Jeszcze tylko raz Dariusz S. Jasi±ski
MΩski cz│onek ma lepszy rozum, ni┐ serce mΩ┐czyzny. DSJ.
1.
Mia│em ju┐ do╢µ wszystkiego. Chcia│em rzuciµ ca│▒ t▒ naukΩ w diab│y i daµ sobie spok≤j z niewyobra┐aln▒ mΩk▒, jakiej do╢wiadcza│em ka┐dego kolejnego dnia przychodz▒c na tΩ bezduszn▒ uczelniΩ.
Zbli┐a│a siΩ sesja, a ja wci▒┐ jeszcze nie by│em pewien z ilu przedmiot≤w uda mi siΩ zaliczyµ µwiczenia, nie wspominaj▒c o egzaminach.
A jednak pok│ady masochistyczne w moim organizmie by│y dostatecznie du┐e, bym jeszcze raz zmusi│ siΩ do przekroczenia progu wydzia│owej czytelni. Wyci▒gn▒│em kartΩ biblioteczn▒. By│a trochΩ podniszczona, ale wci▒┐ jeszcze mo┐na by│o dostrzec ten m≤j debilny wyraz twarzy na zdjΩciu. Wiele mo┐na by│o z pewno╢ci▒ o mnie powiedzieµ, ale nie to, ┐e jestem fotogeniczny.
Pani Hania przyjΩ│a dokument i da│a numerek. Teraz wci▒┐ w kompletnej ciszy, zm▒conej jedynie przewracaniem kartek, przez innych niewolnik≤w wiedzy, kierowa│em swe kroki ku p≤│ce z chemi▒ organiczn▒.
By│em sko±czonym g│upcem, wiedzia│em o tym doskonale, lecz apogeum osi▒gn▒│em sk│adaj▒c papiery na wydziale chemii na Politechnice. By│em typowym umys│em humanistycznym i choµ Janusz Zajdel, wielki, nie┐yj▒cy ju┐ pisarz powiedzia│, ┐e ka┐dy humanista powinien poznaµ choµ trochΩ nauki ╢cis│e, to ja owo "trochΩ" ju┐ dawno przekroczy│em.
Znalaz│em szukany podrΩcznik. By│ gruby i ciΩ┐ki. Sam do siebie wzruszy│em ramionami i rozgl▒daj▒c siΩ po sali szuka│em wolnego miejsca.
Nie by│o ich praktycznie wcale. Wreszcie dostrzeg│em jedno. Jednak to nie krzes│o przyci▒gnΩ│o moj▒ uwagΩ. Zrobi│a to dziewczyna. Anio│. Kr≤tko przystrzy┐ona brunetka w okularach, o buzi tak piΩknej, ┐e omal nie wypu╢ci│em "Boyla" z rΩki. Patrzy│em na jej prawy profil jak urzeczony i choµ zazwyczaj jestem raczej nie╢mia│y, czu│em, ┐e je╢li do niej nie podejdΩ, stracΩ jak▒╢ ┐yciow▒ szansΩ.
Zrobi│em kilka zdecydowanych krok≤w i powiedzia│em magiczne "cze╢µ". Mia│em wra┐enie, jakbym wyrwa│ j▒ z g│Ωbokiego zamy╢lenia. Nie odwracaj▒c g│owy spojrza│a na mnie, lekko rozchylaj▒c usta i mru┐▒c powieki. Czu│em siΩ, jak na lustracji.
- Nie widzia│em ciΩ tu wcze╢niej, jestem Adam.
- I zapewniam ciΩ, ┐e nie chcesz mnie poznaµ.
- Dlaczego tak s▒dzisz?
- Zaufaj mi.
Kiedy╢ pewnie bym siΩ podda│, ale jej magnetyzm by│ na tyle silny, ┐e musia│em brn▒µ dalej.
- Nie ufam ludziom, kt≤rzy rozmawiaj▒c ze mn▒, nie patrz▒ mi w oczy. Co jest takiego we mnie, ┐e nawet na mnie nie spojrzysz?
