐ nie wiem, kiedy po raz pierwszy przysz│o mi do g│owy to rozwi▒zanie. Nie pamiΩtam, czy wziΩ│o siΩ z przera┐enia, bezsilnego strachu, czy te┐ determinacji i woli ┐ycia. Mo┐e te trzy dni i noce by│y tylko pr≤b▒ usprawiedliwienia siΩ przed samym sob▒, przekonaniem o bezcelowo╢ci innych metod. Mo┐e od pocz▒tku zdawa│em sobie sprawΩ, ┐e teraz wchodzi w rachubΩ tylko ta jedna droga.
Patrz▒c, jak rozlewaj▒ do plastikowych kubk≤w alkohol nie mogΩ siΩ nadziwiµ, ┐e posz│o tak g│adko. Po raz pierwszy w ┐yciu wymienili╢my u╢ciski d│oni, imiona, wspominali╢my te wszystkie chwile, podczas kt≤rych dzieli│o nas wszystko. A przecie┐ wystarczy│a odrobina ┐yczliwo╢ci i wszystko ulega│o zmianie. Znik│a gdzie╢ wrogo╢µ, u╢miech nabra│ naturalno╢ci.
Wszystko za spraw▒ alkoholu.
- Nie napijesz siΩ z nami?
Podstawiaj▒ mi kubek, jedn▒ z przyniesionych butelek kto╢ wype│nia go a┐ po brzegi.
- Gdzie lejesz baranie?
- Sorry.
BiorΩ kubek do rΩki i nagle dociera do mnie, co robiΩ.
Zaczyna mi byµ ich ┐al.
A potem jeden z nich, imion wszystkich nie spamiΩta│em, szturcha mnie ramieniem, ╢mieje siΩ i wychyla pierwsz▒, odmierzan▒ na oko w s│abym ╢wietle ogniska, setkΩ. Jako╢ trudno jest mi odwzajemniµ mu ten u╢miech; tΩ┐Ωj▒ce w moim ciele napiΩcie spina miΩ╢nia i ╢ciΩgna w ┐ylast▒, nieelastyczn▒ konstrukcjΩ, mam problemy z regularnym oddychaniem, czujΩ, jak gard│o zaklepia siΩ zbieraj▒cym kleistym p│ynem, p│uca │akn▒ nowego haustu powietrza staraj▒c siΩ jednocze╢nie pozbyµ poprzedniego i nagle staje siΩ to. Wyrzucam z siebie skromne ╢niadanie, kt≤re tego niedzielnego poranka by│o moim pierwszym i jedynym posi│kiem; potem strach usun▒│ uczucie g│odu na dobre. Upadam na kolana, kubek l▒duje obok mnie, patrzΩ przez wyci╢niΩte │zy, jak przezroczysty p│yn wycieka z niego i wsi▒ka w ziemiΩ obmywaj▒c zd╝b│a trawy.
- Porzyga│ siΩ kurwa!
WiΩkszo╢µ wybucha ╢miechem; gdzie╢ na granicach mojego pola widzenia dostrzegam ich sylwetki, kto╢ nachyla siΩ nade mn▒, zagl▒da w twarz.
- W porz▒dku?
ChcΩ odpowiedzieµ, ┐e tak, usi│ujΩ przytakn▒µ g│ow▒, ale w pozycji horyzontalnej m≤j organizm odbiera to jako zachΩtΩ i z jeszcze wiΩkszym zaanga┐owaniem zaczyna pozbawiaµ mnie moich wnΩtrzno╢ci. CzujΩ, jak tracΩ powoli wszystkie organy, jakby jaka╢ otaczaj▒ca mnie pr≤┐nia wysysa│a ze mnie ┐ycie do ostatka. Zaczyna od fizycznych komponent≤w, tych, kt≤rych usuniΩcie jest najbardziej bolesne, ale za moment zabierze siΩ za moj▒ duszΩ, bo to, co robiΩ i czego nie mam nawet w swojej bezsilno╢ci jak zatrzymaµ, kwalifikuje mnie do gatunku jej pozbawionych. Przemyka mi przez g│owΩ pytanie, czy tak w│a╢nie upomina siΩ o nas ╢mierµ...
Chwytaj▒ mnie za ramiona i odci▒gaj▒; nie wiem jak daleko, nie jestem w stanie oceniµ; przewracaj▒ na plecy, co╢ m≤wi▒, czego ju┐ nie rozumiem. Nad sob▒ widzΩ gwiazdy, rozmazane jasne punkty, skrz▒ce siΩ gdzieniegdzie odcieniami b│Ωkitu i czerwieni, mrugaj▒ce do mnie w rytm ruchu moich powiek. Pustka rozlewaj▒ca siΩ we mnie zbli┐a mnie do nich, zmniejsza dystans, kt≤ry nas dzieli. Z trudem odczytujΩ uk│ady gwiazd, kojarzΩ je, przypisujΩ poszczeg≤lnym gwiazdozbiorom; gdzie╢ w tym zamieszaniu zapodzia│em okulary. Ale w ko±cu widzΩ je i sk│adam w ca│o╢µ. Oto Kasjopeja, piΩkna i fascynuj▒ca, Andromeda, gdzie╢ tam jest pewnie druga Ziemia, Tr≤jk▒t, a obok Plejaday, ┐a│ujΩ, ┐e nie mam ze sob▒ teleskopu. PrzekrΩcam nieco g│owΩ, by dostrzec Oriona, mojego zdecydowanego faworyta, i wpatruj▒c siΩ jego pas obejmuje mnie ciemno╢µ.
Morderca
Budzi mnie ch│≤d i cisza. Ognisko ledwie co ┐arzy siΩ, pozbawione ju┐ ciep│a i ╢wiat│a. W tym w▒tpliwym o╢wietleniu odnajdujΩ z trudem najpierw okulary, jakim╢ cudem nieuszkodzone, i dopiero wtedy wyostrzone spojrzenie dostrzega ich cia│a, zmatowia│e, pozbawione naturalnej dla ┐ycia witalno╢ci, zlewaj▒ce siΩ z ciemnym otoczeniem. Sprawiaj▒ wra┐enie papierowych figurek, │atwopalnych i nietrwa│ych, jeszcze nie strawionych przez tl▒cy siΩ nieopodal ogie±, ale ju┐ spopielonych przez dosiegaj▒cy ich ┐ar. Trzeba naprawdΩ sporej wyobra╝ni, aby ujrzeµ ich pogr▒┐onych w g│Ωbokim ╢nie i nagle tak bardzo pragnΩ, aby tak w│a╢nie by│o.
Ale nawet moja wyobra╝nia zawodzi.
Odwracam siΩ na piΩcie, odchodzΩ w ciemno╢µ nocy. Ciemno╢µ zas│ania to miejsce, nie zaciera go jednak nawet czas i potem, d│ugo, d│ugo potem, ka┐da ciemno╢µ przywo│uje je przed moje oczy.
|
|