|
Snaakee Upiorne Wie┐e Ognisko mi│o trzaska│o na wzg≤rku w pobli┐u wsi. Z miejsca tego widaµ by│o niezwyk│e miasto, Skalne Wie┐yce. Przy palenisku siedzia│a grupka dzieci w r≤┐nym wieku, skupiona wok≤│ jakiego╢ przygarbionego starca. Zdaje siΩ, ┐e co╢ powiedzia│ do nich, po czym chyba najm│odsze z nich zapiszcza│o, trudno oceniµ, czy z rado╢ci, czy ze strachu. Starzec znowu co╢ powiedzia│, a inne dziecko poda│o mu gliniane naczynie nape│nione cienk▒ zup▒.Starzec by│ typowym bajarzem, kt≤ry chodzi│ od jednej wsi do drugiej. Odziany w │achmany, kt≤re musia│y liczyµ sobie co najmniej 5 wiosen. By│ brudny i bi│ od niego nieprzyjemny od≤r. Ubranie w wielu miejscach podarte, ukazywa│o wynΩdznia│▒ posturΩ. Jednak starzec mia│ m▒dr▒ twarz, kt≤ra zmienia│a ca│kiem spojrzenie przygl▒daj▒cych siΩ mu dzieci. Niebieskie oczy zdradza│y, ┐e starzec widzia│ niejedno w ┐yciu. Lico mia│ okrutnie posiekane zmarszczkami, kt≤re dodawa│y mu powagi. Siwe, brudne i posklejane w│osy opada│y, zas│aniaj▒c zaczerwienione poliki. Gromadka roze╢mia│a siΩ, bo iskra z ogniska wpad│a w krzaczast▒ brew bajarza, a on zacz▒│ uderzaµ siΩ w g│owΩ, pr≤buj▒c ugasiµ ma│y po┐ar, jaki rozgorza│ na jego twarzy. Gdy sko±czy│, dzieci przesta│y siΩ z niego ╢miaµ, bo wiedzia│y, ┐e zaraz powie jak▒╢ m▒dro╢µ, kt≤ra wywo│a wstyd na m│odych twarzyczkach. Ale starzec tylko siΩ u╢miechn▒│ i rozejrza│ wok≤│, obdarzaj▒c wyj▒tkowym spojrzeniem ka┐d▒ z kolei os≤bkΩ. On by│ dobry. Wygl▒da│ jak wie╢niak, kt≤ry wyl▒dowa│ na ulicy, bo rodzina go wygoni│a, ale jego wynios│a mowa zdradza│a, ┐e obraca│ siΩ kiedy╢ w╢r≤d ludzi wykszta│conych. Zauwa┐y│ to m│ynarz, kt≤ry przycupn▒│ w pobli┐u ogniska. Mia│ podziΩkowaµ starcowi po tym, jak sko±czy opowiadaµ bajkΩ. Ca│a wie╢ mia│a podziΩkowaµ, bo dziewiΩµ os≤b, jakie zasiada│y wok≤│ bajarza, stanowi│y m│odo╢µ osady. -A gdy Maurice zabi│ smoka, ca│a Dolina Kwiat≤w zaczΩ│a p│akaµ. Zrozumia│, ┐e zrobi│ ╝le, i postanowi│ skierowaµ swe... -Tej opowie╢ci nie chcemy bajarzu-przerwa│ starcowi jaki╢ maluch wygl▒daj▒cy na lat piΩµ. úatwo by│o dojrzeµ podobie±stwo i ka┐dy by szybko zauwa┐y│, ┐e jest to dziecko m│ynarza, kt≤ry teraz u╢miecha│ siΩ do siebie, pe│ny dumy. -A wiΩc o czym chcecie us│yszeµ maluchy?- zapyta│ bajarz siΩgaj▒c po strawΩ. -Dziaduniu-powiedzia│a ╢liczna dziewczynka z blond w│osami, wskakuj▒c starcowi na kolana. Nieomal wytr▒ci│a miskΩ, a zaskoczony starzec zach│ysn▒│ siΩ zaczerpniΩt▒ zup▒. Dzieci wpad│y w ╢miech, a dziewczynka blond w│osy m≤wi│a dalej.-Czy znasz prawdΩ o Skalnych Wie┐ycach, co siΩ sta│o, gdy upiory zaczΩ│y zabijaµ ludzi w dzie± Trust? -Ano, pewno, ┐e zno, przecie on je bajarz-powiedzia│ jaki╢ ch│opak, drugi w kolejno╢ci co do wieku po bajarzu. -Masz racjΩ, opowiadam bajki, z tego ┐yjΩ, co │aska od wsi do wsi chodzΩ, bawi▒c brzd▒ce swoimi opowiastkami, kt≤re przez najwiΩkszych mΩdrc≤w potwierdzane by│y-rzek│ dumnie starzec, wyci▒gaj▒c rΩce do ciep│ych p│omieni ognia. -A nas ino g≤wno obchodzi, ile prawdy w tym, byle ┐eby by│o ciekawie i straszno- rykn▒│ inny ch│opak, kt≤ry ustΩpowa│ nieco wzrostem poprzednikowi, ale w rozumie by│ chyba r≤wny. -Nie, my nie chcemy bajarzu opowie╢ci strasznych, co╢ o mi│o╢ci, mo┐e o jakiej╢ czarodziejce-zapiszcza│a dziewczynka o krΩconych, czarnych w│osach. -Zdecydujcie siΩ dzieci. My╢lΩ, ┐e opowie╢µ o Skalnych Wie┐ycach bΩdzie ciekawa. Tej wersji nie znacie, bo niedawno odkryto nowe fakty-bajarz pog│aska│ dziewczynkΩ blond w│osy po g│owie, kt≤ra odwdziΩczy│a siΩ niewinnym u╢miechem dziecka, kt≤remu daje siΩ kostkΩ cukru po obiedzie. -Co to jest wepsja?- zakrzykn▒│ m│ody ch│opaczek, pokazuj▒c braki w mlecznym uzΩbieniu. -To jest jedna z kilku opowie╢ci na dany temat, tylko r≤┐ni▒ca siΩ czym╢- powiedzia│ starzec, unosz▒c w g≤rΩ palec i robi▒c m▒dr▒ minΩ. -Aha. Starzec za╢mia│ siΩ w duchu, dobrze wiedzia│, ┐e dziecko nadal nie rozumie tego pojΩcia. Ale domy╢la│ siΩ, ┐e ch│opak niezale┐nie od wyja╢nienia i tak by nie rozumia│. Rozejrza│ siΩ wko│o. W oddali, na p│askowy┐u majaczy│y rozlanymi gdzieniegdzie ╢wiate│kami Skalne Wie┐e, kt≤re swoj▒ nazwΩ zawdziΩcza│y czterem tworom skalnym, kt≤re wyznacza│y kierunki p≤│noc-po│udnie, wsch≤d-zach≤d, przy czym te drugie by│y ni┐sze dok│adnie o po│owΩ od pierwszych. M≤wi│o siΩ, ┐e ska│y nazywane Wie┐ami zosta│y stworzone przez Mondriana- pierwszego maga, kt≤ry by│ znacznie potΩ┐niejszy od dzisiejszych arcymag≤w, chocia┐ wiedzΩ mia│ mniejsz▒. Miasto znajdowa│o siΩ na po│udniu, natomiast na wsch≤d od pag≤rka, na kt≤rym siΩ znajdowali, by│a wie╢, z kt≤rej dzieci przysz│y. Tylko w jednym domu pali│o siΩ ju┐ w kominku, widocznie w innych domach nikt jeszcze nie przebywa│. By│o ju┐ trochΩ po zachodzie s│o±ca, mrok ogarnia│ las, kt≤ry mieli za plecami. W g│uszy pohukiwa│a sowa, z daleka dobieg│ ryk jelenia. By│o cicho. Starzec wspomnia│ s│owa swojego ojca, kt≤ry opowiada│, ┐e gdyby uda│o mu siΩ w m│odo╢ci zatrzymaµ kr≤la, zajazd nocy Trust nie mia│by miejsca. Czasu nie da siΩ niestety cofn▒µ. Bajarz mia│ mo┐e siedemna╢cie lat, gdy przysz│o mu prze┐yµ t▒ noc, ale po mimo up│ywu lat, kt≤re naznaczy│y jego cia│o zmarszczkami, ca│y ten strach, rozpacz i zgrozΩ ╢wietnie pamiΩta│. Odezwa│y siΩ w nim wspomnienia, Spojrza│ na znamiΩ, kt≤re mia│ na prawej d│oni, paskudn▒ bliznΩ, wewnΩtrzne brzegi po dawnym rozciΩciu wypycha│y siΩ w g≤rΩ, tworz▒c brzydkie wra┐enie. -Bajarzu, dobrze siΩ czujesz?- us│ysza│ g│os z daleka. Powraca│ powoli do siebie, ujrza│ przed sob▒ dziewczynkΩ blond w│osy, kt≤ra z zaciekawieniem patrzy│a w jego oczy, ich dziwny wyraz. -Wybaczcie, staro╢µ nie rado╢µ, zdrzemn▒│em siΩ chyba niechc▒cy. Jak▒ to wam historiΩ mia│em opowiedzieµ. Aaa, Skalne Wie┐yce... Rzecz mia│a miejsce dawno temu, kilkana╢cie lat przed bitw▒ w noc Trust. By│a paskudna pogoda, deszcz la│ z g≤ry, jak z cebra. W wielkiej sali kr≤lewskiego pa│acu kr≤l W│adyk III krΩci│ siΩ niespokojnie wok≤│ tronu... *** -To siΩ nie mie╢ci w g│owie, chcecie Skalne Wie┐yce? -Panie-przem≤wi│ najwy┐szy z grupy trzech ludzi, wszyscy byli ubrani na jedn▒ mod│Ω-Przecie obieca│e╢ za odnalezienie c≤rki daµ, co znalazca zechce. Nie godzi siΩ teraz wycofywaµ z danego s│owa, kiedy siΩ odnalaz│a... Drugi przerwa│ dryblasowi, podchwyciwszy my╢l: -Gdyby╢my my tam nie byli, nikt nie odnalaz│by ksiΩ┐niczki. Rzadko kto tam bywa, a ┐e my, le╢ne elfy, oraz ten nasz kompan-wskaza│ na dryblasa, kt≤ry by│ cz│owiekiem.-Znale╝li╢my siΩ w pobli┐u, by│o istnym cudem. -A ile┐ wy chcecie zap│aty za ten cud? Ca│e miasto?!! Czy wam siΩ w g│owach z chciwo╢ci nie poprzewraca│o? Z niewiadomych przyczyn kr≤l nie chcia│ oddaµ miasta, kt≤re tak naprawdΩ obci▒┐a│o tylko kr≤lewski skarbiec. Przynosi│o ma│e dochody, bo kupcy niechΩtnie tam wkraczali. By│o trudno dostΩpne, a drogi w okolicy kiepskie. Ponadto znajdowa│o siΩ w pobli┐u g≤r, w s▒siedztwie ogromnego obszaru le╢nego, wiΩc napad≤w by│o sporo. Gdy wrza│a wojna rasowa, z p≤│nocnego zachodu nadci▒ga│y elfy, a z po│udnia krasnoludy. Miasto w czasie walk kilka razy by│o zr≤wnane z ziemi▒, ale nie wiadomo dlaczego kolejni w│adcy wci▒┐ je odbudowywali. Problem≤w rasowych w│a╢ciwie nigdy tam nie brakowa│o. Do Skalnych Wie┐ nie mog│y wchodziµ elfy, natomiast sprowadzano rzesze krasnolud≤w z ekwipunkiem jakby do kopania z│ota, ale przecie┐ w promieniu 100 mil nie by│o ┐y│ z│ota, a potoki obfitowa│y jedynie w otoczaki. Krasnolud≤w przybywa│o pe│no, ale karczmy ╢wieci│y pustkami. M≤wiono, ┐e krasnoludy zapada│y siΩ pod ziemiΩ. Nikt nie wiedzia│, jak du┐o w tym stwierdzeniu by│o prawdy. Nikt, poza w│adc▒, a taka sytuacja utrzymywa│a siΩ przez wieki, a┐ do dnia, w kt≤rym do kr≤la W│adyka III przybyli jakie╢ tam elfy w towarzystwie wysokiego mΩ┐czyzny. W│adca nie wiedzia│, co o tym my╢leµ, ale wydawa│o mu siΩ, ┐e elfy wiedz▒, tego siΩ obawia│ od dawna. Zdawa│ sobie sprawΩ z tego, ┐e kiedy╢ musi doj╢µ do takiej sytuacji, ale nie dopuszcza│ do siebie my╢li, ┐e za jego panowania. Trzeba bΩdzie zrobiµ porz▒dek, tylko potrzebujΩ pretekstu, pomy╢la│. A ≤w nadarzy│ siΩ nadspodziewanie szybko. -Cuda, Wasza Wysoko╢µ, s▒ rzadkie... -A wiΩc i drogie-dryblas doko±czy│ i wyszczerzy│ czarne zΩby. -Co? Pr≤bujecie mi groziµ? BΩdziecie za to straceni, stra┐!!! Trzech rozm≤wc≤w wyci▒gnΩ│o nagle miecze. Sk▒d siΩ one wziΩ│y? Przecie┐ stra┐ musia│a ich obszukaµ! Do sali tronowej wbiegli stra┐nicy i dogonili tych gwardzist≤w, kt≤rzy jeszcze przed chwil▒ stali w progu drzwi. Stal zaczΩ│a brzΩczeµ. Nie s│ychaµ by│o deszczu dudni▒cego w dach zamku, jedynie stal. Krew wytrysnΩ│a z szyi pierwszego stra┐nika. Kr≤l cofa│ siΩ, nied│ugo nie bΩdzie ju┐ gdzie. Do sali wbiegli czarodzieje, zaczΩli rzucaµ wszelakie zaklΩcia, ale wszystkie sp│ywa│y jak woda po zbirach. Kolejni stra┐nicy padali. Elfy zadziwiaj▒co operowali mieczami, chocia┐ byli specjalistami od │uk≤w. Dryblas zosta│ poharatany zamaszystym ciΩciem w rΩkΩ przez jakiego╢ rycerza, kt≤ry nie wiedzieµ sk▒d zjawi│ siΩ na sali i walczy│ u boku gwardii kr≤la. Jeden z elf≤w sparowa│ uko╢nie silny atak mieczem i powiedzia│ co╢. RamiΩ kompana przesta│o krwawiµ, a sk≤ra zaczΩ│a siΩ zrastaµ. Walka trwa│a nadal, kr≤l siΩ cofa│, a stra┐ usi│owa│a pokonaµ trzech zamachowc≤w, kt≤rzy zastawili drogΩ i zbli┐aj▒c siΩ do w│adcy, obna┐ali zΩby w okrutnych u╢miechach. Magowie pr≤bowali wszelakich sztuczek, ale tamta tr≤jka mia│a jak▒╢ protekcjΩ magiczn▒, kt≤ra blokowa│a wszelkie czary. Nie wiadomo kiedy, wszyscy stra┐nicy le┐eli na ziemi, ich trupy niewzruszenie patrzy│y martwym wzrokiem w przer≤┐nych kierunkach. Kilka cia│ tych, kt≤rym przysz│o przed chwil▒ umrzeµ, widzia│o, ┐e dojdzie do przelewu monarszej krwi. Kr≤l by│ zdany na │askΩ okrutnik≤w, ale oni najwyra╝niej nie mieli ochoty okazaµ takowej. W│adyk III poczu│ zimno mur≤w zamkowych, nie mia│ ju┐ gdzie uciekaµ. Kt≤ry╢ z elf≤w powiedzia│ co╢ do reszty, tamci ust▒pili, staj▒c w miejscu, z kt≤rego postanowili ogl▒daµ czyn kompana. Elf pos│a│ paskudny u╢miech, podni≤s│ miecz... Do sali wpad│ jaki╢ m│odzian, rzuci│ trzy kule w kierunku zbir≤w i krzykn▒│ do siwobrodego starca, kt≤ry w│a╢nie pr≤bowa│ jakiego╢ zaklΩcia: -Arcymagu, czar mlecznej kuli!!! ...Kr≤l poczu│, jak ostrze miecza orze jego nos na dwie czΩ╢ci. Nagle b≤l zatrzyma│ siΩ w miejscu, nie obejmowa│ dalszych centymetr≤w cia│a, otworzy│ oczy, zobaczy│ elfa, kt≤ry trzyma│ miecz wbity w jego nos i patrzy│ z niedowierzaniem na bia│▒ b│onΩ, kt≤ra go otacza│a. Kr≤l zemdla│, nie mog▒c siΩ doczekaµ biegn▒cego do niego czarodzieja, kt≤ry mia│ zbadaµ rozp│atany nos. Na sali zaczΩ│y padaµ na zimn▒ posadzkΩ kobiety, sk▒d siΩ wziΩ│y? Nagle zrobi│o siΩ g│o╢no. Wkraczaj▒cy s│udzy zaczΩli wynosiµ trupy gwardzist≤w, a kolejni czarodzieje sprawdzali, czy mo┐e jaki╢ stra┐nik ┐yje. Rycerstwo w moment siΩ rozgada│o na temat trzech idiot≤w w ba±ce mleka, kt≤rzy zaczΩli siΩ k│≤ciµ. A w rogu sali sta│o dw≤ch ludzi, m│odzieniec i siwobrody starzec: -Czy┐by to ten wynalazek, kt≤ry ma zast▒piµ dwimeryt? -Tak arcymagu-jego twarz nagle spowa┐nia│a, a z ust wyp│ynΩ│a mowa niemal┐e artyku│owana.- Je┐eli arcymag zechce, jutro poka┐Ω przedmiot moich pr≤b od podszewki. -Zapowiada siΩ interesuj▒ca rozmowa-odpar│ siwobrody i roze╢mia│ szczerze. *** Nikt nie zm▒ci│ wewnΩtrznej ciszy, kt≤ra trwa│a w sali tronowej przez dobre kilkana╢cie minut. Pierwszy minister kr≤la pr≤bowa│ przekonaµ w│adcΩ do zmiany zdania. Ten drugi utwierdzi│ siΩ we w│asnych przekonaniach i sta│ niewzruszony jak g│az. Deszcz, kt≤ry kilka godzin wcze╢niej la│ jak z cebra, teraz wydawa│ siΩ jeszcze ha│a╢liwszym. Aura rytmicznie wybija│a marsza grobowego na dachu wielkiego zamczyska. Nigdzie nie by│o widaµ tr≤jki zuchwalc≤w, kt≤ra do niedawna folgowa│a sobie mieczami w sali kr≤la. Widocznie zastanawiali siΩ w jakim╢ cichym lochu, jak m│odzieniec z gar╢ci▒ kulek m≤g│ im pokrzy┐owaµ plany. Mieli na to prawdopodobnie nie du┐o czasu. Ma│y pewnie teraz ╢wiΩtowa│ swoje pierwsze zwyciΩstwo w szk≤│ce mag≤w, delektuj▒c siΩ przednim winem z piwnic zamkowych. Im pozosta│o jedynie karmiµ siΩ zapachem zgnilizny i smrodem szczurzych odchod≤w. A tak┐e mro┐▒cym na wskro╢ zapachem ╢mierci. -Nie ma odwo│ania m≤j ministrze- kr≤l zdecydowa│ siΩ przerwaµ ciszΩ.