- Nie w tobie. We mnie.
- Nie ┐artuj.
W jej oczach, a w zasadzie w prawym oku ujrza│em lekkie rozdra┐nienie.
- Chcesz mnie poderwaµ? Zaprosiµ do kina, czy knajpy? Tego chcesz?
- Dok│adnie.
- Jeste╢ tego absolutnie pewien?
- A co to, "Milionerzy"? Absolutnie. To moja ostateczna decyzja.
- Zgadzam siΩ. - spojrza│a w moj▒ stronΩ.
Mam tak▒ jedn▒ wadΩ, ┐e zanim cokolwiek powiem, zawsze najpierw dwa razy siΩ zastanowiΩ (przynajmniej po trze╝wemu). Pewnie dlatego s│owa ugrzΩz│y mi w gardle, nie tworz▒c fal d╝wiΩkowych. Jednak m≤j wyraz twarzy zdradza│ wszystko a┐ za dobrze.
- Ciszej tam! - krzyknΩ│a pani Hania, reaguj▒c na szybk▒ i widaµ zbyt g│o╢n▒ wymianΩ zda±.
By│em jej wdziΩczny, bo wyrwa│a mnie ze stanu apatii. M≤j umys│ pracowa│ na najwy┐szych obrotach. Pomimo wewnΩtrznej walki wygra│a ta szlachetniejsza z moich stron.
- Masz ochotΩ na chi±szczyznΩ? - spyta│em.
- Mimo wszystko zapraszasz mnie?
- M≤wi│em ci, ┐e to moja ostateczna decyzja.
- W takim razie mam ochotΩ...
Cholera jasna! Czu│em, ┐e nie robiΩ dla siebie niczego dobrego, ale nie mog│em zareagowaµ inaczej. Ba│em siΩ, ┐e j▒ zraniΩ. Nie chcia│em byµ kolejnym chamem (a musia│o byµ ich wielu), kt≤ry na widok jej potwornych blizn pooparzeniowych na lewej czΩ╢ci twarzy, ucieknie w pop│ochu. Nie potrafi│em tego zrobiµ.
2.
Tak... To by│ on. Dziwny ch│opak z zasadami. Na jego twarzy malowa│o siΩ zniechΩcenie. By│ zmΩczony, z pewno╢ci▒ bΩdzie szuka│ jakiejkolwiek wym≤wki, ┐eby siΩ nie uczyµ. Mia│am zamiar staµ siΩ takim powodem.
TrochΩ ciΩ┐ko by│o zdobyµ o nim jakie╢ informacje. Przyjaci≤│ mia│ niewielu, ale za to oddanych, wiΩc odpadali. Koleg≤w by│o nieco wiΩcej, tyle, ┐e ci nie znali jego prawdziwej natury. Do wrog≤w nie dotar│am. Czy┐by ich nie mia│? Niemo┐liwe. Na szczΩ╢cie potrafiΩ zdobyµ siΩ na mniej konwencjonalne metody...
Musia│ mnie przede wszystkim zauwa┐yµ. Dlatego nie pozwala│am usi▒╢µ nikomu na krze╢le przede mn▒. A by│o to ostatnie krzes│o... Musia│am go sprowokowaµ. To wydawa│o siΩ │atwe. W ko±cu ma│o kt≤ry mΩ┐czyzna potrafi│ siΩ oprzeµ mojemu prawemu profilowi.
On nie by│ wyj▒tkiem. Pr≤bowa│ nawi▒zaµ znajomo╢µ. Musia│am doprowadziµ nasz dialog do takiego stanu, w kt≤rym, gdy ujrzy mnie ca│▒, nie bΩdzie mu │atwo wycofaµ siΩ z deklaracji zaproszenia mnie. A je╢li nawet zrazi│by siΩ teraz, to mia│am swoje sposoby, by wzbudziµ w nim wyrzuty sumienia. Jego najwiΩkszym b│Ωdem by│ buzuj▒cy testosteron, a jedyn▒ nadziej▒, ┐e jest gejem. Jednak nie by│, a to znaczy│o, ┐e by│ m≤j...