- Moje decyzje s▒ nieodwo│alne. -Nawet je┐eli s▒ b│Ωdne i pochopne, Wasza Kr≤lewska Mo╢µ? Czy jeste╢ kr≤lu got≤w wzi▒µ odpowiedzialno╢µ za to, co mo┐e siΩ staµ w zwi▒zku z t▒ decyzj▒? -Oczywi╢cie, w ko±cu nikt nie bΩdzie p│aka│ po takich szubrawcach, wynΩdznia│ych lizidupach. Cholera niech to wszystko we╝mie, targnΩli siΩ na moje ┐ycie! -Po tym kr≤lu, jak wycofa│e╢ siΩ z danego s│owa. Czy masz ╢wiadomo╢µ Wasza Kr≤lewska Mo╢µ, ┐e je┐eli ka┐esz ich ╢ci▒µ po tym, jak sprowokowa│e╢ ich odwo│aniem obietnicy nagrody, przestaniesz byµ wiarygodny? Nie godzi siΩ w│adcy │amaµ danego s│owa. Co sobie o tym wszystkim ludzie pomy╢l▒? Brak zaufania ze strony ludno╢ci, kr≤lestwo mo┐e na tym straciµ bardzo, ale to bardzo wiele! -A c≤┐ to za wielka sprawa, czterech obra┐onych kupc≤w zgni│ych owoc≤w da drapaka, handlowc≤w nieludzi. -Pr≤bowa│em kr≤lu wp│yn▒µ na ciebie bez obna┐ania ca│ej prawdy, widzΩ jednak, ┐e bez drastycznych w moim mniemaniu ╢rodk≤w nie bΩdΩ m≤g│ siΩ obyµ. Zatem muszΩ przedstawiµ ci w│adco pe│ny obraz sytuacyjny. -ProszΩ, m≤w, lubiΩ czasami pos│uchaµ, co w trawie piszczy, o czym to bΩdzie? Tajni szpiedzy w pa±stwie? B│Ωdni rycerze µwiczyli walkΩ, a mo┐e to jakie╢ towarzystwo pod urokiem sprzeniewierzone przez naszych mag≤w? Uwielbiam historie szpiegowskie. Gorzej, gdyby╢ zacz▒│ gadaµ, ┐e to zdesperowani podatkami kupcy, czy te┐ biedota, kt≤rej zabicie sprawi, ┐e trzy rodziny strac▒ ojc≤w. -Panie, ta sprawa jest znacznie powa┐niejsza, ni┐ mog│oby siΩ wydawaµ... -Nie chcesz chyba powiedzieµ, ┐e oni zaczΩli siΩ interesowaµ tym, co robimy pod Skalnymi Wie┐ami? Je┐eli wiedz▒ o tym, co moja dynastia stara│a siΩ skrzΩtnie ukrywaµ przez tyle wiek≤w, posypi▒ siΩ g│owy m≤j ministrze, chyba lubisz swoj▒? Tak czy siak nie mo┐na ryzykowaµ, a szubrawc≤w ╢ci▒µ. -Panie, moja g│owa woli pozostaµ na miejscu, nigdzie jej siΩ nie spieszy. Pozwoli│em sobie porozmawiaµ z tamtymi oto elfami, tymi kt≤rzy targnΩli siΩ na twoje ┐ycie, o w│adco, i dowiedzia│em siΩ czego╢. Te szkielety, kt≤re odkryli╢my w trakcie poszukiwa±, nale┐a│y do ich ziomk≤w, elf≤w. Twarz kr≤la zmieni│a siΩ momentalnie. Pewno╢µ siebie po│▒czona z sarkastycznym u╢mieszkiem zmyta zosta│a pod naporem wielkiego zdziwienia. -To, to nie mo┐liwe. Nonsens. Przecie┐ elfy nie mieszkaj▒ pod ziemi▒, bytuj▒ w lasach. -Wed│ug relacji tamtych kiedy╢ by│o zupe│nie inaczej. Istnia│a grupa elf≤w, kt≤ra by│a zwi▒zana ╢ci╢le z g≤rami... Kr≤lu, czy pamiΩtasz uwagΩ krasnolud≤w, ┐e znale╝li mn≤stwo skamienia│o╢ci ro╢linnych i rosn▒ce w niekt≤rych miejscach mchy, porosty, oraz drobne ro╢linki?- w│adca kiwn▒│ g│ow▒ i ziewn▒│ przeci▒gle, ukazuj▒c szcz▒tki jedzenia miΩdzy zΩbami. Minister postanowi│ kontynuowaµ.- Elfy m≤wi▒, ┐e tam kiedy╢ by│a le╢na metropolia, pod ziemi▒, nie potrzebowali w og≤le ╢wiat│a dziΩki ªwietlnym Kamieniom, kt≤re.... -Na demony, przecie┐ tego w│a╢nie szukamy. To┐ to skarb-kr≤l wybuchn▒│ i r≤wnie nieoczekiwanie spochmurnia│- te │achudry z lasu ju┐ wiedz▒ i szukaj▒, dlatego prosili o miasto w zamian za uratowanie mojej c≤rki, poµwiartujΩ ich... -Niech Wasza Mi│o╢µ bΩdzie spokojny-uci▒│ szybko swojemu w│adcy minister- oni tam maj▒ grobowce swoich przodk≤w i zale┐y im tylko na uszanowaniu pamiΩci... -Ja im dam pamiΩµ, im wcale ╢lepcu nie rozchodzi siΩ o te kurhany, na kt≤re za│atwiaj▒ swoje potrzeby krasnoludy, ich │apy ╢wierzbi▒ na skarb... -Masz racjΩ, je┐eli ich publicznie karzΩ ╢ci▒µ, to mo┐e wybuchn▒µ wojna z elfami o te Skalne Wie┐e, czy raczej wykopaliska pod nimi. Trzeba bΩdzie to zrobiµ po cichu. -Nie mo┐esz ich zabiµ kr≤lu!- do sali wpad│ czarodziej, kt≤ry najwidoczniej pods│uchiwa│. Pierwszy minister dal mu jaki╢ znak, chyba kaza│ sobie dopom≤c.- Shellaya ca│y czas owija w bawe│nΩ. Nie chce powiedzieµ ci wprost, o co chodzi, a to sprawa niezwyk│ej wagi. -Na tyle ciΩ┐ka ta waga, ┐e musisz pods│uchiwaµ prywatne rozmowy-odpowiedzia│ siwobrodemu arcymagowi w│adca.-Przypuszczam, ┐e ty te┐ s│ucha│e╢ te elfie bujdy i teraz zamierzasz siΩ k│≤ciµ? -Kr≤lu-siwobrody siΩ uk│oni│.- Nie by│o innego sposobu. Te dwa elfy oraz cz│owiek s▒ niezwyk│ym zjawiskiem ╢wiata. Taka kombinacja zdarza siΩ rzadko... -O co do diaska chodzi... -ProszΩ w│adco, nie przerywaj, za pozwoleniem kontynuujΩ...Oni nale┐▒ do Rady Krucjus. Bardzo rzadko pojawiaj▒ siΩ tutaj, bo tylko wtedy, gdy musz▒ spe│niµ jak▒╢ misjΩ. Cz│onkowie takiej Rady zawsze w spotykaj▒ siΩ w mniej lub bardziej niezwyk│y spos≤b i pr≤buj▒ wykonaµ to, co jest im naznaczone odg≤rnie. Z rozmowy mojej i Shellaya z Rad▒ wynika, ┐e w podziemiach Skalnych Wie┐ opr≤cz innych wa┐nych grob≤w znajduje siΩ kurhan Pierwszego Elfa, kt≤ry da│ pocz▒tek ca│ej rasie. -Skoro taki idiota gnije tam w ziemi, to nie ma co rozpaczaµ, tylko kopaµ dalej. -Zaklinam ciΩ kr≤lu, nie pope│nij b│Ωdu, je┐eli ich zetniesz, to wr≤c▒, bo ich trzyma przyrzeczenie, oni stan▒ siΩ upiorami pozbawionymi resztek ziemskiego uduchowienia. BΩd▒ wy│▒cznie zabijaµ, ┐eby spe│niµ zadanie. Kr≤lu, nie b▒d╝ g│upcem. -Nie do╢µ, ┐e mnie chcesz poprawiaµ, to jeszcze od g│upc≤w wyzywasz? -Kr≤lu, jak┐ebym ╢mia│, chcΩ tylko powiedzieµ, ┐e bΩd▒ siaµ spustoszenie. Za nimi p≤jd▒ przera╝liwe demony. Nie bΩdzie przepro╢, ╢mierµ p≤jdzie za nimi, nic nie pozostanie z twego kr≤lestwa, a potomkowie w imiΩ zemsty zg│adzeni... -TracΩ cierpliwo╢µ, id╝ arcymagu do wszystkich bies≤w i nie przeszkadzaj mi. G│os postanowi│ zabraµ minister, kt≤ry dot▒d tylko siΩ przys│uchiwa│ rozmowie czarodzieja i kr≤la: -Wydaje mi siΩ Mi│o╢ciwy Panie... -Milcz, je┐eli ty te┐ trzymasz stronΩ maga, nic nie m≤w, zostan▒ straceni za moj▒ obrazΩ, ale nie publicznie, ┐eby nie wywo│aµ wojny z elfami. -Panie, to, do czego mo┐esz doprowadziµ przez ich ╢ciΩcie bΩdzie gorsze ni┐ dziesiΩµ wojen z elfami... -Id╝ precz arcymagu, zanim moja │askawo╢µ dla Ciebie siΩ sko±czy. -Panie, na po┐egnanie rzeknΩ tylko, ┐e masz szansΩ nie zobaczyµ tego, do czego doprowadzisz. Z mojego punktu widzenia by│oby to b│ogos│awie±stwem. -Precz powiadam!!!!!! Gdyby teraz zechcia│ kto╢ zajrzeµ do sali, ujrza│by b│yskawice odbijaj▒ce siΩ w wypolerowanej posadzce, w│adcΩ W│adyka III, rozw╢cieczonego do granic, o trzΩs▒cych siΩ rΩkach. Do wielkich drzwi, przy kt≤rych nie by│o gwardzist≤w, zmierza│ siwobrody i minister, rozmawiali po cichu, planowali co╢ wielkiego. *** Na dziedzi±cu sta│ kr≤l, ukryty pod baldachimem trzymanym przez s│ugus≤w. W centrum placu sta│o podwy┐szenie z pniem, oraz korytkiem. Pod wystaj▒cym na dziedziniec balkonem sta│ arcymag z uczniem, kt≤ry uratowa│ kr≤la, oraz minister z sze╢cioletnim dzieckiem. Na plac wyszed│ kat w czarnym worku na g│owie, jedynymi otworami by│y te na oczy. Minister po posturze rozpozna│ karczmarza jednej z lepszych w mie╢cie gospod. To tak sobie sukinsyn dorabia, pomy╢la│. Teraz wiem, sk▒d bierze te wyszukane kreacje dla ┐ony. Stra┐nicy wyprowadzili na dziedziniec skaza±c≤w. Niebo przeszy│y b│yskawice. Ka┐dy z nich ma na szyi woreczek, w ka┐dym z nich jedna kulka. Nie mo┐na winiµ m│odego czarodzieja za to, co siΩ stanie. Mia│ prawo taki stop wymy╢liµ. Åle to siΩ sko±czy dla tych trzech. Pierwszy na pniu g│owΩ po│o┐y│ dryblas. Wszyscy opr≤cz pozosta│ych skaza±c≤w, kata i kr≤la odwr≤cili g│owy. Nie jΩkn▒│, po g│uchym uderzeniu nast▒pi│o drugie, uderzenie g│owy w korytko. Nie by│o znaczenia, kt≤ry z elf≤w pierwszy p≤jdzie pod top≤r, oni siΩ nie bali. Strach by│ rzecz▒ ludzk▒. Gdy trzecia g│owa wpada│a do koryta, niebo zab│ys│o, wszyscy zobaczyli b│yskawicΩ, kt≤ra uderzy│a w koryto i spali│a je, kat pad│ na podest o╢lepiony. -Oto cena zbrodni-powiedzia│ m▒drze arcymag. *** -Eeee, nudna ta opowie╢µ-jedno z dzieci pozwoli│o sobie na uwagΩ wzglΩdem historii opowiadanej przez bajarza. -Poczekaj, poczekaj, jeszcze bΩdziesz siΩ cieszy│, ┐e pozna│e╢ t▒ historiΩ. Jeszcze nie zacz▒│em opowiadaµ o nocy Trust. -Wracaj▒c do historii... Po wielu latach... Nagle da│ siΩ s│yszeµ ryk w lesie, d│ugi, przeci▒gliwy, przerazi│ wszystkich na wskro╢. M│ynarz, kt≤ry widocznie zasn▒│, podskoczy│ do g≤ry i uderzy│ g│ow▒ w jak▒╢ ga│▒╝, zakl▒│ paskudnie. Reakcja bajarza by│a natychmiastowa: -Chod╝cie tutaj wszyscy, za mnie, panie m│ynarzu, szybko, nie chcΩ mieµ ciΩ┐kiego sumienia po pana ╢mierci- nie trzeba by│o go d│ugo siΩ prosiµ, przera┐ony ch│opina skry│ siΩ nie tylko za plecami staruszka, ale tak┐e za dzieµmi, kt≤re widocznie mia│y wiΩcej odwagi od niego.-To prawdopodobnie Sykacz. Jest niebezpieczny, ale mam na niego spos≤b. Nagle us│yszeli trzask │amanych ga│Ωzi na skraju lasku, przed gromadkΩ wypad│ dziwny stw≤r, kt≤ry wygl▒da│ jak ogromna jaszczurka, tako┐ siΩ porusza│. Gdy zobaczy│ ludzi, by│ prawdopodobnie r≤wnie przera┐ony jak oni, uni≤s│ ogon zako±czony skupiskiem kolc≤w i sycz▒c zacz▒│ podchodziµ do gromady. Bajarz, stoj▒cy dot▒d spokojnie, wyci▒gn▒│ z kieszeni swojego podartego kubraka dwie bia│e kostki, jedn▒ rzuci│ tu┐ pod pysk Sykacza. Gdy zwierze wyci▒gnΩ│o b│yskawicznie jΩzyk, przylepi│o zdobycz i wsunΩ│o do pyska, brudny starzec pokaza│ mu drug▒ i rzuci│ w las, krzycz▒c: -Glome yim hirm. Rzuconego zaklΩcia dope│ni│ ruch rΩki, kt≤ry sprawi│, ┐e za pΩdz▒cym stworzeniem polecia│a │una bia│ego ╢wiat│a. -Ju┐ po wszystkim, teraz nie wr≤ci. -Dziaduniu, czy ty umiesz czarowaµ?- zapyta│a ciekawska dziewczynka z w│osami blond. -Zapytaj siΩ mnie o to jeszcze raz, jak sko±czΩ opowie╢µ, dobrze dziewczynko? *** Na wzg≤rzu stanΩ│o dw≤ch je╝d╝c≤w. Pierwszy na wysokim, czarnym ogierze, ubrany w p≤│zbrojΩ, prawdopodobnie za│o┐on▒ w celach reprezentacyjnych. Potwierdza│o siΩ to, gdy popatrzeµ na jego g│owΩ, nieos│oniΩt▒ ┐adnym he│mem czuprynΩ o kolorze s│omy. Sk≤ra jego twarzy promienia│a w blasku zachodz▒cego s│o±ca, a sylwetka rzuca│a na pod│o┐e zniekszta│cony cie±. Drugi ustΩpowa│ mu pod wieloma wzglΩdami: by│ niski, mia│ czarne w│osy, kr≤tko przystrzy┐one na czaszce. Twarz pokrywa│ brzydki, wielodniowy zarost, kt≤ry nie do ko±ca zas│ania│ paskudn▒ bliznΩ, ci▒gn▒c▒ siΩ od prawego ucha, a┐ po policzek. Gniadosz by│ nieco mniejszy od czarnego ogiera, wygl▒da│ jednak wspaniale. Stanowi│ przeciwie±stwo swojego pana, niechluja. Rozgl▒dali siΩ wko│o. Jeszcze kilka mil dzieli│o ich od Skalnych Wie┐, miasta, w kt≤rym byli wiele razy, a mimo to ci▒gle powracali. Spojrzenie na zabudowania wywo│a│o u╢miechy na ich twarzach. Tak, jak my╢liwy, kt≤ry wraca│ do domu, do czekaj▒cej ┐ony, szczΩ╢liwy, bez znaczenia, czy uda│o siΩ polowanie, czy nie. Tak teraz oni siΩ radowali. -Ju┐ nied│ugo bΩdziemy tam-powiedzia│ niechluj. -Kocham ten widok bez znaczenia, kt≤ry to raz tutaj przybywamy. Tyle miesiΩcy na szlaku, ale dotarli╢my, uda│o siΩ! -PΩd╝my, bo zmierzch niebawem nadejdzie, a chocia┐ znamy to miejsce jak w│asn▒ kiesze±, nie wiadomo, czy mo┐e jacy╢ nowi zb≤jcy siΩ nie poka┐▒. Obaj za╢miali siΩ serdecznie, powracaj▒c wspomnieniami do dzieci±stwa. Zapewne te┐ ┐art m≤wili sobie ju┐ wiele razy. *** Skalne Wie┐e ju┐ zasypia│y. ªwiat│a, kt≤re zapala│y siΩ na nie d│ugi czas po powrocie w│a╢cicieli do domostw, teraz przygasa│y, ko±cz▒c sw≤j obowi▒zek. Cisza siΩ udziela│a wszystkiemu opr≤cz s│owik≤w, kt≤re dopiero teraz rozpoczyna│y koncerty. Z pobliskiego, sztucznie utworzonego jeziorka s│ychaµ by│o ┐aby, a gdzie╢ w oddali tak┐e cykady, kt≤re niechybnie postanowi│y wtr▒ciµ swoje trzy grosze do koncertu. Koncertowi temu przys│uchiwa│a siΩ z okna jaka╢ dziewczyna, kt≤ra co chwilΩ p│aka│a. Nie wiadomo, czy by│y to │zy smutku, czy rado╢ci. WszΩdzie by│o spokojnie, ale nie w zadymionej karczmie, pe│nej najr≤┐niejszego cz│eka, od marginesu spo│ecznego, a┐ po handlarzy zajmuj▒cych siΩ cichymi interesami. W pomieszczeniach, w kt≤rych mo┐na by│o siΩ upiµ samym zapachem fermentowanych trunk≤w, byli ludzie, krasnoludy, nizio│ki, ale nigdzie nie by│o widaµ elf≤w, czy te┐ p≤│elf≤w, dla tych obowi▒zywa│ zakaz wchodzenia do miasta. Ludzie szydzili, ┐e w promieniu kilkudziesiΩciu mil nie ma elf≤w, ale mylili siΩ, a co noc s│ychaµ by│o ╢piewy, a w oczy uderza│y nik│e p│omyki, kt≤re to pojawia│y siΩ, to znika│y pomiΩdzy drzewami pobliskiej dziczy. -Piwa powiadam! Karczmarzu, czy┐by╢ ┐onΩ za lad▒ chΩdo┐y│? Bo je┐eli tak, got≤w jestem poczekaµ w imiΩ mΩskiej solidarno╢ci. Gospoda zatrzΩs│a siΩ ze ╢miechu, a nad wyraz wielki krasnolud przyj▒│ s│owa uznania z powodu kolejnego udanego dowcipu. Ze spi┐arni wysz│a jaka╢ m│oda dziewczyna, przyjΩ│a od karczmarza du┐y dzbanek z trunkiem i z nieskrywan▒ niechΩci▒ podesz│a do stolika, przy kt≤rym siedzia│ ≤w krasnolud w towarzystwie bardziej od niego nietrze╝wych biesiadnik≤w. Tak naprawdΩ dobrze siΩ trzyma│ jedynie on, Yufrilk, bo reszta dobranej kompani do przygody, mia│a nad wyraz kiepskie g│owy do picia. Ten najbli┐ej z lewej siedz▒cy, jaki╢ nizio│ek, spa│ smacznie, pochrapuj▒c. Drugi z kolei, cz│owiek, pokazywa│ jakiemu╢ osobnikowi z paskudn▒ gΩb▒ i nie╢wie┐ym oddechem cztery palce swojej rΩki, krzycz▒c przez ca│▒ salΩ, ┐e tamten jest dupa i nie potrafi liczyµ do trzech. Widocznie tamten by│ zbyt pijany, ┐eby podej╢µ do kompana Yufrilka i wpieprzyµ mu, bo nie uda│o mu siΩ zrobiµ dw≤ch krok≤w, nie upadaj▒c na ziemiΩ. Nie mia│ nawet si│y siΩ podnie╢µ, wiΩc pomog│o mu dw≤ch krasnolud≤w, kt≤rzy wykopali go oglΩdnie i delikatnie m≤wi▒c. Yufrilk wr≤ci│ do swoich kompan≤w, kt≤rych stan wcale siΩ nie przedstawia│ lepiej od poprzedniego spojrzenia. Poci▒gn▒│ │yk z dzbanka, bo nie mia│ ju┐ komu polaµ. Kolejnym towarzyszem by│ stary krasnolud, kt≤ry nie przywyk│ do takich biesiad, spa│ od kilku godzin, a we znaki wdawa│y siΩ innym b▒ki, jakie puszcza│. Teraz ca│a karczma by│a ju┐ pijana, nikt siΩ nie przejmowa│ starym ╢wintuchem. Na ╢rodku karczmy zaczΩ│o siΩ co╢ dziaµ. Trwa│a jaka╢ zadyma, d│ugow│osy cz│owiek bi│ nizio│ka, kt≤ry prosi│ o przebaczenie, krzycz▒c ôGryzeldoö. W ko±cu jatka siΩ sko±czy│a, bo do akcji wkroczy│y dwa krasnoludy, inne, ni┐ przedtem. Jak siΩ dowiedzia│ potem Yufrilk z relacji cz│owieka zasiadaj▒cego za s▒siednim sto│em, nizio│ek krzykn▒│ do siedz▒cego obok niego d│ugow│osego ôyyy, kocham ciΩ, yyy Gryzeldo, yyyö. Nie wiadomo, czy tamtemu nie spodoba│a siΩ czkawka, czy bardziej niezamierzone szyderstwo, ale z│apa│ go z miejsca za kark i wykopa│ na ╢rodek porz▒dnego lokalu. Dalsza historia by│a znana krasnoludowi. Dopi│ sw≤j anta│ek, po czym podci▒gn▒│ portki i nieco chwiejnym krokiem poszed│ do swojego pokoju na piΩtrze spitej karczmy. K▒tem oka zauwa┐y│, jak jaki╢ ╢mia│ek zajrza│ g│ow▒ w biust ┐ony karczmarza, co siΩ sko±czy│o tak samo, jak wcze╢niejsza bijatyka. Yufrilk wsp≤│czu│ tym, kt≤rzy przedwcze╢nie ┐egnali siΩ z karczm▒. Przechodz▒c obok lady, rzuci│ nale┐no╢µ za trunki karczmarzowi. -Dobranoc. Dobrej nocy, panie Yufrilk- karczmarz z niedowierzaniem popatrzy│ za odchodz▒cym krasnoludem. Sam liczy│, ┐e poda│ im 15 dzbank≤w piwa, z czego jego rozm≤wca wypi│ co najmniej po│owΩ. *** Xelander zako±czy│ wartΩ ledwo kilka minut temu, doszed│ do domu, rzuci│ siΩ na │≤┐ko bez kolacji, czy ╢ci▒gniΩcia but≤w, a ju┐ go ┐ona zaczΩ│a strofowaµ, dlaczego tak ma│o maj▒. Gdy dowiedzia│ siΩ gwardzista, czego to nie ma ka┐da z kumoszek ┐ony, to tamtej humorek odwr≤ci│ siΩ i zapragnΩ│a nieco namiΩtno╢ci. Xelander nie mia│ ochoty na takie rzeczy, ale wola│ to, od gderania ┐ony, kt≤rego s│ucha│ od dobrych 15 lat. Gdy sko±czy│ raczej nieciekawy obowi▒zek, a ┐ona zasnΩ│a dowarto╢ciowana tym, ┐e chocia┐ taaakiego mΩ┐a s▒siadki nie maj▒, stra┐nik zacz▒│ rozmy╢laµ. Dzisiaj by│ bardzo ciekawy dzie±, ale nikt o tym nie pamiΩta│. Na│o┐y│y siΩ na siebie dwie daty. Dzisiaj przecie┐ jest Trust. Wszystko mo┐e siΩ zdarzyµ tej nocy. Ludzie ╢wiΩtuj▒, chocia┐ po takich ilo╢ciach piwa nie pamiΩtaj▒ pewnie nawet, za co pij▒. Ale on dobrze pamiΩta│, poza tym dzisiaj kr≤lowa obchodzi│a dwudzieste pierwsze urodziny. Wed│ug wierze± elf≤w taka liczba jest niezwyk│a. Xelander lubi│ takie opowie╢ci i czΩsto m≤wi│ r≤┐ne historie dzieciom, kt≤re zaczepia│y go na warcie. Poza tym ┐ycie zbyt go do╢wiadczy│o. Jako jedyny prze┐y│ wtedy, na zamku, gdy dwaj elfowie i jeden cz│owiek pr≤bowali zabiµ kr≤la. Ledwo siΩ wyliza│, chocia┐ jego rana wygl▒da│a najbardziej powa┐na w╢r≤d tych, kt≤rzy jeszcze dawali oznaki ┐ycia. CiΩty na skos, przez klatkΩ piersiow▒, cudem prze┐y│. Urodzi│ siΩ pod szczΩ╢liw▒ gwiazd▒, ┐ycie by│o dla niego ╝r≤d│em rado╢ci. Ale nie m≤g│ wtedy uwierzyµ, ┐e tylko on prze┐y│ po tej zamkowej sieczce . By│ najm│odszy z ca│ej gwardii zamkowej, mia│ dwadzie╢cia cztery lata. Ale to jemu jednak uda│o siΩ prze┐yµ. On by│ tym wybranym, chocia┐ zginΩli weterani wojenni, wspaniali rycerze i wielcy ludzie. A to on, szary cz│owieczek uszed│ z ┐yciem. Nie wiedzia│ jednak, ┐e przyjdzie mu spe│niµ wielk▒ rolΩ, po╢wiΩciµ siΩ dla innych, o czym zawsze marzy│. Poprosi│ kr≤la o przeniesienie, a jaki╢ cyrulik da│ mu za╢wiadczenie o z│ym stanie psychicznym. Kr≤l postanowi│ jednak odegraµ siΩ na stra┐niku i wys│a│ go tu, do Skalnych Wie┐. W│adca nie wiedzia│, ┐e zrobi│ mu przys│ugΩ. Xelander i tak by nie zapomnia│. *** Matromutinis patrzy│ w│a╢nie przez sw≤j nowy wynalazek-d│ug▒ lunetΩ na tr≤jnogu- w rozgwie┐d┐one niebo. Sta│ na jedynym balkonie swojej wie┐y. Po porΩczach piΩ│y siΩ w g≤rΩ dziwaczne ro╢linki, zapewne efekt dzia│a± magika. Na ma│ym, okr▒g│ym stoliku sta│a ksiΩga, do kt≤rej co chwilΩ zagl▒da│ czarodziej. Miasto by│o ca│kiem spokojne o tej porze. Wie┐yce usypia│y, tylko co pewien czas s│ychaµ by│o wzmo┐ony rumor w karczmie stoj▒cej nieco na uboczu. Na nocnym niebie nie by│o ┐adnej chmurki, ale powietrze by│o bardzo ciΩ┐kie, zupe│nie jak przed burz▒. Nie rokowa│o to przyjemnego snu, przynajmniej dla ci┐by, bo Matromutinis by│ przecie┐ magiem. On potrafi│ prawie wszystko. Jednak tak naprawdΩ wszyscy uwa┐ali go za niezgrabnego, wiecznie zabieganego cz│owieczka, nic wiΩcej. A szanowaµ... szanowali, ale tylko wtedy, gdy mieli do niego interes. W pozosta│ych przypadkach czarodziej Skalnych Wie┐, podarek od kr≤la dla miasta, by│ obiektem, na kt≤rym zaczepia│y siΩ wszystkie oszczerstwa i obelgi. Od strony Wielkich Las≤w, jak je nazywa│ w duchu czarodziej, powia│ niespodziewanie wiaterek. Matromutinis nie zwr≤ci│ na to uwagi, patrz▒c przez metalow▒ rurΩ na niebo. Jego wielka, pokryta ╢wi±sk▒ sk≤r▒ ksiΩga r≤wnie┐ poczu│a wiaterek, kt≤ry sprawi│ ┐e kilka stron zata±czy│o rado╢nie. Mag nie zwr≤ci│ uwagi na to, by│ zbyt zajΩty swoj▒ prac▒. Gdy jednak po raz kolejny zajrza│ do ksiΩgi, ┐eby por≤wnaµ uk│ad konstelacji, zdziwi│ siΩ niepomiernie. Na jednej ze stron widnia│a du┐a mama nieba, obrazuj▒ca uk│ad gwiazd. Strony te okryte by│y tytu│em ôPrzepowiednie na przysz│o╢µö. Mag rzuci│ okiem na tekst z drugiej strony. Upiory, Rada Krucjus, kto jest autorem tego, noc Trust, przez g│owΩ Matromutinisa przewija│y siΩ pΩtle r≤┐nych my╢li i skojarze±. Przerzuci│ stronΩ i ujrza│ grafikΩ przedstawiaj▒c▒ demony, jakich jeszcze nie widzia│. Wydawa│o siΩ, ┐e nie ma w nich absolutnie ┐adnej materii, s▒ tylko │un▒, ale skoro mo┐na im zadaµ rany... przecie┐ to nonsens. Nagle co╢ tchnΩ│o zaczytanego maga, kt≤ry cofn▒│ siΩ do strony z uk│adem gwiazd. Ze zdziwieniem zauwa┐y│, ┐e kilkana╢cie gwiazd uk│ada siΩ w znak Trust, kt≤ry mia│ nale┐eµ do pradawnej mowy elf≤w. Ale to by│ tylko g│upi znak, nieu┐ywany teraz, nikt ju┐ nie pamiΩta, co tak naprawdΩ oznacza│. Mag nerwowo siΩ poruszy│, gdy przyjrza│ siΩ innym konstelacjom. Z│apa│ siΩ za g│owΩ. Jak m≤g│ byµ taki g│upi? Nerwowo odsun▒│ siΩ od stolika, prawie przewracaj▒c tr≤jn≤g. Spojrza│ na gwiazdy. -Baran, Uk│ad Katrepa, Smok, Wielka Kaskada i Mezeo. Na wszystkie biesy, przecie┐ skrajne gwiazdy tych konstelacji tworz▒ symbol Trust. Jacy byli╢my ╢lepi, my╢leli╢my, ┐e nazwa nocy Trust bierze siΩ od jakich╢ kwiatk≤w, kt≤re tylko dzisiaj kwitn▒. Potem by│a... jaka╢ ╢wi▒tynia na zachodzie, jej kap│anka utrzymywa│a, ┐e Trust jest obchodzone na cze╢µ jakiej╢ bogini- czarodziej m≤wi│ do siebie.- Jeszcze tysi▒ce g│upot by│o na ten temat. I pomy╢leµ, ┐e gdyby nie ta g│upia przepowiednia, to nie zauwa┐y│bym, ┐e to chodzi o znak na niebie... Ludzie s▒ najwiΩkszymi geniuszami, ale tak┐e i ╢lepcami s▒ niema│ymi. Matromutinis musia│ przetrzeµ oczy, bo nie wierzy│ w to, co zobaczy│... Znak u│o┐ony na niebie z gwiazd kilku konstelacji zacz▒│ ╢wieciµ. ªwiat│o to stawa│o siΩ coraz mocniejsze. Gdy wydawa│o siΩ, ┐e gwiazdy ╢wiec▒ mocniej od s│o±ca, cia│a niebieskie nagle wystrzeli│y, po│▒czy│y siΩ wyra╝nie w znak, kt≤ry teraz dostrzeg│by ka┐dy, ale przecie┐ nikt nie patrzy│ siΩ na niebo, nikt, opr≤cz maga. Ostatnia linia po│▒czy│a pierwsz▒ i ostatni▒ gwiazdΩ znaku, a kolejne wydarzenia by│y r≤wnie nieprawdopodobne jak to, co siΩ dot▒d dzia│o na niebie. úuna ╢wiat│a spad│a z nocnego nieba na ksiΩgΩ, kt≤ra rozb│ys│a ogniem. Pali│ siΩ on na ksiΩdze, ale jej nie trawi│. Wszystko trwa│o kilka mgnie±, gdy luna przesta│a │▒czyµ znak Trust z ksiΩg▒, jednak na starym dziele nieznanego autora, kt≤re magowi przysz│o kupiµ za grosze na bazarze, pozosta│a kopia znaku z nieba. Wypalony, nie widaµ by│o, aby ogie± wytrawi│ inne miejsca, tylko to. KsiΩga niespodziewanie b│ysnΩ│a, jak zwierciad│o, kt≤re odbi│o ╢wiat│o, zamknΩ│a siΩ, a b│ysk, kt≤ry siΩ powt≤rzy│, zmaterializowa│ okucie dla ksi▒┐ki, kt≤rej ju┐ nikt mia│ nie otworzyµ. Wnet w oddali zawy│y wilki, ptactwo zerwa│o siΩ z las≤w, tysi▒ce lataj▒cych stworze± zakry│o niebo, nie by│o widaµ absolutnie nic, ale tylko na chwilΩ, bo gdy ptaki odlecia│y, mag musia│ dzisiaj po raz kolejny przetrzeµ oczy, a na wzrok nie narzeka│.... Na horyzoncie pojawi│ siΩ oddzia│. Wszyscy ╢wiecili ╢wiat│em, jakim m≤g│ siΩ pochwaliµ jedynie ksiΩ┐yc w pe│ni. W oddali zlewali siΩ w ja╢niej▒c▒ kupΩ, ale przed nimi, sta│y trzy upiory. ªwiat│o, kt≤re od nich bi│o, wydawa│o byµ siΩ dziesiΩµ razy ja╢niejsze, a ich sylwetki g≤ruj▒ce niczym postaµ kr≤la nad mot│ochem. Takie wra┐enie mia│ Matromutinis, kt≤ry wiedzia│ ju┐, o co chodzi. Wyczyta│ wszystko w ksiΩdze, ale by│a pewna r≤┐nica. Teraz wierzy│, ┐e to wszystko by│o prawd▒. Wilki nada wy│y, a oddzia│, kt≤ry nie by│ raczej przyja╝nie nastawiony, zacz▒│ siΩ poruszaµ. Ale nie pΩdzi│ karko│omnie. Trzech przyw≤dc≤w jecha│o na przedzie na rumakach-szkieletach, a z ty│u porusza│a siΩ reszta. Nie tylko upiory, kt≤re wygl▒da│y wypisz wymaluj jak g│owy nakryte prze╢cierad│em, ale tak┐e ko╢cieje. Nie musieli siΩ spieszyµ, ta noc nale┐a│a do nich. *** -Bajarzu, czy to prawda, ┐e Matromutinis uratowa│ Skalne Wie┐yce, bo ostrzeg│ wszystkich?- ma│y ch│opiec o zielonych oczach, kt≤ry dot▒d milcza│, teraz zebra│ siΩ do zapytania starego cz│owieka nie╢mia│ym g│osem. Bajarz u╢miechn▒│ siΩ do ch│opaka, a potem spojrza│ na inne dzieci, kt≤re widaµ te┐ mia│y podobne pogl▒dy. Spojrza│ siΩ jeszcze na m│ynarza, kt≤ry nie wygl▒da│ na takiego, kt≤ry jest w stanie powiedzieµ co╢ m▒drego w takiej rozmowie, wygrzeba│ jeszcze jaki╢ kawa│ek miΩsa z dna miski, a jak go prze┐u│, zabra│ siΩ do odpowiedzi. -Wielu s▒dzi, ┐e gdyby nie Matromutinis, Skalne Wie┐yce i pobliskie osady by│yby zniszczone. Mo┐e i maj▒ racjΩ. Ale wielu s▒dzi tak┐e, ┐e gdyby Matromutinis nie otworzy│by wtedy ksiΩgi, rze╝ nocy Trust nie mia│aby nigdy miejsca. -Dziaduniu, a jak ty my╢lisz, czyja to by│a wina, czy to wszystko przez czarodzieja?- ulubienica, dziewczynka blond w│osy zaczΩ│a siΩ wierciµ na kolanach bajarza, ┐eby nie zwleka│ z odpowiedzi▒. -Widzicie dzieci, nami rz▒dzi przeznaczenie. Tak naprawdΩ nie jeste╢my w stanie unikn▒µ tego, co nam pisane. Nie powiecie mi, ┐e kto╢ mo┐e unikn▒µ ╢mierci. Nie mo┐emy winiµ Matromutinisa o to, ┐e sta│a siΩ rze╝. On sta│ siΩ narzΩdziem przeznaczenia. Gdyby nie on, rze╝ mog│aby siΩ staµ dzisiaj, przez kogo╢ innego, kto by│by w posiadaniu ksiΩgi. Jedno jest pewne, Radzie Krucjus by│o przeznaczone spe│nienie zadania. Dlatego je┐eli nie wtedy, to kiedy╢ na pewno ksiΩga zosta│aby otwarta o niew│a╢ciwym czasie. *** -Ludzie, ludzie, zbieraµ siΩ na plac, szybko, je┐eli wam ┐ycie mi│e-jaka╢ postaµ przebieg│a obok dw≤ch jad▒cych ludzi, jeden paskudn▒ blizn▒ na twarzy, drugi przystojny. -C≤┐ to siΩ sta│o panie magiku, ┐e w nocy budzisz mieszczan, czy┐by zwyczaje w Skalnych Wie┐ach siΩ zmieni│y?