3.
Nigdy jeszcze nie spotka│em tak inteligentnej dziewczyny. By│a prawie idealna. Prawie, bo wci▒┐ lewy profil jej twarzy wzbudza│ we mnie wstrΩt. W│a╢nie - wrΩcz wstrΩt. A jednak ona, jako ca│o╢µ, poza tym felerem by│a jakby dla mnie stworzona. Trudno by│o mi jasno okre╢liµ, co robiµ z ni▒ dalej. Bo na tym jednym wsp≤lnym wyj╢ciu siΩ nie sko±czy│o. Wmawia│em sobie, ┐e posiadanie tak wspania│ej przyjaci≤│ki to fajna sprawa. Jednak┐e, gdy patrzy│em na ni▒, na jej cudown▒ figurΩ i boski prawy profil marzy│em tylko, by znale╝µ siΩ z ni▒ w │≤┐ku.
Wci▒┐ jednak unikali╢my rozmowy na temat jej urazu. Udawa│em, ┐e tego nie dostrzegam, a ona pozorowa│a, ┐e nie zauwa┐a moich niekontrolowanych reakcji, gdy rusza│a g│ow▒.
Jednak po dw≤ch miesi▒cach znajomo╢ci wreszcie And┐elika prze│ama│a lody.
- Pewnie chcesz wiedzieµ, co mi siΩ sta│o?
- Nie, je╢li to dla ciebie bolesne. - sk│ama│em.
- To by│ wypadek z dzieci±stwa. Spad│a mi na twarz p│on▒ca folia. Uratowa│am oko tylko dlatego, ┐e ju┐ wtedy nosi│am okulary. Dzi╢ ju┐ tego prawie nie pamiΩtam. Ca│a sprawa kojarzy mi siΩ tylko z b≤lem, jakiego nikt chyba w ┐yciu nie zazna│.
- Nie mo┐na temu zaradziµ? - docieka│em.
- Praktycznie nie...
- A teoretycznie?
- Jest taka klinika. W Stanach... Tylko, ┐e seria operacji przeszczep≤w tkanki, kosztowa│aby wraz z przelotem i hospitalizacj▒ ponad piΩµdziesi▒t tysiΩcy dolar≤w. To grubo powy┐ej dwustu tysiΩcy z│otych.
- Du┐o, ale przecie┐ mo┐na spr≤bowaµ je zdobyµ.
- »artujesz? Jak? Dzwoni│am do bogatych ludzi, do teleturniej≤w, jednak ci pierwsi gotowi byli ewentualnie daµ pieni▒dze, by ratowaµ czyje╢ ┐ycie, nie na operacje plastyczne. A do konkurs≤w nie mam szczΩ╢cia. Kilka razy by│am ju┐ nawet bliska pope│nienia samob≤jstwa, a najbli┐ej tego dnia, w kt≤rym pierwszy raz do mnie podszed│e╢. W zasadzie sprawi│e╢, ┐e na razie od│o┐y│am ten plan na p≤╝niejszy termin... Widzisz, ludzie mnie unikaj▒. Ty te┐ d│ugo nie wytrzymasz. PrΩdzej, czy p≤╝niej znajdziesz sobie kogo╢ odpowiedniego...
Zosta│em postawiony pod ╢cian▒. Mia│em wra┐enie, ┐e ona oczekuje ode mnie jakiej╢ deklaracji. Ale jakiej?
- Wiesz... Ja jeszcze nawet nie by│am z ch│opakiem. Nikt mnie nie chcia│, wiΩc sam rozumiesz...
Zrozumia│em. I nie mia│em wyj╢cia.
- Widocznie spotka│a╢ samych g│upc≤w, bo ja bardzo chcia│bym siΩ z tob▒ kochaµ.
Spojrza│a na mnie z niedowierzaniem.
- Nie ┐artuj, wcale tego nie chcesz. Przyznaj siΩ!
- Zr≤bmy to zaraz, proszΩ!
4.