- wysoki mΩ┐czyzna na czarnym rumaku musia│ byµ obeznany w magii, wyczu│ aurΩ, kt≤ra bi│a od skrytej w mroku postaci. -Panie rycerzu, nie ma czasu, zobaczcie tedy, co siΩ dzieje pod Wielkim lasem, ╢mierµ idzie. Nie zatrzymujcie mnie-doda│ szybko na pytaj▒ce miny obydwu je╝d╝c≤w.- Jest za ma│o czasu na rozmowy i wyja╢nienia. Na rynku powsta│ rumor. Matromutinis musia│ obudziµ ca│e miasteczko, bo dochodzili jeszcze ludzie ze skraju miasta. Zebrali siΩ r≤┐ni ludzie, od ma│ych dzieci, kt≤rym uda│o siΩ niepostrze┐enie dostaµ na miejsce, poprzez rze╝mieszk≤w, a tak┐e drobnych podr≤┐nych, a┐ po bogaczy, kt≤rzy udaj▒c oburzenie, nie przebrali siΩ nawet z nocnych stroj≤w. Ci ostatni byli te┐ najbardziej zaciekawieni i podekscytowani. Widocznie jeszcze nikt nie wiedzia│, po co to ca│e zamieszanie. -Cisza do wszystkich bies≤w!- roze╝lony ju┐ nieco mag postanowi│ uciszyµ wrzawΩ.- Jeste╢my w ogromnym niebezpiecze±stwie, miasto mo┐e zostaµ zniszczone! -Co ty pleciesz nasz maguniu, teraz widaµ, ┐e zamiast badaµ i uczyµ siΩ po nocach piwo ┐│opiesz- kilka os≤b roze╢mia│o siΩ po ┐arcie grubego jegomo╢cia w koszuli nocnej. Reszta zachowa│a powagΩ, ale czarodziej i tak siΩ zdenerwowa│, jego oczy zap│onΩ│y gniewem. -Zatem popatrzcie, kto idzie do nas w odwiedziny. ªmia│o wejd╝cie na mury, tylko ┐eby╢cie nie pospadali przypadkiem. Zaciekawieni byli wszyscy, ale ci, kt≤rzy jako pierwsi weszli na dachy swoich dom≤w, b▒d╝ na oddalone nieco mury, ze strachem b▒d╝ spadali, b▒d╝ chowali g│owy. Pierwsze kobiety zaczΩ│y mdleµ, a dzieci chowaµ siΩ za sukienkami co odwa┐niejszych matek. Twarze nabra│y bladego koloru, wszyscy ze zgroz▒ patrzyli na widma, kt≤re powoli, aczkolwiek zdecydowanie sz│y w stronΩ miasta. Czarodziej z zadowoleniem przypatrywa│ siΩ wszystkim tym, kt≤rzy z niego kpili. Da│ znak czterem m│odzie±com, kt≤rzy wygl▒dali na bardziej odwa┐nych od innych i oszczΩdnie powiedzia│, o co chodzi. Tamci zerwali siΩ szybko i popΩdzili w stronΩ miejskich stajni, kt≤rych teraz nikt nie pilnowa│. Czarodziej jeszcze dla pewno╢ci rzuci│ na nich aurΩ ochronn▒. -Na matulΩ moj▒ kochan▒- wrzasnΩ│a jaka╢ stara baba-to┐ to koniec ╢wiata bΩdzie rychtykiem. Chro±ta, chro±ta panie czarodziej, co my zrobimy, zabij▒ wszystkich, w tobie nadzieja! Jaki╢ bardziej rozgarniΩty ch│op, zdaje siΩ szewc podszed│ do czarodzieja: -Trzeba jak▒╢ obronΩ czcigodny Matromutinisie zwo│aµ, trza walczyµ, to jest nasza ostatnia nadzieja. -Do╢µ ju┐ siΩ napatrzyli╢cie, musicie zatem wiedzieµ, ┐e dzisiaj, w noc Trust bΩdzie krwawa rze╝, niezale┐nie, czy wygramy, czy przegramy. Przyjdzie nam walczyµ, bo tak jest napisane w przepowiedni, a ta oto ksiΩga jest ╢wiadectwem tego, co m≤wiΩ- czarodziej uni≤s│ ksiΩgΩ, kt≤ra by│a opatrzona magicznym zamkiem. -Co mamy robiµ, co pocz▒µ?- kto╢ krzykn▒│ z t│umu g│osem rozpaczliwym, strachliwym. -Na pewno nie czekaµ z za│o┐onymi rΩkami-czarodziej szybko odpowiedzia│.-Pos│a│em ju┐ do wiosek po ch│op≤w... -Po co, widaµ przecie┐ dobrze z mur≤w, ┐e ich jest nie wiΩcej, jak stu piΩµdziesiΩciu-gruby jegomo╢µ w koszuli nocnej postanowi│ najwidoczniej w│▒czyµ siΩ do dysputy.-A nas w mie╢cie bΩdzie ponad siedem setek. -Czy nasz wielmo┐ny pan na ╢lepotΩ przypadkiem nie narzeka? Przecie┐ to s▒ demony i upiory, ko╢cieje, zaraza, w mie╢cie to jest trzy czΩ╢ci ch│opa bez pojΩcia o broni, p≤│tora setki kobiet z dzieµmi. Co kobiety i dzieci potrafi▒? Drewnianym mieczykiem machaµ, kobietΩ w b≤j bΩdziesz posy│a│? Jest mo┐e stu trzydziestu rycerstwa, awanturnik≤w i przygodnych, szlakowi mi│ych ludzi, stra┐y bΩdzie mo┐e piΩµdziesi▒t, a reszta to starsi. Jest nadzieja, ┐e w okolicznych wsiach bΩdzie trochΩ rycerstwa, kt≤re do boju bΩdzie chΩtne. -Ale nawet bez tych z wsi bΩdzie po r≤wno w│a╢ciwie, nie ma co wo│aµ tamtych. -C≤┐ za brak wyobra╝ni. Ja wam to m≤wiΩ, Matromutinis, cz│onek Rady Mag≤w, a tak┐e pomniejszych grup czarodziejskich, z nie┐ywymi ka┐de rΩce s▒ przydatne. Ka┐dy z nich walczy jak dziesiΩciu ch│opa, a ta tr≤jka na przedzie zdaje byµ siΩ upiorami Rady Krucjus. To oni zaatakowali kr≤la kilka lat temu, a teraz ich z│e dusze powracaj▒, aby wype│niµ misjΩ, a tak┐e siΩ zem╢ciµ. Nie patrzcie tak na mnie, nie mam pojΩcia, za jakie przewinienia chc▒ nas ukaraµ, ale jedno jest pewne, oni tu jad▒, aby miasto zr≤wnaµ z ziemi▒. A teraz potrzebujΩ najszybszego go±ca... gdzie jest Gajusz? -Tu panie Matromutinis, na tw≤j rozkaz! -PΩd╝ do chaty pustelnik≤w, oni zdaje siΩ, co╢ m≤wili o wype│nieniu siΩ i zem╢cie Rady Krucjus. -Przecie oni ob│▒kani s▒, szkoda czasu!- czarodziej nie zaszczyci│ nawet spojrzeniem problematycznego grubasa w koszuli nocnej, a Gajusz nie zawaha│ siΩ nawet przez moment, popΩdzi│ do miejskich stajni, wybra│ najlepszego rumaka, po czym przejecha│ gdzie╢ boczn▒ uliczk▒ do bramy wylotowej. G│os postanowi│ zabraµ szewc: - Nie ma co czekaµ, szybko, wszyscy ch│opi zdolni do walki za mn▒, do garnizonu, trzeba nam rozdaµ bro±. -Co tu siΩ dzieje- Xelander dopiero teraz przyszed│ na zbiorowisko? -Szkoda s│≤w panie Xelander, zapraszam do karczmy, musimy obm≤wiµ plan obrony miasta. Powtarzaµ siΩ muszΩ, proszΩ nie zadawaµ pyta±. Aha, w karczmie, zdaje siΩ, jaki╢ bitny krasnolud jest, panie karczmarzu, proszΩ wyprowadziµ wszystkich stamt▒d, sprowadziµ tego krasnoluda, chyba Yufrilk siΩ zwie. Do karczmy odt▒d wstΩp maj▒ tylko dow≤dca stra┐y, krasnolud Yufrilk, ja, karczmarz... trzeba rozstawiµ stra┐nik≤w... Mamy jeszcze kilka godzin czasu, przypuszczam, ┐e zaatakuj▒ trzy godziny przed ╢witem. Aaa, zapomnia│bym, jak przybΩd▒ pustelnicy, proszΩ ich przyprowadziµ natychmiast do nas. *** -A powiodom ci Jakubku, nie ma to, jak piwo, to wino twoje nie do╢µ, ┐e drogawe, to jeszcze jakie╢ dziwne. -Daj spok≤j, ja wino to tylko okazyjnie, nie me to, jak gorza│ka. - A ty wiesz, ┐e przednie samogony robi ta, Matuszkowa? NaprawdΩ, ko│owaty robisz siΩ po po│owie, a co dopiero m≤wiµ, gdy ca│y we╝miesz. W oddali co╢ zaczΩ│o szumieµ, ptaki sp│oszy│y siΩ, a gdzie╢ zawy│y wilki. Zerwa│ siΩ wiatr, kt≤ry przyni≤s│ w powietrzu zapach grozy. Obydwaj spojrzeli na siebie, a potem zaczΩli nas│uchiwaµ. Jaki╢ wibruj▒cy odg│os raz g│o╢niejszy, raz cichszy. -P≤d╝my zoboczyµ, co tam siΩ dzieje. Ciekawym, w ko±cu dzisiaj noc Trust. Wstali z │awki, kt≤ra trzeszcza│a pod nimi jeszcze przed chwil▒. Odeszli spod tej opuszczonej cha│upy na skraju wioski i udali siΩ w stronΩ, z kt≤rej wibruj▒cy odg│os dochodzi│. Musieli wyj╢µ na go╢ciniec, kt≤ry bieg│ od puszczy, a┐ do p│askowy┐u, na kt≤rym znajdowa│y siΩ Skalne Wie┐e. Gdy sko±czy│y siΩ zaro╢la, kt≤re otacza│y dr≤┐kΩ do wioski, mieli pe│ne rozeznanie na to, co by│o od bor≤w, a┐ po p│askowy┐. Ale mieli jeszcze po┐a│owaµ tej nocy, ┐e poszli na go╢ciniec. Mieli tak┐e po┐a│owaµ, ┐e siΩ w og≤le urodzili. *** W noc Trust, noc, kt≤ra mia│a byµ zapamiΩtana na wieki przez Skalne wie┐yce jako rze╝, da│ siΩ s│yszeµ przeszywaj▒cy krzyk. W oddali, z mur≤w okalaj▒cych miasto widaµ by│o, jak w pobli┐u Wielkich Las≤w, tam, gdzie sta│a kiedy╢ wioska Brody, widaµ by│o teraz szalej▒cy po┐ar, a po╢r≤d ognia, w p│omieniach sta│a Rada Krucjus, z orΩ┐em ubroczonym w krwi niewinnych, prostych ludzi. Sta│o ich trzech, przypominali ludzi, ale ich sk≤ra by│a nieludzko bia│a, a w niekt≤rych miejscach nie tylko brakowa│o odzienia, ale tak┐e sk≤ry. Gdyby mag z Wie┐yc skorzysta│ teraz z teleskopu, zobaczy│by demonicznie zapatrzone oczy, czy raczej ma│e, wierc▒ce kuleczki, pe│ne nienawi╢ci, zemsty, nienasycenia i z│a. *** Gdzie╢ w ogniu le┐a│o cia│o Jakubka, niemi│osiernie spalone, strawione przez ogie±. Na oczyszczony ju┐ w po│owie szkielet momentami przeskakiwa│y jΩzyki ognia, rado╢nie ta±cz▒c, ciesz▒c siΩ, ┐e ich chwila nadesz│a. Dzisiaj ╢wiΩtowa│y, bo przecie┐ ogie± oczyszcza. Ale tam, gdzie p│omienie jeszcze nie mog│y dosiΩgn▒µ, na szkielecie wisia│a sk≤ra, nieco ju┐ osmolona dymem, trochΩ spieczona. Nie by│o ju┐ ┐ycia w tym, co kiedy╢ by│o cz│owiekiem. Istot▒ inteligentn▒. Zmia┐d┐ona ┐uchwa g│upio siΩ u╢miecha│a w stronΩ p│askowy┐u, tam, gdzie sta│y Skalne Wie┐yce. A gdzie jego kompan? G│owa zastyg│a w paskudnym grymasie niezadowolenia, czy te┐ b≤lu. Oczy, szkliste, wygl▒da│ g│upio z ich wyrazem, jak ryba. Ale g│owa by│a samotna, tors le┐a│ gdzie╢ dalej, wygiΩty w nienaturalnej pozycji, ca│y zakrwawiony. Temu drugiemu nie by│o ju┐ dane ogl▒daµ Skalnych Wie┐yc. »ycie jest okrutne... i ulotne. *** -Przytrzymaj miecz, a teraz m│ynkuj... dobra, nastΩpny. -Jaka bro±?- gwardzista zada│ po raz kolejny to samo pytanie. -Mam w│asn▒, tylko nie mam strza│. - To dostaniesz miecz. Jaki, mamy p≤│torarΩczne i dwurΩczne? -A nie ma innych? -Sahajdaki sko±czy│y siΩ na samym pocz▒tku, a inne... a co bΩdΩ cholera jasna ci m≤wi│, za najwy┐ej dwie godziny bΩdzie bitwa, a ja jakiemu╢ skurwielowi bΩdΩ dawa│ karczmarzowych porad. Nie widzisz, ┐e jeszcze ponad siedemdziesiΩciu ch│opa czeka na miecze? A jak bΩdzie, jak przybΩd▒ nastΩpni ze wsi? Kurwa, bierz p≤│torarΩczny i zmiataj. NastΩpny. D│uga kolejka od sk│adu gwardzist≤w ci▒gnΩ│a siΩ a┐ za za│om uliczki. Brakowa│o wszystkiego: mieczy, zbroi, grot≤w do strza│, nawet koni, chocia┐ te nie by│y najbardziej potrzebne. W kolejkach stali przewa┐nie mieszczanie i ch│opi, kt≤rzy ┐yli na obrze┐ach miasta. Niewielu by│o prawdziwych rycerzy w╢r≤d oddzia│≤w obro±c≤w, kt≤re w│a╢nie siΩ kszta│towa│y. Na s▒siednim placu jaki╢ p≤│zbrojny wyja╢nia│ co╢ skupionym wok≤│ niego gwardzistom. Niewiele by│o kobiet. Tym kazano schowaµ siΩ w piwnicach dom≤w, a co bogatszym pozwolono na ukrycie siΩ w podziemiach ratusza. Kobiety pozabiera│y ze sob▒ dzieci. Ledwie kilka mo┐na by│o zauwa┐yµ w╢r≤d przygotowuj▒cych siΩ obro±c≤w, a mia│y na sobie mΩski rynsztunek i zachowywa│y siΩ tak, jak mΩ┐czy╝ni. Mimo podekscytowania wszyscy byli cicho. Cicho i milcz▒co, chocia┐ w ka┐dej duszy panowa│ chaos. Po│▒czenie przestrachu, dumy, potrzeby walki i dziecinnego przestrachu przed otaczaj▒cym ╢wiatem. Ka┐dy my╢la│ na sw≤j spos≤b, ale wszyscy dochodzili nie╢wiadomie do identycznych wniosk≤w. Niejeden z nich straci ┐ycie, walka jest nieunikniona, trzeba chroniµ przysz│o╢µ, ich rodziny. Tylko na takie wnioski staµ by│o proste dusze, przebogate w dobroµ. Tylko wydawa│o siΩ, ┐e jest cicho. Powietrze miarowo je┐y│o siΩ biciem wielu serc. ZewnΩtrzna cisza nie by│a pod ┐adnym innym wzglΩdem zak│≤cana przez wewnΩtrzny chaos, ale stwierdzenie to mia│o siΩ staµ b│Ωdem. Na samym ko±cu kolejki ci▒gn▒cej siΩ niemi│osiernie sta│a grupa │otrzyk≤w, │obuz≤w, kt≤rzy nie mogli siΩ uwa┐aµ ani za podr≤┐nych, ani za rycerstwo czy bohater≤w, ani te┐ za zb≤jc≤w, bo ci ostatni mieli jednak wiΩcej szczerej odwagi, a mniej tego szumu na pokaz. Ci natomiast ca│y czas szumieli. Kpili sobie ze wszystkiego. Od starego dziadka w │achmanach przed nimi, kt≤ry postanowi│ wraz z m│odymi i rycerstwem do r≤wnej walki przyst▒piµ z upiorami, a┐ po zagro┐enie, kt≤re powoli nadchodzi│o od strony Wielkich Las≤w. -Ech, jak siΩ wreszcie docz│api▒ do mur≤w zamkowych, bΩdΩ m≤g│ sobie ul┐yµ i pomacham t▒ oto Ka╢k▒, bo mi siΩ w pochwie zastoi. -Dobrze Paplosz, ┐e przynamniej o miecz dbasz, bo kutas do ju┐ dawno ci siΩ zasta│, tyle ┐e nie w m│odych dziewkach, ino w gaciach. -Id╝, bo jak zdzielΩ, to pierwiej siΩ posrosz, jak do walki ze mn▒ staniesz. -Spokojnie, obaj jeste╢cie dobrzy Emaray, dajcie sobie na wstrzymanie, bo wam guma w gaciach nie wytrzyma, jak nabroicie. Na ko±cu kolejki rozmawia│o trzech rze╝mieszk≤w, a rze╝ zbli┐a│a siΩ, coraz to wiΩkszymi krokami. Nikt nie m≤g│ unikn▒µ tego, co by│o mu przeznaczone. W oddali puchacz pohukiwa│ mΩtny rytm, dla dodania odwagi, bo tej nocy nikt ani nic nie mog│o siΩ czuµ bezpiecznie. Nawet ten kamie±, co le┐▒c na drodze, m≤g│ w walce pradawn▒ moc▒ w proch byµ obr≤conym. Nawet ta sarna, co widz▒c Orszak ªmierci, w chaszcze pΩdem siΩ zaszy│a, mrokiem wnet otoczona. Nikt, nikt od Wielkich Las≤w pocz▒wszy, a┐ po p│askowy┐, nawet do g≤r siΩgaj▒c, nie m≤g│ siΩ czuµ w noc Trust bezpiecznym. Puchacz jeszcze raz zm▒ci│ nocn▒ ciszΩ, kto wie, czy nie dodawa│ sobie odwagi. A mo┐e tylko Pogania│ Orszak ªmierci do walki, bΩd▒c krwi spragnionym. Tego nikt nie m≤g│ wiedzieµ, bo w teatrze marionetek wszystkie role zosta│y ju┐ rozpisane. A spektakl nosi│ tytu│, kt≤ry zosta│ zapamiΩtany ôNoc▒ Trustö na wieki. *** W piecu mi│o trzaska│o. Za sto│em siedzia│y trzy postacie. Stra┐nicy, kt≤rzy pilnowali drzwi gospody, byli niezwykle spokojni, ta cisza przera┐a│a. Xelander po chwili przerwa│ j▒, przygrywaj▒c swoim nerwom, wystukuj▒c jaki╢ rytm na drewnianym stole. Yufrilk nie odzywa│ siΩ od d│u┐szego czasu, znacznie czΩ╢ciej w trakcie narady siΩga│ po kufel z piwem. Wygl▒dali jak dzieci, kt≤re siΩ pok│≤ci│y i nie odzywaj▒ siΩ do ciebie. Ale wiadomym by│o, ┐e nie mogli siΩ k│≤ciµ, po prostu nie wiedzieli, co dalej pocz▒µ. Takie sytuacje szczeg≤lnie Yufrilk ╝le znosi│, dra┐ni│o go, gdy nie m≤g│ znale╝µ rozwi▒zania. By│ bardzo ambitny, ale z│o╢ci│ siΩ, gdy w obliczu zrz▒dzenia losu stawa│ siΩ nieporadnym. Xelander by│ ju┐ do╢wiadczony w rozwi▒zywaniu problem≤w, w ┐yciu czΩsto spotyka│ siΩ z dylematami, kt≤re go przerasta│y. Teraz patrzy│ siΩ mΩtnym, nic nie wyra┐aj▒cym poza zamy╢leniem wzrokiem w jΩzyki ognia, kt≤re ta±czy│y rado╢nie, wietrzy│y ucztΩ. One wiedzia│y i czu│y tak, jak ludzie, czu│y mo┐e krwi. Xelander wiedzia│, co zrobiµ w tej sytuacji, co on m≤g│ zrobiµ. A by│ w stanie jedynie liczyµ, z dziecinn▒ ufno╢ci▒ wierzyµ, ┐e rozwi▒zanie przyjdzie samo. W tej sytuacji najm▒drzejszym z ca│ej tr≤jki m≤g│ byµ tylko Matromutinis. Powa┐na, kamienna mina nie zdradza│a niczego. Ale to by│y tylko pozory, bo prawdziwa burza toczy│a siΩ przez serce maga. Zastanawia│ siΩ, czy jego wnioski s▒ prawid│owe i czy nie ma ┐adnego innego rozwi▒zania. Post▒pienia w taki spos≤b, na jaki bΩd▒ w stanie siΩ zdobyµ ludzie i jego w│asne sumienie. Zbyt du┐y rzemie± zak│ada sobie na szyjΩ. Jego chΩµ pomocy mo┐e zgubiµ wszystkich. Jedynie cie± nadziei stwarza│o jego postΩpowanie. Ale takie rozwi▒zanie mog│o siΩ okazaµ jedynym i najlepszym. Musieli tylko spokojnie czekaµ. Po Matromutinisie najmniej by│o widaµ zdenerwowanie. Na splecionych d│oniach opiera│ brodΩ, trzymaj▒c jednocze╢nie │okcie na stole. Jedynie oczy zdradza│y podniecenie. Czarodziej ten nale┐a│ do niewielkiej grupy mag≤w, kt≤ra nie potrafi│a ukryµ zdenerwowania w oczach. Nazywano ich szczerymi ba│wanami, ale Matromutinis nie przejmowa│ siΩ tym, co o nim m≤wiono. Wtem drzwi zaskrzypia│y, do izby wdar│o siΩ nieco ch│odu. By│o zbyt zimno, jak na ╢rodek lata. Nikt nie zauwa┐y│ trzΩs▒cych siΩ d│oni czarodzieja w s│abym ╢wietle ognia. Ale gdy siΩ okaza│o, ┐e do izby wszed│ szewc, podniecenie sp│ynΩ│o po czarodzieju, robi▒c miejsca dla spokoju i poirytowania. -M≤wi│em przecie┐, ┐e nikt nie mo┐e tutaj wchodziµ opr≤cz mnie, pan≤w Xelandera i Yufrilka, no i oczywi╢cie spodziewanych go╢ci. -Wybacz panie, ja ino meldunek, bo wasz mo╢µ nie m≤wi│, kto dow≤dca, wiΩc uzna│o mi siΩ, ┐e do pana trza rychtykiem i╢µ. -Ju┐ dobrze, dobrze, m≤w ┐e szewcu, co tam siΩ dzieje, ino nu┐e, bo musimy jeszcze kilka spraw om≤wiµ-czarodziej odpowiedzia│ mi│ym tonem, zdaj▒c sobie sprawΩ ze swojego b│Ωdu.- Je┐eli chodzi o dow≤dztwo, to panowie chyba nie bΩd▒ mieli za z│e, je┐eli to ja obejmΩ tymczasowo dow≤dztwo. -Tymczasowo?- Yufrilk zrobi│ zdziwion▒ minΩ.- Przecie┐...-uci▒│, bo zobaczy│ ledwo zauwa┐alne mrugniΩcie czarodzieja.- Ja jestem za, rzecz jasna czcigodny Matromutinis bΩdzie dow≤dc▒. -R≤wnie┐ nie mam nic przeciwko temu- Xelander szybko doda│. -No tak, skoro ju┐ zosta│em mianowany dow≤dc▒, to proszΩ nam nie zawracaµ g│owy. O ile siΩ nie mylΩ, to zastΩpc▒ pana Xelandera jest Retro. Do niego odt▒d z pomniejszymi sprawami, zgadzamy siΩ jedynie na co p≤│ godzinne meldunki o zbli┐aj▒cym siΩ wrogu.. Ale skoro szewcu ju┐ nam zak│≤ci│e╢ t▒ ciszΩ, to m≤w, co siΩ sta│o? -Przybyli ju┐ z wiosek, czcigodny, ch│opy i trochΩ rycerza. Co mamy robiµ, brakuje nam broni? -Jaki jest dok│adnie stan uzbrojonych? -O ilem dobrze porachowa│, bΩdzie piΩµ dziesi▒tek │ucznik≤w, osiemdziesiΩciu bez ma│a rycerzy, uzbrojonych ciΩ┐ko i p≤│zbrojnie. Ch│opa uzbroili my sto piΩµdziesi▒t, reszcie pozostaje z wid│ami do boju. Kobiety ju┐ wszystkie w piwnicach z dzieµmi, zostaje do pilnowania kilku ch│op≤w. Kilka upartych dziewek chce i╢µ w b≤j, ale to te obyte ze szlakiem, w pe│nym rynsztunku. Nic nie wiadomo mi o stra┐y, kt≤ra pewnikiem dobrze uzbrojona, ale nie wiem, ile jej p≤jdzie w b≤j. -A ilu przyby│o z wiosek? - A bΩdzie jako╢ czterdziestu rycerza dobrze uzbrojonych, potem sto osiemdziesi▒t ch│opa. Niewielu │ucznik≤w, bo tych ma│o na szlaku, ale bΩdzie tego trzy dziesi▒tki. -Ha, zatem nie nam siΩ martwiµ o b≤j, bo nasza przewaga jest znaczna, demony nam nie bΩd▒ ju┐ wadziµ-powiedzia│ entuzjastycznie Yufrilk. -MuszΩ ciΩ drogi towarzyszu rozczarowaµ-powiedzia│ wolno i spokojnie czarodziej, mierz▒c ka┐de s│owo.- Gdyby by│o nas tysi▒c w najlepszym uzbrojeniu, poddawa│bym pod w▒tpliwo╢µ zwyciΩstwo. -Przecie┐ te poczwary nie mog▒ byµ a┐ tak potΩ┐ne! To siΩ w g│owie nie mie╢ci. -Obawiam siΩ, ┐e mam racjΩ, przysz│o mi przeczytaµ to, co zawarte by│o w ksiΩdze objΩtej obecnie czarodziejskim zamkiem-czarodziej delikatnie t│umaczy│ krasnoludowi, ┐e id▒ na ╢mierµ, po czym przerwa│ dyskusjΩ, zadaj▒c pytanie do szewca.- A jak uzbrojeni s▒ ch│opi z wiosek? -Przyszli z siekierami i kosami osadzonymi na sztorc. Ledwo paru ma miecze z dziada pradziada, a pewnie nie maj▒ zielonego pojΩcia, co z nimi robiµ. Spora czΩ╢µ jednak nie ma w og≤le dobrej broni. -Ach, niedobrze. Trzeba im znale╝µ bro± w mie╢cie. Kowale kuj▒ bro±? -Kuj▒, ale nie uda im siΩ chyba dla wszystkich... -Musimy byµ dobrej my╢li. ProszΩ zebraµ ich na g│≤wnym rynku, niech tam czekaj▒. To wszystko, dziΩkujΩ, mo┐esz ju┐ szewcu i╢µ. -Niech czcigodny czarodziej siΩ nie obawia, musimy wygraµ ten b≤j. Powiedzia│ szewc na odchodnym. -Oby╢ siΩ nie myli│. Dopiero przysz│o╢µ mia│a pokazaµ, czy szewc siΩ myli│, czy nie. Na szczΩ╢cie, czy te┐ nieszczΩ╢cie, ta przysz│o╢µ by│a niedaleka. *** Drzwi po pewnym czasie zaskrzypia│y znowu. Ten sam zi▒b, tym razem jednak bardziej przenikliwy i mro┐▒cy krew w ┐y│ach. Przez otwarte drzwi przedar│o siΩ pohukiwanie sowy. Przejmuj▒cy, a zarazem dodaj▒cy odwagi odg│os zamilk│, gdy drzwi zamknΩ│y siΩ za czterema postaciami, kt≤re wesz│y do ╢rodka. Byli to czterej pustelnicy, o kt≤rych sporo siΩ m≤wi│o w okolicach, jednak rzadko kto ich niepokoi│. Droga do ich samotni by│a niezwykle niebezpieczna, mimo ┐e stosunkowo kr≤tka. -Witajcie, dobrze, ┐e ju┐ przybyli╢cie- Matromutinis gestem zaprosi│ ich bli┐ej, na ╢rodek izby, kt≤ra kilka godzin wcze╢niej wrza│a od g│os≤w i cuchnΩ│a piwem. -Zapewne domy╢lacie siΩ, dlaczego wezwali╢my was tutaj, do miasta. Ja tak┐e siΩ domy╢lam, dlaczego nie odm≤wili╢cie. Zar≤wno waszym, jak i naszym przeznaczeniem by│o spotkaµ siΩ dzisiaj, by spe│niµ to, co zosta│o przepowiedziane w ksiΩdze. MuszΩ wam przestawiµ tych oto mΩ┐≤w, kt≤rzy dzisiaj stan▒ po tej samej, co my, stronie. Ten oto krasnolud-czarodziej wskaza│ na niezwykle du┐ego jak na krasnoluda nieludzia.- nosi imiΩ Yufrilk. A o Xelanderze, naszym dow≤dcy stra┐y musieli╢cie ju┐ s│yszeµ-podobny gest wskaza│ na cz│owieka w ╢rednim wieku. Dopiero po tej przemowie pustelnicy zdecydowali siΩ podej╢µ bli┐ej. Najwy┐szy by│ niechybnie magiem, ale do takiego wniosku m≤g│ doj╢µ tylko ten, kt≤ry wyczuwa│ silnie emanuj▒c▒ aurΩ. Mia│ d│ug▒, siw▒ brodΩ, twarz posiekan▒ zmarszczkami i najwiΩcej lat ze wszystkich obecnych. Z niebieskich oczu wyczytaµ │atwo by│o m▒dro╢µ i dobroµ. Obok niego sta│ m│odzieniec, m│ody mΩ┐czyzna w│a╢ciwie, kt≤ry nie wygl▒da│ na maga, ale jak siΩ p≤╝niej dowiedziano, takowym by│. Nie r≤┐ni│ siΩ niczym od zwyk│ego, szarego cz│owieka. W jego ramionach widaµ by│o jednak p≤╝no wyrobion▒ krzepΩ, co ╢wiadczy│o o tym, ┐e teraz ┐y│ zupe│nie inaczej, jak bΩd▒c dzieckiem. Wzrok Xelandera i Yufrilka przesun▒│ siΩ na kolejne osoby. Gdyby nastΩpn▒ postaµ wziΩli za r≤wnego wiekiem poprzednikowi, mocno by siΩ pomylili. Gdy┐ tak naprawdΩ trzecia osoba mia│a ledwo siedemna╢cie lat. Ostatnia osoba wyda│a siΩ dziwna wszystkim. Zar≤wno Xelander, jak i Yufrilk wziΩli mΩ┐czyznΩ o czarnych, ale posypanych ju┐ biel▒ w│osach za wyuczonego. W│a╢ciwie bardziej z pos│em, czy politykiem kr≤la kojarzy│ im siΩ cz│owiek, kt≤ry przesta│ siΩ ju┐ uwa┐aµ za osobΩ w wieku ╢rednim, ale nie m≤g│ pogodziµ siΩ z opini▒ starca. Tak po kr≤tce przedstawiµ mo┐na by│o nowo przyby│ych. G│os postanowi│ zabraµ siwobrody: -Nie ma sensu na d│u┐sz▒ przemowΩ Matromutinisie, bo czasu jest zbyt ma│o. WidzΩ, ┐e poczynili╢cie ju┐ przygotowania do obrony, ale s▒ chyba bezcelowe.- widz▒c posΩpn▒ minΩ kolegi po fachu postanowi│ szybko dodaµ co╢.- Jest szansa, ┐e uda siΩ wam zapobiec krwawej zem╢cie, jak▒ niechybnie Rada Krucjus chce zgotowaµ tej okolicy. Przepowiednie s▒ optymistyczne dla innych, ale niestety nie dla was. Widz▒c twoj▒ minΩ, muszΩ dodaµ szybko, ┐e nie zamierzam braµ udzia│u w walce, bo to nie jest moim przeznaczeniem. Przepowiednia m≤wi, ┐e jedna osoba jest w stanie uratowaµ rzecz okre╢lan▒ jako Przysz│o╢µ, ale du┐o krwi zostanie upuszczone, zanim t▒ Przysz│o╢µ przyjdzie zobaczyµ. -Ostatnie swoje nadzieje ugruntowa│em w tobie Wodanie... -Czy┐by╢ dopiero teraz zacz▒│ wierzyµ w moje przepowiednie, kt≤rym po╢wiΩci│em po│owΩ ┐ycia? -Ka┐dy zacz▒│by wierzyµ, gdyby siΩ okaza│y czΩ╢ci▒ jego przeznaczenia. Wybacz mi, ┐e ci wtedy nie uwierzy│em. Wstydem dla mnie jest, ┐e dopiero po ujrzeniu fatum pogodzi│em siΩ z prawd▒. Ale nie czas na przyznawanie racji, ci ludzie na zewn▒trz oczekuj▒ pomocy. Nie mo┐na unikn▒µ tego, co zapisane na kartach przepowiedni, ale mo┐na wp│yn▒µ na dzieje. Nikt nie mia│ najwyra╝niej ochoty udzielaµ odpowiedzi na pytaj▒ce miny Xelandera i Yufrilka, kt≤rzy najwidoczniej nie wiedzieli o przesz│o╢ci, jaka │▒czy│a niegdy╢ dw≤ch mag≤w. Ale teraz nic siΩ nie liczy│o, przysz│o╢µ by│a niepewna. Za kilka godzin wszystko siΩ rozstrzygnie. -Zatem rozpocznijmy naradΩ. Jak ju┐ powiedzia│em, nie mam zamiaru siΩ mieszaµ w walkΩ, nie wiem, jak moi kompanii, ale nie ja. To ju┐ postanowione. Ale teraz... co dalej. Mam niesprecyzowany plan. Mo┐e pozwoli on nam nie umieraµ na pr≤┐no. Wed│ug przepowiedni wybawiciel ukarze siΩ w czasie walki, tylko nie wiadomo dok│adnie, kiedy. Nie wiadomo te┐, dla kogo ma byµ wybawc▒. Nie r≤b zdziwionej miny Matromutinisie, o tej przepowiedni prawie nikt nie wiedzia│. Zosta│a ona wyjawiona mi i Marcusowi wiele lat temu. Od tamtego czasu przygotowywali╢my siΩ do starcia, do stawienia czo│a Orszakowi ªmierci... Co przygotowujecie do obrony? -O ile wiem, to rozgrzewaj▒ smo│Ω... -Ga╢cie ogie±, nie walczycie z lud╝mi. -Skoro im nie mo┐na zaszkodziµ, to jak mo┐na z nimi walczyµ? -Je┐eli chodzi o ko╢cieje i straszyd│a gorszych klas, to z twoj▒ pomoc▒ rzucΩ specjaln▒ protekcjΩ, kt≤ra sprawi, ┐e stan▒ siΩ mo┐liwymi do zabicia dla ka┐dego. Patrz▒c natomiast na RadΩ Krucjus mam powa┐ne obawy, gdy┐ mogΩ siΩ opieraµ tylko na przepowiedni. Wed│ug inskrypcji znajd▒ siΩ w╢r≤d odzdzial≤w tacy, w kt≤rych zasiΩgu bΩdzie zwyciΩstwo nad powsta│ymi. Tylko w ich mocy bΩdzie umorzyµ gniew ostrzem. -Ale to s▒ jakie╢ sprzeczno╢ci, przecie┐, jak m≤wi│e╢, ma siΩ pojawiµ jaki╢ wybraniec, kt≤ry zrobi co╢ niezwyk│ego, co╢, co powstrzyma RadΩ. -Prawda, ale jedno nie wyklucza drugiego. Wybraniec mo┐e r≤wnie dobrze wy│oniµ siΩ z Naznaczonych, a co do sposobu, w jaki ma walczyµ z nie┐yj▒cymi... o tym nic nie by│o zapisane. Przed karczm▒ kto╢ zatupa│ ┐o│nierskimi butami, waln▒│ rytmicznie w drzwi, trzy razy i nie czekaj▒c na odpowied╝ wszed│ do ╢rodka. Wepcha│ siΩ na ╢rodek czym prΩdzej, nie czekaj▒c na jakiekolwiek s│owa przyzwolenia. Jego twarz by│a bia│a z przera┐enia. -Panie Matromutinise, oni s▒ coraz bli┐ej, je┐eli nic nie zrobimy, za 2 godziny pewnikiem bΩd▒ tutaj. By│em na podchodach, niedobrze, ╢mierµ na nas idzie. Pu╢cili z dymem jedn▒ wioskΩ, ale to by│o wcze╢niej, a teraz wal▒ prosto na nas, ratunek nam potrzebny, prosto na nas id▒. Co robiµ, co robiµ. -Wszystko dobrze Getosie, nie martw siΩ.