Plan by│ prosty. Jak zwykle... Mia│ za dobre serce, ┐eby odwr≤ciµ siΩ ode mnie plecami. Musia│am go tylko sprowokowaµ, by╢my znale╝li siΩ w sypialni. Tam by│ ju┐ ca│kiem m≤j. Ca│kiem bezwolny, jak marionetka.
Najpierw mnie polubi│, potem us│ysza│ rzewn▒ historiΩ o wypadku, nastΩpnie utwierdzi│am go w przekonaniu, ┐e jest jedyna osob▒, kt≤ra trzyma mnie przy ┐yciu, a┐ w ko±cu sk│oni│am go do uprawiania ze mn▒ seksu.
Szybko doceni│ moje zaanga┐owanie. TrochΩ trudno mu by│o uwierzyµ, ┐e to m≤j pierwszy raz. I s│usznie... Jednak nawet nie wspomnia│ o tym.
Przez miesi▒c nie opuszczali╢my sypialni, naturalnie poza moim okresem.
Zakocha│ siΩ we mnie. M≤wi│ o moich walorach intelektualnych, ale te┐ to, ┐e z nikim nie by│o mu dot▒d tak dobrze. Bo i nie mia│o prawa byµ.
Kiedy ju┐ szykowa│am siΩ, by przej╢µ do meritum mojego planu, Adam wpad│ na pomys│, by przedstawiµ mnie swoim rodzicom...
Tego nie przewidzia│am. C≤┐ za niedopatrzenie, by│am na siebie z│a. Nie chcia│am, by zaakceptowa│ mnie tak▒, jaka by│am. Wstrz▒snΩ│y mn▒ te┐ jego s│owa o tym, jak kocha moje blizny, bo s▒ czΩ╢ci▒ mnie, a ja ponoµ by│am dla niego wszystkim. Niew▒tpliwie tym razem przesz│am sam▒ siebie. Musia│am szybko go przekonaµ, ┐e ja tych blizn nie znoszΩ.
5.
Jej plan by│ opracowany w najdrobniejszych szczeg≤│ach. Mia│em wra┐enie, ┐e spΩdzi│a nad nim d│ugie lata, a nie dwa tygodnie. Zreszt▒ nie by│a to pierwsza rzecz, wychodz▒ca z jej ust, w kt≤r▒ tak do ko±ca nie wierzy│em...
W zasadzie wystarczy│o tylko tam wej╢µ, wzi▒µ swoje, wyj╢µ i wys│aµ And┐i za ocean. A jednak straszliwie to k│≤ci│o siΩ z moim sumieniem. Nie by│em cz│owiekiem, kt≤ry potrafi│ dokonaµ przestΩpstwa, lecz rozumia│em te┐, ┐e dla niej to jedyna szansa. Kocha│em j▒... Mia│em tez powody, by przypuszczaµ, ┐e i ona kocha mnie, mimo, i┐ wymaga│a, bym podj▒│ tak trudn▒ decyzjΩ. Przez tydzie± walczy│em z sob▒, a ka┐dy kolejny dzie±, kiedy widzia│em na jej twarzy ogromne cierpienie, przybli┐a│ mnie do post▒pienia wbrew temu, jak dotychczas ┐y│em. I zdecydowa│em siΩ.
Siedzia│em w samochodzie, czekaj▒c na dogodny moment. Sklep zamykany by│ za dziesiΩµ minut, ale dzi╢ w│a╢ciciel mia│ jeszcze trochΩ w nim zabawiµ.
Piwnic▒ dosta│em siΩ do wewn▒trz. Znaj▒c na pamiΩµ ca│y plan And┐i, zachowywa│em siΩ do╢µ pewnie. Wybi│em na klawiaturze alarmu kod i po jego zaakceptowaniu przez system antyw│amaniowy, przekrΩci│em zamek w drzwiach. By│em w ╢rodku.
Maska na twarzy, pistolet i torba w rΩku, rΩkawiczki, a w kieszeni ╢rodek usypiaj▒cy... Czu│em siΩ parszywie, ale brn▒│em dalej.