-powiedzia│ Matromutinis, dodaj▒c r≤wnie┐ sobie odwagi. On chyba nie wierzy│ w te s│owa, ale Getosa da│o siΩ przekonaµ.-Zaraz wyjdziemy, tylko nie rozpowiadaj, co╢ widzia│, bo ludzie gotowi uwierzyµ w te bujdy. A teraz id╝ ju┐, bo musimy jeszcze przedyskutowaµ kilka spraw. Drzwi zamknΩ│y siΩ, ale tym razem cisza nie trwa│a d│ugo, ciszy nie by│o w og≤le, rozmowa zaczΩ│a siΩ od razu: -Nie przed│u┐aj▒c, powiem wam, co trzeba zrobiµ. Upiory w│adaj▒ pradawn▒ magi▒, nie powstrzymaj▒ ich ┐adne mury. Zatem bezcelowym jest przebywanie w mie╢cie, bo nara┐amy tylko dzieci z matkami. Walka musi siΩ odbyµ na otwartym polu. Musicie wiedzieµ, ┐e nawet przy zastosowaniu protekcji i innych czar≤w ka┐dy ko╢ciej bΩdzie w stanie pokonaµ dziesiΩµ os≤b, zanim uleci z niego duch. Tylko mΩ┐no╢µ i twarda walka po│▒czona z taktyk▒ pozwoli wam przetrzymaµ stosunkowo d│ugo. -ªwietnie, mamy konie, a w Orszaku tylko tych trzech z przodu ma konie-podj▒│ Yufrilk.- zaatakujemy ich i impetem rozniesiemy szyki! -Musicie wyzbyµ siΩ tych plan≤w, bo ┐aden ko± nie wytrzyma towarzystwa upior≤w Krucjus. Wszystkie, nawet najodwa┐niejsze, choµby by│y ╢lepe, nie zbli┐▒ siΩ do tych poczwar na dwie╢cie metr≤w. Chyba ┐e... nie, niewa┐ne. RadzΩ wam jak najszybciej zebraµ siΩ i wyruszyµ na pole, na kt≤rym chcecie przyj▒µ wroga. -ªwietnie, zatem podzielimy siΩ na formacje ju┐ teraz. Stra┐!!!- do izby wbieg│ jeden opancerzony mΩ┐czyzna.-zawo│ajcie mi tu szewca, niech siΩ zorientuje, jak tam z obron▒ sprawy siΩ maj▒ i przyjdzie z│o┐yµ meldunek. Kolejne minuty up│ywa│y w milczeniu. Czekano na szewca. Nic nie m▒ci│o milczenia zebranych. Tylko zab│▒kany ╢wierszcz nuci│ co╢ w k▒cie izby, przy oknie. Drzwi zaskrzypia│y, wt≤ruj▒c owadowi. Do izby wszed│ szewc. -Na rozkaz Matromutinisie. -Jaka jest sytuacja? -Wszyscy s▒ uzbrojeni. Stan obro±c≤w nie zmieni│ siΩ, tylko ta bro± dosz│a niekt≤rym. Stu dwudziestu rycerzy i osiemdziesiΩciu │ucznik≤w. Ch│opi uzbrojeni s▒ w wid│y, siekiery i kosy. BΩdzie ich czterystu trzydziestu, ale wielkich nadziei bojowych nie robi│bym sobie z nich. -To wszystko, dziΩkujΩ, proszΩ wszystkich postawiµ w stan gotowo╢ci-drzwi zamknΩ│y siΩ.-Nie jest dobrze, ale i nie tragicznie- Matromutinis spojrza│ tajemniczo na Wodana.- zatem, nieca│e dwie godziny i przyjdzie nam siΩ w boju spotkaµ. Yufrilk, tobie powierzam.... *** By│o bardzo zimno. Kto wie, czy to strach, kt≤ry parali┐owa│ wielu na placu, czy mo┐e powietrze sprawia│o, ┐e nogi ugina│y siΩ pod wszystkimi. Je┐eli dobrze siΩ przys│uchaµ, to w przera┐aj▒cej ciszy mo┐na by│o dos│yszeµ d╝wiΩki ponurej melodii, smΩtnej, ale i pompatycznej, to by│ hymn Orszaku ªmierci. Utworowi towarzyszy│ g│uchy chrzΩst ko╢ci, wielu ko╢ci. Na placu przewa┐a│y ╢miertelnie bia│e twarze, oblicza ludzkie, pe│ne strachu, przera┐enia, ogromnej niemocy i niewiary. Z karczmy wysz│o siedem os≤b. Gdy zobaczy│ to Retro, nakaza│ wszystkim zebraµ siΩ w szereg. W oka mgnieniu powsta│y trzy kolumny, chocia┐ wed│ug Xelandera i tak by│o to za wolno, ale nie s▒ to przecie┐ ┐o│nierze zaprawieni w boju, tylko pro╢ci ludzie. W pierwszej kolumnie zebrali siΩ rycerze, chocia┐ na ko±cu widaµ by│o stoj▒cych ch│op≤w. Drug▒ kolumnΩ stanowili ch│opi uzbrojeni w siekiery, kosy, a nawet sierpy. W trzeciej, najmniejszej, stali │ucznicy i gwardzi╢ci miejscy, kt≤rych nie spos≤b by│o pomie╢ciµ w poprzednich kolumnach. W pierwszym szeregu kolumny rycerskiej sta│o dw≤ch ludzi, przyby│ych, nikomu z nazwiska nieznanych. A jeden wysoki by│ i bardzo przystojny, szlachetna musia│a w nim p│yn▒µ krew. Drugi natomiast paskudn▒ blizn▒ naznaczony, od ucha a┐ po brodΩ siΩ ci▒gn▒c▒, niski by│, ale za siΩ czu│o, ┐e dobry duch w nim osta│, a serce mia│ szczere. Siedem os≤b stanΩ│o naprzeciw im, za plecami maj▒c rynkow▒ fontannΩ, wyobra┐aj▒c▒ krasnoluda, kt≤ry w jednej rΩce trzyma│ kilof, a w drugiej ksiΩgΩ przychod≤w. Krasnoludy by│y bardzo lubiane w mie╢cie, a kojarzono je przewa┐nie z kupiectwem i kopalniami. Ale to siΩ nie liczy│o w tej chwili, bo oto siedem powa┐nych twarzy patrzy│o bez wyrazu na stoj▒cych w rzΩdach, nieco przygarbionych wojownik≤w, kt≤rzy bΩd▒ walczyµ za cudze b│Ωdy. Tak my╢la│ sobie Wodan. Matromutinis ujrza│ w drugim szeregu jednej z kolumn Getosa, kt≤ry rzecz dziwna nie by│ wcale blady. Wyprostowany g≤rowa│ nad strachliwymi ch│opami. Z takimi lud╝mi jak on bΩdzie wspaniale walczyµ, pomy╢la│ sobie,... i umieraµ. Czarodziej chc▒c nie chc▒c zosta│ przyw≤dc▒. Teraz musi do nich przem≤wiµ. -Ludzie, zosta│em mianowany waszym przyw≤dc▒ i poprowadzΩ was na upiory. Wspaniale bΩdzie walczyµ u boku tutaj zebranych. Bo walczymy nie tylko za swoje b│Ωdy, ale tak┐e b│Ωdy ... Dzisiejsza noc bΩdzie wspania│a, wyrosn▒ legendy o was, a wnuki i prawnuki z dum▒ powiedz▒: ôM≤j dziadek tam by│ö. Nie bierzemy ze sob▒ lekarzy. Je┐eli w jakikolwiek spos≤b bΩdzie niesiona pomoc rannym, to tylko magi▒. Ale nie liczcie, ┐e upiory zrani▒ was lekko. BΩd▒ ciΩ│y bez lito╢ci lub tak, ┐eby╢cie umierali powoli i w cierpieniach. Wyzb▒d╝cie siΩ lito╢ci, bo umarli nie bΩd▒ mieli dla was lito╢ci. Tutaj, w╢r≤d nas jest Wybraniec, kt≤ry uratuje krainΩ Dol Matre. -Kto nim jest Matromutinisie?- kto╢ z dalszego szeregu zakrzykn▒│. -Nikt tego nie wie, jednego mo┐emy byµ pewni. Ujawni siΩ wtedy, kiedy bΩdzie niezbΩdny... Mam przynajmniej tak▒ nadziejΩ-dow≤dca doda│ po cichu do siebie. Us│ysza│ to jednak Wodan i pokiwa│ do siebie, rozumiej▒c, co ma na my╢li Matromutinis. On postanowi│ m≤wiµ dalej, bo widzia│, ┐e po twarzy Matromutinisa pociek│a │za. On jest za s│aby na przyw≤dcΩ, pomy╢la│. -Nie bΩdziemy u┐ywaµ koni-w kolumnie rycerzy i │ucznik≤w przetoczy│ siΩ szmer niezadowolenia.- Mamy dwa rozs▒dne argumenty. Konie bΩd▒ siΩ ba│y upior≤w, a po drugie chcemy rozpocz▒µ starcie w okolicach mokrade│. Konie s▒ zbyt ciΩ┐kie i mogliby╢my straciµ zbyt wiele r▒k uzbrojonych w miecze. KolumnΩ rycerzy poprowadzi do boju Xelander wraz z Matromutinisem. Mo┐liwe, ┐e przegrupujemy j▒ na dwie mniejsze kolumny w trakcie walki, ┐eby zmyliµ przeciwnika. Druga kolumna oznaczona jako miejsko-ch│opska trafi pod buzdygan krasnoluda Yufrilka. Natomiast ostatni▒ kolumnΩ podzielimy na dwa oddzia│y, pierwszy-│ucznik≤w pozostanie pod komend▒ szewca, a Retro dostanie pod komendΩ stra┐nik≤w miejskich. -A, ty panie siwobrody, gdzie walczyµ ci przyjdzie?- z szeregu wydar│ siΩ jaki╢ g│os. -Ja...moje przeznaczenie nie jest mi znane.-powiedzia│ powoli i filozoficznie Wodan.-A czy wy jeste╢cie gotowi stawiµ czo│a swojemu przeznaczeniu? Czy macie odwagΩ wznie╢µ miecze przeciw niebezpiecze±stwu, jakie zagrozi│o przysz│o╢ci waszych rodzin? Wszyscy jak uderzeni piorunem wykrzyczeli jedn▒ strofΩ z ┐o│nierskich pie╢ni bojowych, wyprostowawszy siΩ dumnie. -Zatem id╝cie na b≤j, walczcie, przyjmijcie swoje fatum z rado╢ci▒, bez cienia grymasu. *** Noc sta│a siΩ ciep│a, po│udniowy wiaterek rado╢nie przewija│ siΩ miΩdzy le╢nymi drzewami, wt≤rowa│ wszystkiemu, co wydawa│o g│os tej nocy. KsiΩ┐yc, kt≤ry by│ w pe│ni, teraz wydawa│ siΩ wiΩkszym, niemal┐e s│o±cem, r≤wnie nieosi▒galny. ªwieci│, rzucaj▒c nik│y blask na drogΩ. A droga przepe│niona by│a ha│asem, stukotem opancerzonych but≤w, to by│y buty pierwszej kolumny. Z dum▒ szli rycerze, a ich pancerze po│yskiwa│y ╢wiat│em nocy. Twarze kamienne, ale ciep│e serca, gotowe do boju i ten stukot, stukot but≤w. Zapewne dumny by│ teraz Matromutinis, dumny by│ te┐ Xelander. W drugiej kolumnie, wielkiej, ale biednie wygl▒daj▒cej szli ch│opi. Nie wydawa│y d╝wiΩku ┐adnego poza chrzΩstem s│omiane buty. Ale dumny by│ Yufrilk, bo wiedzia│, ┐e ze szczerymi sercami przyjdzie mu umieraµ. Na ko±cu kolumny kroczyli mieszczanie, kt≤rzy uwa┐ali siΩ lepsi od ch│op≤w. ╞wieki pobrzΩkiwa│y czasami, natrafiaj▒c na kamie±. Szed│ te┐ tam bogacz, kt≤ry zamieni│ koszulΩ nocn▒ na jak▒╢ zbrojΩ z dziada pradziada i rozz│oszczony m≤wi│ do jakiego╢ kmiecia, dawa│ upust temu, ┐e przeznaczenie nie da│o mu i╢µ w pierwszej kolumnie. -Pokaza│bym ja tym gburom, jak siΩ mieczem macha-odgra┐a│ siΩ, m▒c▒c pompatyczno╢µ chwili. A na szarym ko±cu kolumny sz│o trzech rze╝mieszk≤w. Gadali bez przerwy, na╢miewaj▒c siΩ z zagro┐enia, kt≤re w oddali po│yskiwa│o bia│▒ │un▒. A jeden by│ Paplosz, drugi Emaray, trzeci nie znany nikomu z imienia. Ten ostatni nie pasowa│ do tych towarzyszy swoich. Mo┐e powinien innych przyjaci≤│ sobie dobieraµ? Zza zakrΩtu wysz│a i trzecia kolumna. Stra┐nicy szli rytmicznie, zostawiaj▒c wielkie ╢lady w pod│o┐u. A szli r≤wnie┐ i │ucznicy, le╢ni, cisi ludzie, kt≤rzy szyde│kowaµ mieli strza│ami w potwory. Ci, ubrani w zielone przewa┐nie stroje, nic nie m≤wili, a kroczyli bezg│o╢nie, jakby zwierzynΩ podchodz▒c. Musieli pamiΩtaµ, ┐eby zapach ich nie zdradzi│. Na przedzie kolumny szed│ szewc z Retrem, obaj dumni, ale lΩkliwi w sercach, musieli spe│niµ obowi▒zek. To by│o ich przeznaczenie. Widaµ by│o jeszcze nad lasem, z kt≤rego wyszli, mury miasta, a na murach nie by│o nikogo opr≤cz puchacza, kt≤ry wylatuj▒c na polowanie, zmΩczy│ siΩ byµ mo┐e. A mo┐e ciekawo╢µ go sprowadzi│a do miasta? Pohukiwa│ teraz, przygl▒daj▒c siΩ trzem kolumn▒. A go╢ciniec by│ niezwykle krΩty, nad nim roznosi│ siΩ stukot but≤w, ┐o│nierskich but≤w. *** Szli godzinΩ, w spokoju, przy akompaniamencie ┐o│nierskich but≤w. Szli, a by│o ich kilka setek. Gdy ju┐ we mgle majaczy│y mokrad│a, w g│Ωbi lasu zobaczyli │unΩ. Wiedzieli, czego siΩ spodziewaµ. ªwiat│o by│o coraz ja╢niejsze i bli┐sze, razi│o oczy, kt≤re wszyscy niemal zamknΩli. Wtem na skraju lasu pojawi│y siΩ trzy konie, trzech wioz▒c je╝d╝c≤w. Ludzie dot▒d widzieli zagro┐enie jedynie z oddali. W╢r≤d elf≤w jest takie powiedzenie, ôstrach ma wielkie oczyö. Opowie╢ci o tym, co zobaczyli wojownicy tej nocy, nie by│y wcale przesadzone. Rytmiczny chrzΩst towarzyszy│ kolejnym zastΩpom truposzy, kt≤re wychodzi│y z lasu. Ciarki przesz│y po plecach chyba ka┐dego z ┐ywych, kt≤ry by│ w pobli┐u upior≤w. Gdy ju┐ ca│y zastΩp wyszed│ z lasu, odleg│o╢µ miΩdzy armiami wynosi│a nie wiΩcej, jak milΩ. Armia Matromutinisa zatrzyma│a siΩ na rozkaz. Wszyscy byli znowu bladzi, ale ta biel wydawa│a siΩ znacznie czystsz▒, ni┐ tam, w mie╢cie, za murami, kt≤re odgradza│y ich od niebezpiecze±stwa. -Matromutinis- rzek│ Wodan.- Ju┐ czas, zaraz odjedziemy, dlatego teraz wykonajmy odpowiednie czary. Skupmy siΩ. Nast▒pi│a cisza. Magowie stanΩli naprzeciw siebie, ruchami r▒k wykonali kulΩ magiczn▒, wszystko by│o iluzj▒. Po kolejnych zaklΩciach kulΩ otacza│a na chwilΩ pow│oka, kt≤ra po ka┐dym uroku mia│a inny kolor. Wtedy to wszyscy wojownicy otaczani zostali pow│okami tego samego koloru, a gdy pow│oka z kuli rozp│ywa│a siΩ, to samo dzia│o siΩ z innymi pow│okami. Ludzie kolejno nabierali rumie±c≤w, ich bro± otrzymywa│a porcjΩ magii, robi▒c▒ je u┐yteczn▒ przeciw upiorom. Wreszcie ka┐dy wojownik z osobna stawa│ siΩ ponklatywny, jego oczy na chwile stawa│y siΩ zielone jak szmaragdy, by po chwili zgasn▒µ do zwyk│ego koloru. -To wszystko, bywajcie! -Bywaj Wodan, w ka┐dym razie dziΩki za wszystko. Oby przeznaczenie pozwoli│o nam spotkaµ siΩ jeszcze raz... kiedy╢. -Niezbadane s▒ wyroki przeznaczenia. Czterech ludzi na czele z siwobrodym starcem wydzieli│o siΩ z zastΩp≤w kompanii, kieruj▒c swoje kroki do Puszczy. Ju┐ nied│ugo zginΩli we mgle, kt≤ra w niezwyk│y spos≤b szybko opad│a na mokrad│ach. To musia│a byµ sprawka magii. *** M│ynarz podszed│ do kupy szczap i wzi▒│ kilka, po czym wrzuci│ je do ogniska. Weso│e ogniki przeskoczy│y na drewno, rado╢nie sycz▒c. Przy ognisku siedzia│ stary, pomarszczony cz│owiek. Gdy zakre╢la│ co╢ w powietrzu rΩk▒, dobre oczy mog│y zobaczyµ paskudn▒ bliznΩ. A ci▒gle co╢ m≤wi│, musia│ opowiadaµ ciekawie, bo z otwartych ust dzieci co chwila wydobywa│y siΩ jΩki zdziwienia i zaciekawienia. Siedzia│ tak na skraju lasu bajarz, maj▒c wok≤│ siebie gromadkΩ osesk≤w, a wszystko widzia│a m▒dra sowa, kt≤ra siad│a na ga│Ωzi i przys│uchiwa│a siΩ, ale nie pohukiwa│a. Nocny ptak... *** Mg│a nie by│a dobrodziejstwem. Ale kojarzy│a siΩ przyjemnie. Oto matczyne mleko otacza│o wszystkich ┐o│nierzy, skupionych w trzech kolumnach, a nikt