- Ani mi siΩ rusz! - krzykn▒│em do leciwego jubilera.
- Bo┐e... - wyjΩcza│.
- Nie chcΩ ci zrobiµ krzywdy. ChcΩ tylko, by╢ w│o┐y│ do tej torby ca│▒ bi┐uteriΩ, jak▒ masz i ca│▒ forsΩ. Jeste╢ ubezpieczony na dwa miliardy?
- Starych...
- Tyle w│a╢nie chcΩ. ObiecujΩ, ┐e po spieniΩ┐eniu ca│o╢ci zwr≤cΩ ci wszystko, co przekroczy t▒ kwotΩ. Nie bΩdziesz stratny. Ja nie robiΩ tego dla zysku... RatujΩ komu╢ ┐ycie.
- Gro┐▒c broni▒?...
- Ostatni▒ rzecz▒, jak▒ bym chcia│, to u┐ycie jej, wiΩc siΩ nie oci▒gaj. Nie mam czasu.
- Dobrze.
Mia│ chyba z sze╢µdziesi▒t lat, nie by│ zramola│ym staruszkiem i trochΩ by│o mi go ┐al. Co╢ b│yszcza│o w jego oczach. By│em pewien, ┐e strach...
Za szyb▒ wydawa│o mi siΩ, ┐e ujrza│em And┐i. Na chwilΩ spu╢ci│em wzrok ze staruszka.
"Uwa┐aj, on ma bro±!!!" us│ysza│em, jak kto╢ krzyczy do moich my╢li. Spojrza│em na jubilera, w│a╢nie unosi│ w g≤rΩ pistolet. Ju┐ teraz mnie ol╢ni│o. To, co mia│ w oczach to nie by│ strach. To by│a desperacja.
Przez kr≤tki moment waha│em siΩ, ale gdy wylot lufy mia│em ju┐ na wysoko╢ci twarzy odruchowo poci▒gn▒│em za spust. Do ╢rodka wpad│a policja. By│em zagubiony, strzeli│em w ich kierunku. Oni w moim... Obraz przesuwa│ siΩ w zwolnionym tempie. Widzia│em, jak w moim kierunku lec▒ kule. Prosto w twarz. Z ka┐dym u│amkiem sekundy by│y coraz bli┐ej.
Zza rozbitej szyby spogl▒da│a na mnie And┐elika. By│a u╢miechniΩta?!
Poczu│em, jak fala gor▒ca przebija siΩ przez moje czo│o. I ten b≤l...
6.
Nawet przez chwilkΩ zrobi│o mi siΩ przykro. Le┐a│ w ka│u┐y krwi. I ta rozwalona czaszka... Jubiler nie ┐y│. Ranny gliniarz pewnie te┐ przekrΩci siΩ w szpitalu. Nie wygl▒da│ najlepiej. Wszystko posz│o, jak z p│atka. On by│ w ╢rodku, ja wezwa│am policjΩ i w ten spos≤b zaliczy│am ju┐ dziewiΩciu. Bardzo chcia│am mieµ normaln▒ twarz. Operacji w swoim ┐yciu przesz│am ju┐ tyle, ┐e choµ ka┐dy z nich pewnie zdoby│by dla mnie te pieni▒dze, to ja mia│am ju┐ do╢µ szpitali. Wybra│am │atwiejsz▒ drogΩ. Pakt z szatanem... Wystarczy│o sprowadziµ dziesiΩciu wybranych przez niego ludzi na z│▒ drogΩ. Sami mΩ┐czy╝ni... Bana│, choµ na pocz▒tku mia│am jakie╢ zahamowania. Na szczΩ╢cie te zostawi│am gdzie╢ daleko za sob▒. DziesiΩµ ich dusz, plus jedna moja po ╢mierci to cena, kt≤r▒ warto by│o zap│aciµ za normalne ┐ycie. Tym bardziej, ┐e teraz zosta│ mi ju┐ tylko jeden...
ú≤d╝ dn. 02-04.01.2001
Dariusz S. Jasi±ski poczta: djas@go2.pl
|