nic nie m≤wi│, wszyscy czekali w ciszy. Nie wiadomo by│o, gdzie s▒ upiory, widaµ by│o tylko drobne pasemka jasno╢ci, kt≤re siΩ przedziera│y przez bia│y ko┐uch. Strach by│o i╢µ, trzeba by│o czekaµ. Kamienne miny mieli dow≤dcy poszczeg≤lnych kolumn, nikt nie odwa┐y│ siΩ przerwaµ przera┐aj▒cej ciszy. A wszyscy czekali. Czeka│ bardzo przystojny, wysoki mΩ┐czyzna, podr≤┐nik, kt≤ry stan▒│ w obronie Skalnych Wie┐. Nie inaczej post▒pi│ niziutki cz│owieczek, kt≤rego szpeci│a blizna na twarzy, sta│ obok swojego kompana. Ale nie mieli koni, konie czeka│y w przytulnej stajence, za bezpiecznymi murami Skalnych Wie┐. Nic nie mogli zrobiµ, mogli tylko czekaµ. NajwiΩcej wiedzia│ w ca│ym legionie o upiorach Matromutinis. C≤┐ zatem pozosta│o czyniµ? Ogromna niemoc dawa│a siΩ we znaki, ka┐de kolejne uderzenie serca przynosi│o poczucie straty czasu. Tak my╢leli wszyscy, bez wyj▒tku. Gdzie╢, daleko, siedzia│ sΩdziwy puchacz, kt≤ry czeka│ na bataliΩ, by│ spragniony ujrzenia rozlewu krwi. Wnet przelecia│ przez bezduszn▒ krainΩ potworny wizg, tysi▒ce g│os≤w grobowych. Wszyscy siΩ zerwali, jak┐e ┐a│osnym wyda│ siΩ orΩ┐, w kt≤rym wszyscy pok│adali tak wielkie nadzieje i na kt≤rym mocno zaciskali rΩce. Ryki, krzyki, przera┐aj▒ce g│osy, rozdzieraj▒ce na dwoje pr≤┐no╢µ ciszy. ChrzΩst ko╢ci, ale przy╢pieszony, nienaturalny ryk koni, koni, jakich jeszcze ┐adna istota ┐yj▒ca nie s│ysza│a. ªwiat│a zaczΩ│y rozb│yskiwaµ przez nieprzebyt▒ dot▒d zas│onΩ mg│y, demoniczne snopy przeb│ysk≤w, kt≤re dodawa│y animuszu jedynie tym, kt≤rzy nie byli ju┐ po╢r≤d ┐ywych. Nagle ogromny, potworny d╝wiΩk rozdar│ powietrze. Grom spad│ z nieba. Ludzie byli przera┐eni, ale nie uciekali, przera┐aj▒ce krzyki, powtarzaj▒ce siΩ gdzie╢ daleko w postaci echa, nie mog▒ uciec, czary im nie pozwala│y... Nikt siΩ nie odezwa│, palce zaci╢niΩte na mieczach, kosach, │ukach, wid│ach i niewiadomo czym jeszcze biela│y, a ich barwa dopasowywa│a siΩ do twarzy. Do twarz trupio-bia│ych. Takie oblicza nie nale┐a│y do ┐ywych, ╢miertelne przera┐enie. Czyje╢ zΩby zaczΩ│y dzwoniµ, dzwoni│y, mimo zamkniΩtych ust. Kolejny grom, ale tym razem przera╝liwy, ludzie siΩ poprzewracali, niszcz▒c szyki. Nagle wszystko usta│o, nasta│a grobowa cisza. Nie by│o ju┐ wizg≤w, krzyk≤w, nawet chrzΩstu ko╢ci. Ludzie siΩ podnosili, podpieraj▒c orΩ┐em. A mg│a stawa│a siΩ rzadsza. Wznosi│a siΩ zas│ona, powoli, w ciszy, ale chaos panowa│, skrycie czeka│ na drugie uderzenie, aby przej▒µ bu│awΩ. To by│a noc chaosu i ognia. Hufce czeka│y, wkr≤tce zas│ona sta│a siΩ przejrzysta dla wzroku. I znowu bia│a │una wpad│a w oczy. Jasno╢µ mroku bi│a od tych, kt≤rzy powstali z grob≤w, aby zem╢ciµ siΩ. Niebo zasnu│o siΩ chmurami, to sprawka magii. KsiΩ┐yc znikn▒│, chowaj▒c swoje ╢wiat│o przed krain▒ mordu, krain▒, kt≤ra ┐▒da│a krwi, ofiary. Pierwsze b│yski po│▒czy│y z│otymi │a±cuchami sklepienie niebios. Pierwsze gromy nadchodz▒cej nawa│nicy przerwa│y sen chaosu. Nadchodzi│ zamΩt, kt≤ry grubymi, zimnymi kroplami spad│ na twarze legionu pr≤buj▒cego sprzeciwiµ siΩ Si│om Pierwotnym. Przeznaczenie mia│o siΩ wype│niµ. *** A gdzie by│y upiory? Trzy kolumny sta│y w ╢nie, w marze parali┐u. Legion sta│ naprzeciw zagro┐enia, kt≤re nie by│o ju┐ milΩ od nich. Przeznaczenie mia│o siΩ wype│niµ w po│owΩ mili. Sta│y naprzeciw siebie dwie armie, a sΩdzi▒ mia│ byµ chaos. Matromutinis otrz▒sn▒│ siΩ, strach ust▒pi│ z jego twarzy. Musia│ ich poprowadziµ, to jego Przeznaczenie, pomy╢la│. Wyszed│ i stan▒│ plecami do umar│ych. - Przyjaciele, pewnie zastanawiacie siΩ, dlaczego do was tak siΩ teraz zwr≤ci│em? Dzisiaj stajemy naprzeciw ╢miertelnemu wrogowi. BΩdziemy walczyµ ze ╢mierci▒. Mo┐emy zwyciΩ┐yµ, bo ju┐ nied│ugo bΩdziemy braµmi, po│▒czy nas krew, kt≤r▒ wsp≤lnie przelejemy za Przysz│o╢µ. Podnie╢cie sw≤j orΩ┐ wysoko, unie╢cie g│owy, nie pozw≤lcie, aby strach was parali┐owa│, bo na polu bitwy jest miejsce jedynie na odwagΩ. B▒d╝cie wojownikami, bo je┐eli prze┐yjecie, tylko tak bΩdzie mo┐na siΩ do was zwracaµ. Czy jeste╢cie gotowi? Wszyscy stali nieporuszeni, przed nimi postaµ oczekuj▒cego Matromutinisa, zlana strugami deszczu, sp│ywaj▒cymi po twarzy. Czeka│, a┐ kto╢ siΩ odezwie, ale nic na to nie wskazywa│o. Wojownicy stali niewzruszenie, gdy wtem jaki╢ ptak zarysowa│ siΩ na niebie, jastrzΩbi g│os spad│ z nieba. Wszyscy jednocze╢nie nabrali powietrza w p│uca i zakrzyknΩli, byli gotowi do walki na ╢mierµ i ┐ycie. -Hhhhuuuurrrrrraaaaa!!!!!! Przera┐aj▒cy skrzek us│ysza│ Matromutinis za swoimi plecami, powoli siΩ odwr≤ci│, i zobaczy│ upiora na wielkimi szkielecie konia. Upi≤r uni≤s│ sw≤j miecz, ogromny, stworzony z jakiej╢ oszlifowanej ko╢ci, ko╢ci wielkiego stworzenia. Uni≤s│ orΩ┐ do g≤ry, a z nieba spad│ piorun, uderzy│ w dziwny miecz, rozsypuj▒c iskry woko│o. A bro± w jednej chwili zamieni│a siΩ w metalowe ostrze, jedynie rΩkojmia pozosta│a ko╢ci▒. Rytmiczny stukot rozbrzmia│ na przysz│ym placu boju. Wielki przera┐aj▒cy ha│as, kt≤ry sprawia│, ┐e wnΩtrzno╢ci odbija│y siΩ od siebie. To chaos zagra│ marsza. Da│ siΩ s│yszeµ chrzΩst ko╢ci, ale te ko╢ci sz│y znacznie szybciej. Matromutinis nie namy╢la│ siΩ d│ugo: -Naprz≤d, walczcie o chwalebn▒ ╢mierµ-jego orΩ┐ wymownym znakiem powΩdrowa│ w stronΩ Orszaku ªmierci. *** Noc by│a straszna, deszcz la│ bez przerwy, b│yskawice przeszywa│y firmament, a wszystkiemu przygl▒da│a siΩ m▒dra sowa. Nic z tych rzeczy wydawa│a siΩ nie zauwa┐aµ rΩka chaosu, kt≤ra prowadzi│a naprzeciw siebie dwa legiony. By│o ju┐ mniej, jak µwierµ mili miΩdzy hufcami, gdy zatrzyma│y siΩ oba. Nikt w p≤╝niejszych czasach nie wiedzia│, dlaczego. Ot, stanΩ│y i czeka│y. Ale nied│ugo trwa│ ten stan, wkr≤tce chrzΩst ko╢ci znowu by│ zag│uszany przez gromy, nied│ugo czekano na to, ┐e Matromutinis znowu zacznie kroczyµ swoim odwa┐nym, nieugiΩtym krokiem. Ale czarodziej ba│ siΩ, taki sam strach go╢ci│ w jego duszy, jak w duszach braci krwi, tyle ┐e on potrafi│ zapanowaµ nad widmem zguby. Ju┐ tylko niewielka odleg│o╢µ dzieli│a dwa legiony, kiedy to wszyscy byli w stanie dojrzeµ przera┐aj▒ce oczy Rady Krucjus. Wielkie ga│ki ╢widrowa│y umys│, demoniczne bia│ka, kt≤re kontrastowa│y z ╝renicami koloru przechodz▒cego od purpury, do czerwono╢ci. Strach, wielki strach, wiΩkszy od tych potwornych oczu. A oczy trzech upior≤w widzia│y w ludziach zgrozΩ i jednocze╢nie odchyli│y siΩ do ty│u na ko╢cistych rumakach, by wybuchn▒µ przera┐aj▒cym ╢miechem. Rechot ten zag│uszy│ nawet magiczne bΩbny, kt≤re uderza│y w oddali. Ruszy│y szybko naprzeciw dwie armie, ┐yj▒cy mieli broniµ siΩ przed aktem zemsty wymierzonym przeciw nim. Oni walczyli nie za swoje b│Ωdy. Ale tak im by│o Przeznaczone. Nast▒pi│o szybkie przegrupowanie. Grupa szewca, kt≤remu dane by│o obj▒µ komendΩ, zesz│a na bok, rozpoczynaj▒c ╢miertelny taniec strza│. Retro poszed│ wprz≤dy, os│aniaj▒c od prawej flanki Yufrilka, kt≤rego jeden z upior≤w pr≤bowa│ oskrzydlaµ z hufcem ko╢ciej≤w. Zwar│y siΩ ze sob▒ dwa legiony, paszczΩki z chrzΩstem roztoczy│y siΩ po pierwszych ofiarach. Ko╢cieje walczy│y jak demony, niszcz▒c wszystko, co najcenniejsze, ┐ycie. Ale jaki╢ tajemniczy zew da│ znaµ o sobie w sercach armii obro±c≤w, wojownik≤w Przysz│o╢ci. Walczyli, niczym w agonii, czyni▒c bersekerskie pr≤by ataku. Tak oto starzec, kt≤ry poszed│ walczyµ w tej bitwie, rzuci│ siΩ szale±czo na jednego z upior≤w Rady Krucjus, │ami▒c na nim wid│y. On nie nale┐a│ do Naznaczonych, ale m≤g│ to jedynie sprawdziµ w ten spos≤b. Po chwili krew wyp│ywa│a z co najmniej piΩtnastu ciΩµ, jakie zadali mu ko╢cieje. Walczyli dzielnie ┐yj▒cy, a gdy jaki╢ ko╢ciej upada│ na ziemiΩ, dr┐a│a ona, a z ko╢ci ulatywa│ z│y duch, kt≤ry mia│ nigdy nie zaznaµ spokoju. Matromutinis zdo│a│ doj╢µ do demonicznie walcz▒cego Yufrilka, kt≤ry w│a╢nie skruszy│ kolejnego ko╢cieja. -Nie jest dobrze, Rada morduje, nie widaµ Naznaczonych. Ale przedwcze╢nie powiedzia│ to, bo jeden z upior≤w zosta│ ugodzony, ugodzony, a strza│a przesz│a, wyrywaj▒c kawa│ek ko╢ci. Krzyk euforii rozbrzmia│ w╢r≤d │ucznik≤w, kt≤rzy wzmo┐enie atakowali. Gdzie╢ z boku mieszczanie atakowali za┐arcie, a by│ po╢r≤d nich bogacz i trzech rze╝mieszk≤w. Bogacz siΩ przerazi│, widz▒c id▒cego na niego truposza i zacz▒│ uciekaµ. W jego┐ ╢lady poszed│ Paplosz i Emaray, trzeci zosta│, bo walczy│ w dobrej sprawie. Zako±czy│ zamaszystym ciΩciem przez ┐ebra pojedynek z ko╢ciejem i obr≤ci│ siΩ, szukaj▒c w╢ciek│ym wzrokiem swoich kompan≤w. I zd▒┐y│ zobaczyµ: Paplosz na ugiΩtych nogach, ca│y zakrwawiony, obok niego Emaray ju┐ martwy i bogacz w konwulsjach. KlΩcza│ tak i czeka│, a ko╢ciej zamachn▒│ siΩ i prostym ciΩciem rozp│ata│ na dwoje czaszkΩ, dochodz▒c a┐ do klatki piersiowej. Trzeci rze╝mieszek zosta│ bez kompan≤w, ale mia│ wielu braci, │▒czy│y go wiΩzy krwi. Niebezpieczna rzecz zaczΩ│a siΩ dziaµ na lewym skrzydle, gdzie walczyli za┐arcie rycerze. By│ w╢r≤d nich wysoki i przystojny cz│owiek o s│omianych w│osach, a tak┐e jego kompan z w│osami tu┐ przy czaszce zgolonymi i paskudn▒ szram▒ na twarzy. Walczyli wspaniale, ko╢cieje upadali pod nimi. Ale zagro┐enie by│o bliskie, jeden z upior≤w postanowi│ zaatakowaµ w│a╢nie to skrzyd│o boju. Podjecha│ na koniu, prowadz▒c za sob▒ kilkudziesiΩciu truposzy. Zaatakowali, a cz│owieczek z paskudn▒ blizn▒ zosta│ ciΩty kr≤tko, w miejscu starej blizny. Osun▒│ siΩ na nogi, ale Matromutinis wiedzia│, co robiµ. Szybko rzuci│ czar uzdrawiania, wzmocni│ go tak, ┐e niziutki cz│owieczek na ugiΩtych nogach rzuci│ siΩ do przodu, pr≤buj▒c nadziaµ upiora. Trafi│ w ┐ebra, a impet by│ tak wielki, ┐e zrzuci│ z konia upiora Rady Krucjus. Upi≤r zacz▒│ p│on▒µ, a ogie± trawi│ ko╢ci, to by│ ogie± piekielny. -Na wszystkie moce, on jest Naznaczony! Ch│opi rzucili siΩ na skrzyd│o, kt≤re pr≤bowa│o zaatakowaµ ich lew▒ flankΩ. Uderzali w ko╢ciej≤w, ale gΩsto umierali od precyzyjnych uderze±. Jeden z ch│op≤w straci│ g│owΩ, a z karku wytrysnΩ│a czerwona fontanna, gdy pr≤bowa│ wbiµ si≤dme z kolei wid│y w ko╢cieja. Deszcz pada│ nadal, b│yski przeszywa│y niebo, a w nik│ych blaskach trwa│a za┐arta walka. Ogie± trawi│ ko╢ci upiora, ale duch bojowy nagle podupad│ w walcz▒cych. Pod zw│okami upiora zaczΩ│a wibrowaµ ziemia, co╢ niedobrego siΩ dzia│o! Skorupa siΩ otworzy│a, a pod cia│em upiora wytrysn▒│ strumie± lawy na wiele, wiele dziesi▒tek metr≤w do g≤ry. Wszyscy zaczΩli siΩ patrzeµ w tamt▒ stronΩ, bez wyj▒tku. W╢r≤d strumieni lawy powsta│ upi≤r, kt≤ry dopiero co le┐a│ martwy. P│on▒│ nadal, ale jego oczy wyra┐a│y demoniczny gniew. Lawa la│a siΩ na wszystkich, zabija│a, ludzie w koszmarnych jΩkach zrzucali z siebie p│on▒ce ubrania. ªmierµ sz│a, by│a blisko, a w powietrzu roznosi│ siΩ zapach spalenizny. ZamknΩ│a siΩ skorupa ziemi, siklawa lawy przesta│a strzelaµ do g≤ry. Ale to nie by│ sen, bo upi≤r nadal sta│, a w│a╢ciwie ju┐ bieg│, chrzΩszcz▒c. Zamachn▒│ siΩ na pierwszego z brzegu cz│owieka, a by│ nim Retro. Opad│ zastΩpca dow≤dcy stra┐y, na ziemiΩ, maj▒c wbity a┐ po g│owniΩ miecz, prosto w serce. *** Paskudna to by│a noc, deszcz uderza│ bez przerwy, a niebo przeszywa│y b│yskawice. Na ga│Ωzi dΩbu siad│ puchacz, kt≤ry dopiero sk▒d╢ nadlecia│. Nie przeszkadza│y mu pi≤ra, kt≤re by│y ca│kowicie przemoczone. Ogl▒da│ wielk▒ bitwΩ, by│ ┐▒dny krwawego przedstawienia, a takie w│a╢nie siΩ rozgrywa│o w okolicy mokrade│. Gdzie╢ ko│o lasku p│yn▒│ strumyk. Kilka godzin wcze╢niej szemra│ cicho, ale teraz by│ potwornie du┐ym potokiem, a p│ynΩ│a w nim krew i posoka. Gdzie╢, daleko od Skalnych Wie┐, da│ o sobie znaµ puchacz, tam musia│o co╢ siΩ dziaµ. *** -Z nimi nie mo┐na zwyciΩ┐yµ, zginiemy!- kto╢ z ch│op≤w krzykn▒│. -Zamilczcie, walczcie dalej, czekaj▒c na ╢mierµ, walczycie o to, ┐eby wasze dzieci wyros│y na wspania│ych ludzi, bo je┐eli my ich nie powstrzymamy, to ╢mierµ stanie siΩ pomst▒ dla wszystkiego, co ┐yje. Niespodziewanie wszyscy nie┐yj▒cy wysnuli z siebie przera┐aj▒c▒ pie╢±, kt≤ra sprawi│a, ┐e ludzie bledli z trwogi. Po╢r≤d rytualnych strof pie╢ni i zgrzytu ┐elaza krzy┐uj▒cego siΩ w boju, da│ siΩ s│yszeµ dono╢ny, ale zniekszta│cony g│os upiora Rady Krucjus: -Krew za krew, ╢mierµ za ╢mierµ, przyzywam was Mudriany! S│u┐cie w imiΩ zemsty! Z ziemi w wielu miejscach zaczΩ│y wychodziµ dziwne stwory, zapiaszczone, by│y pokryte sk≤r▒, ale rozci▒gniΩt▒ jedynie na szkielecie. Wiele powsta│o potwor≤w, a trudno by│o je zliczyµ. Yufrilk teraz ju┐ wiedzia│, walczy o to, ┐eby zgin▒µ na ko±cu, walczy o chwa│Ω po ╢mierci. On pierwszy siΩ otrz▒sn▒│. Bieg│ prosto przed siebie, nie czeka│ na innych, rzuci│ siΩ na jednego z upior≤w, chlastaj▒c go po twarzy mieczem. Gdy tamten zas│oni│ oczy, po kt≤rych przejecha│ krasnoludzki top≤r, Yufrilk zrobi│ potΩ┐ny zamach i ci▒│. Po placu boju przeszed│ g│uchy szmer. -Na wszystkich bog≤w, przecie to nic nie da, znowu powstanie upi≤r w ogniu i lawie! W momencie, gdy s│owa te zabrzmia│y, w strugach deszczu opad│y na ziemiΩ g│owa i dwa ko╢ciste │apska, wkr≤tce i upi≤r oklap│ bezw│adnie w b│oto. Ch│opi schylili g│owy, os│aniaj▒c je rΩkoma, bo nagle przesta│y biµ gromy, a deszcz nie uderza│ ju┐ grubymi kroplami w ziemiΩ, chrzΩst orΩ┐a usta│. Niedaleko, aczkolwiek w mroku s│ychaµ by│o r┐enie ko±skie. Bardzo szybko na polu bitwy pojawili siΩ czterej je╝d╝cy, kt≤rzy zeskoczyli z koni i zaatakowali ko╢ciej≤w. A by│ w╢r≤d nich bia│obrody starzec, kt≤remu sztuka magiczna nie by│a obca. Powr≤ci│y znienacka gromy i deszcz, tak┐e orΩ┐ zacz▒│ krΩciµ siΩ w rΩkach walcz▒cych. Matromutinis rzucaj▒c zaklΩcia, stara│ siΩ jednocze╢nie podchodziµ do Wodana. -Czy┐by╢ zmieni│ zdanie? -Odnalaz│em swoje Przeznaczenie. St▒d tutaj jestem. -Czy┐by ty by│ Wybranym? -Nie, nie jestem nim, ale pisane mi by│o walczyµ tutaj, bo ta walka dotyczy tak┐e mnie, od tamtego czasu, od tego zamachu na kr≤la... -Co?!!! Musieli przerwaµ na chwilΩ, bo pr≤bowa│y ich zaatakowaµ truposze, odparli wsp≤lnymi si│ami ten atak. -To d│uga historia, nie wiem, czy bΩdzie mi dane opowiedzieµ ci j▒ kiedy╢. Rozdzielili siΩ, pomagaj▒c innym. Wspania│a by│a postawa Xelandera, kt≤ry walczy│ jak upi≤r, nie tylko swoje ┐ycie ratowa│ zdecydowanymi ofensywami, ale tak┐e rycerzy, kt≤rzy walczyli u jego boku. Z│y duch za z│ym duchem ulatywa│y z le┐▒cych w b│ocie ko╢ci. Krew i posoka up│ywa│y z le┐▒cych w b│ocie cia│ ludzi. Wiele cia│ w tΩ noc opad│o na wieczno╢µ. Bitwa by│a wspania│a, zaciΩta. Zar≤wno z jednej, jak i z drugiej strony. Szala│y trzy upiory, kt≤re po raz wt≤ry powsta│y w ogniu piekielnym do spe│nienia misji. Odnalaz│o siΩ wielu Naznaczonych w╢r≤d walcz▒cych. Ale nie by│o pory, by patrzeµ na mΩ┐≤w tych. Po╢r≤d ko╢ciej≤w szala│ z dziwnie zakrzywionym mieczem siedemnastoletni ch│opak, kt≤ry wygl▒da│ na mΩ┐czyznΩ. Nie mia│ szczΩ╢cia. Rani│ jedynie truposzy, a dobijani byli przez innych walcz▒cych. U boku siwobrodego starca sta│ m│ody magik, rzucaj▒c ci▒gle czary na ko╢cieje i Mudriany. Walczy│, chocia┐ by│ ju┐ bardzo zmΩczony, a brakowa│o mu mocy. Nie poddawa│ siΩ jednak. Wszyscy walczyli z po╢wiΩceniem, tak jak przepowiednia g│osi│a. To by│a ich jedyna nadzieja. Na placu boju pozostali ju┐ tylko najmΩ┐niejsi i ci, kt≤rym siΩ poszczΩ╢ci│o. Musieli stoczyµ ostatni▒ walkΩ z upiorami i stoj▒cymi w ich obronie ko╢ciejami. »yli jeszcze dow≤dcy. Bez ┐ycia jednak dzie± mia│ zastaµ szewca, kt≤ry w│a╢nie kona│ ze sztyletem w brzuchu i Retra, kt≤rego trup by│ ju┐ zimny po╢r≤d strug deszczu. ChrzΩst ┐elaza, rytmiczne bicie gdzie╢ w oddali i jΩki, stukot gruchotanych ko╢ci, krzyk uchodz▒cego ┐ycia. Wkr≤tce ostatni ko╢ciej zosta│ zg│adzony. Upiory sta│y naprzeciw garstki ledwie ludzi. Chwili nie doczeka│ Xelander, kt≤ry rzuciwszy siΩ na ratunek jednego z rycerzy, zosta│ za niego ugodzony. W chwilΩ potem umar│ ≤w rycerz. Stali naprzeciw siebie Rada Krucjus i ┐yj▒cy. Pozosta│ przy ┐yciu Matromutinis, Yufrilk, Wodan, siedemnastoletni ch│opak nieznany z imienia, a tak┐e pustelnik o imieniu Marcus. Martwy le┐a│ m│ody czarodziej-pustelnik, kt≤ry ostatni▒ dawkΩ mocy zaczerpn▒│ ze swoich si│ witalnych, by uzdrowiµ jakiego╢ z walcz▒cych. Stali naprzeciw siebie, mierz▒c siΩ wzrokiem. Rada Krucjus sta│a nieruchomo, szybko siΩ podnosi│y i opada│y klatki piersiowe ostatnich wojownik≤w na polu bitwy. *** Trzy upiory popatrzy│y na siebie, p≤╝niej na swoich przeciwnik≤w i wybuch│y ╢miechem, przera╝liwym skrzeczeniem, kt≤re ogarnΩ│o mokrad│a. -Czy wy naprawdΩ liczycie, ┐e nas pokonacie? Od│≤┐cie lepiej te zabawki, a zabijemy was szybko, bez zbΩdnych ceregieli. -Ci ludzie nie przelali krwi za to, ┐eby╢my my siΩ teraz poddali za cenΩ szybkiej ╢mierci- Yufrilk nie da│ szansy na odpowied╝ Matromutinisowi i zrobi│ krok do przodu. W jego oczach p│onΩ│a w╢ciek│o╢µ, chΩµ odegrania siΩ za ╢mierµ tych wszystkich ludzi. Zacz▒│ biec, szybko przeby│ dystans, jaki ich dzieli│. -Dobrze, zatem walczcie g│upcy, ╢mierµ jest blisko-upi≤r stoj▒cy na ╢rodku by│ bardzo szybki, nie da│ szans Yufrilkowi, kt≤ry pad│ na ziemiΩ trupem, nienawi╢µ zastyg│a w oczach martwego krasnoluda. -Odsu± siΩ Saviour- bia│ow│osy odezwa│ siΩ do siedemnastolatka o mΩskim obliczu.-Musi siΩ znale╝µ w╢r≤d nas ten jeden, jedyny, ja wierzΩ w tΩ cholern▒ przepowiedniΩ! Czarodziej wykrzycza│ zaklΩcie, kt≤re jednak nic nie zrobi│o upiorom. Rada Krucjus czeka│a, bawi│a siΩ z nimi. Matromutinis i Wodan zaczΩli wsp≤lnie ╢piewaµ runy, a pustelnik o czarnych, nieco pobielonych w│osach rzuci│ siΩ w szale na RadΩ Krucjus. Walczy│, p≤│obrotami przesuwa│ siΩ miΩdzy trzema upiorami, kt≤re w ┐aden spos≤b nie mog│y go trafiµ. Wiedzia│, ┐e zaraz straci ┐ycie, ale musia│ daµ czas do przygotowania zaklΩcia. W ko±cu jeden z upior≤w straci│ cierpliwo╢µ. PodstΩpnie u┐y│ pradawnej magii, kt≤ra zabi│a Marcusa. Na twarzy Savioura pojawi│y siΩ │zy, p│aka│ jak dziecko, straci│ najbli┐sz▒ osobΩ . Ale czarodzieje byli przyzwyczajeni do widoku ╢mierci, zd▒┐yli ju┐ u│o┐yµ czar, o kt≤rym miano m≤wiµ na wieki, ┐e by│ podany w Przepowiedni. -Gvyn an leas Motrieu!!!à- obaj wykrzyczeli na glos, kieruj▒c palec wskazuj▒cy na ╢rodkowego upiora, tego, kt≤ry by│ przed ziemsk▒ ╢mierci▒ wysokim, chudym cz│owiekiem. Z nieba strzeli│a wi▒zka energii, kt≤ra lecia│a prosto na upiora. Ten tylko siΩ roze╢mia│: -Haha, ╢wiat│o ksiΩ┐ycowe, doprawdy, my╢la│em czarodzieje, ┐e staµ was na wiΩcej!- upi≤r wyci▒gn▒│ rΩkΩ tak, ┐eby wi▒zka trafia│a w d│o±. Matriomutinis z Wodanem tylko na to czekali i wykrzyczeli drug▒ czΩ╢µ zaklΩcia: -Matrieu posta myrv!!! Z ich r▒k wystrzeli│a z│ocista wi▒zka, kt≤ra uderzy│a w ╢rodkowego upiora. Energia nimi zachwia│a, ale za wszelk▒ cenΩ musieli utrzymaµ wi▒zkΩ. Upi≤r zacz▒│ krzyczeµ, potwornie wrzeszczeµ, a jego postaµ wygina│a siΩ nienaturalnie. W ko±cu zacz▒│ p│on▒µ, a na ziemiΩ spada│ czarny popi≤│. Gdy ca│kiem sp│on▒│, czarodzieje przerwali zaklΩcie. Opadli na ziemiΩ, padaj▒c w b│oto. Obaj oddychali ciΩ┐ko, a z cz≤│ sp│ywa│ pot, kt≤rego nikt nie m≤g│ odr≤┐niµ od deszczu. Zosta│y dwa upiory, ich oczy wyra┐a│y ogromn▒ w╢ciek│o╢µ. Krew jeszcze nie zosta│a przelana w wystarczaj▒cej ilo╢ci. -Nie╝le, nie╝le, jeste╢my pod wra┐eniem, ale teraz umrzecie. Szkoda tylko, ┐e nasz towarzysz nie bΩdzie m≤g│ nam pom≤c. -Taaakk, zastosowanie czaru blokuj▒cego po tych waszych zabawkach nie by│o g│upie, ale w nastΩpnej misji nikt nie powstrzyma upior≤w Rady Krcucjus. Dwa upiory podesz│y do klΩcz▒cych na ziemi czarodziej≤w i wykonali zamach mieczami... -Nieeeeeeee!!!!!!!!!!!- krzykn▒│ Saviour. G│owy czarodziej≤w opad│y w b│oto, a wok≤│ nich zrobi│a siΩ ka│u┐a krwi. Saviuor zrobi│ siΩ bia│y, nienawi╢µ wzros│a w zap│akanych oczach. -Jak mogli╢cie to zrobiµ? -CzΩ╢ci▒ misji by│a zemsta ma│y, poza tym zadanie jeszcze nie sko±czone... zosta│e╢ jeszcze ty i Skalne Wie┐yce. Saviour zamkn▒│ nagle oczy, a jego cia│o zaczΩ│o ton▒µ w drgawkach. Upiory popatrzy│y na siebie i zrozumia│y. Przygl▒da│y siΩ temu zjawisku nadal, a kiedy Saviour otworzy│ oczy, ich barwa przerazi│a RadΩ. Oczy m│odzika by│y zajΩte kryszta│owym kolorem, a na ustach go╢ci│ ironiczny u╢mieszek. -Czas wype│niµ Przeznaczenie? Brak odpowiedzi. -Musicie znie╢µ na t▒ krainΩ ╢mierµ w akcie zemsty? Zemsty do╢µ ju┐, bo oto ma przyj╢µ Wybrany, kt≤ry powstrzyma mord krainy Dol Matre. Niech do╢µ stanie siΩ misji Rady Krucjus, bo mszcz▒ siΩ na nieodpowiednim ┐yciu, ┐yciu, kt≤re zachowanym byµ powinno. Co siΩ sta│o, wr≤ciµ nie mo┐na, zapobiec nale┐y z│ej przysz│o╢ci. Saviour uni≤s│ rΩce do g≤ry, a z g≤ry sp│ynΩ│a na niego b│yskawica. Uderzy│a z ogromnym impetem, ale on to wytrzyma│. Otacza│a go teraz z│ocista │una ╢wiat│a. Wystawi│ rΩkΩ, a w d│oni pojawia│a siΩ kula energii. Zacisn▒│ j▒ w d│oni, zwr≤ci│ siΩ w stronΩ Skalnych Wie┐ i cisn▒│, a trafi│a ona w zbocze p│askowy┐u, ziemia siΩ osunΩ│a. Niewielu wiedzia│o, ┐e tam znajdowa│o siΩ wej╢cie do kopalni. -Koniec stanie siΩ bezczeszczeniu cmentarzyska, a teraz wyno╢cie siΩ upiory Rady Krucjus, bo nie ma ju┐ tu nic po was. Wasza misja siΩ sko±czy│a skurwiele. M│odzieniec uderzy│ kolejn▒ kul▒ w ziemiΩ, a rozst▒pi│a siΩ skorupa pod upiorami, kt≤re z│orzecz▒c w prastarej mowie elf≤w, do czelu╢ci zosta│y wci▒gniΩte. Zamkn▒│ za nimi czelu╢µ Saviour. *** Ogie± oczyszcza, pomy╢la│ Saviour. Z│ocista kula objΩ│a ogniem cia│a wszystkich, kt≤rzy walczyli tej nocy. P│onΩ│y cia│a, ale pozostanie legenda po tych, kt≤rzy tutaj walczyli, a ja za to osobi╢cie zadbam, my╢la│ sobie dalej. Puchacz z rezygnacj▒ odlecia│, ju┐ po wszystkim, teraz musia│ zaspokoiµ jeszcze jeden g│≤d krwi. Nie by│o ju┐ stukotu but≤w. Ani ┐o│nierskich, ani tych prostych, s│omianych. Nie wolno roniµ │ez, gdy tyle legend wyros│o na zgliszczach tej bitwy. Nie wolno. *** Nasta│ poranek. S│o±ce nie╢mia│o wyjrza│o zza wzg≤rz. Ale na moczarach nie by│o nic, ┐adnych ╢lad≤w, kt≤re ╢wiadczy│yby, ┐e stoczono tam bitwΩ. Nigdzie te┐ nie by│o Savioura. Pozosta│a tylko legenda, kt≤r▒ bΩdzie trzeba rozbudziµ w duszach... *** -Dziaduniu, czy to ju┐ koniec?- dziewczynka blond w│osy zada│a pytanie. -Tak moje dziecko, to ju┐ koniec. Ju┐ nie ma czasu na opowiadanie kolejnej bajki, musicie i╢µ spaµ, jest p≤╝no. - O tej porze dzia│a siΩ bitwa, prawda?- kt≤re╢ z dzieci zapyta│o. -Mhhmmm. -Dziaduniu, kim byli ci pustelnicy? -Widzisz, nie mo┐na powiedzieµ wszystkiego, bo wtedy opowie╢µ przestanie byµ ciekawa. -Ale podpowiedz co╢. Prosimy... -No dobrze, ale musicie dobrze zapamiΩtaµ to, co po wiem, a i tak nie wszyscy zrozumiej▒. Przesz│o╢µ │▒czy siΩ z przysz│o╢ci▒. -Nic z tego nie kapujΩ- najstarszy ch│opiec powiedzia│ to, czego spodziewa│ siΩ bajarz. -A dziaduniu, kim by│ Saviour i czy jeste╢ czarodziejem?- dziewczynka blond w│osy lubi│a zadawaµ pytania. -Hmmmm... na te pytania mogΩ odpowiedzieµ. Widzicie dzieci-bajarz podni≤s│ rΩkΩ, a w jego d│oni pojawi│a siΩ z│ocista kula-tera╝niejszo╢ci▒ budujemy sobie przysz│o╢µ. A r≤┐ne s▒ Przeznaczenia. Ja jeszcze nie doszed│em do swojego. Wszystkie dzieci otworzy│y buzie, a m│ynarzowi zaczΩ│y trz▒╢µ siΩ nogi. -Dziaduniu, ale to znaczy, ┐e ty jeste╢... Saviourem? Ale przecie┐ rze╝ w noc Trust dzia│a siΩ sto trzydzie╢ci sze╢µ lat temu. -Znowu masz racjΩ dziewczynko. Moja misja jeszcze nie dobieg│a ko±ca. MuszΩ pielΩgnowaµ legendΩ, a nie wiem, jak d│ugo przyjdzie mi j▒ jeszcze tworzyµ. W oddali zabrzmia│y bΩbny, rytmiczne uderzanie, to musia│a byµ sprawka magii. Bajarz podni≤s│ siΩ, wydawa│ siΩ bardzo du┐ym w ╢wietle ognia. -Czas na mnie, muszΩ ju┐ i╢µ. Bywajcie dzieci. M│ynarz z ca│ego tego zamieszania zapomnia│ zap│aciµ bajarzowi, ale zap│ata by│a niepotrzebna. Bajarz odszed│ kilkana╢cie krok≤w i w p≤│mroku rozp│yn▒│ siΩ w powietrzu. Sowa, kt≤ra siedzia│a na ga│Ωzi dΩbu, pohukiwa│a kilka razy, po czym zrezygnowana odlecia│a, musia│a zaspokoiµ g│≤d. Odwieczny g│≤d krwi rz▒dzi│ wszystkim w tym ╢wiecie. Od strony g≤r powia│ ch│odny wiaterek, zbyt ch│odny jak na letni▒ porΩ. BΩbny przesta│y biµ. Zosta│a tylko legenda. ***KONIEC*** Snaakee Upiorne Wie┐e; Snaakee |
|||||||
Strona g│≤wna | Wprowadzenie | Bibliografia | Galeria | Download Teksty | MERP | METW | Film | Linki | Chat | Banery | KsiΩgarnia Cytaty | Forum |
||||||||
Serwis zaprojektowa│ i prowadzi: Micha│ Rossa - barahir@tolkien.art.pl |
Patronem serwisu jest .: gate internet services |
Serwisy sponsorowane: fronteria | impart | konferencja z│d | moda i sztuka | rally.pl | wywrota |