Darmowa prenumerata - tu i teraz!
Menu
- Redakcyjne
- Strefa NN
- Net
- Teksty powa┐ne
- Polemiki
- Dzikie My╢li
- Meritum
- Filozofia
- Ksi▒┐ki
- Poezja
- Opowiadania
- Teksty zabawne
- Grafika
- Komputery
- nn_film NO. 13
- Muzyka
- WstΩp
- Bajka o chochlikach
- Czas
- Heavymetalowy piorun
- Iskra
- Jeszcze tylko raz
- Mieszkanie
- Nil
- Pude│ko
- Ten moment
- Uzdrowicielka
- ZaklΩta - Odczarowanie
- Zmierzch na horyzoncie
BezImienny - wersja online!
Poprzedni artyku│NastΩpny artyku│ Opowiadania  

Uzdrowicielka


Dariusz S. Jasi±ski

      Przychodzi│a do naszej osady wraz z pierwszymi oznakami wiosny. Robi│a tak odk▒d pamiΩtam, a jej przybycie niezmiennie wywo│ywa│o wielkie poruszenie. Dosz│o nawet do tego, ┐e rada Sorbony postanowi│a nie zwracaµ uwagi na kalendarz i pierwszy dzie± tej najpiΩkniejszej pory roku og│aszaµ wraz z jej pojawieniem siΩ u nas. Organizowano w≤wczas wielkie ╢wiΩto, a mieszka±cy naszej osady zapominali o troskach codziennego ┐ycia. Dzieciom pozwalano biegaµ do p≤╝nej nocy, a doro╢li upijali siΩ winem. Wraz z jej powrotem na twarzach chorych pojawia│ siΩ u╢miech. By│a dla nas czym╢ wiΩcej, ni┐ tylko uzdrowicielk▒, traktowali╢my j▒ jak boginiΩ.

      Gdy by│a z nami nikt nie podupada│ na zdrowiu, nie by│o poronie±, a dzieci rodzi│y siΩ bez wad genetycznych. Przebywa│a z nami nie d│u┐ej ni┐ miesi▒c. Gdy nas opuszcza│a, zwykle po kryjomu, w ╢rodku nocy, serca mieszka±c≤w Sorbony zn≤w nape│nia│y siΩ lΩkiem. Rozumieli╢my jednak, ┐e musia│a i╢µ swoj▒ drog▒, by pomagaµ innym ludziom. Jednak podczas tego kr≤tkiego okresu, czuli╢my siΩ wyj▒tkowi.

      Mia│a na imiΩ Jona. Nikt nie wiedzia│ w jakim by│a wieku. Pierwszy raz pojawi│a siΩ w osadzie czterdzie╢ci dwa lata temu, a jednak nie wygl▒da│a na wiΩcej, ni┐ lat trzydzie╢ci. Urod▒ nie mog│a jej dor≤wnaµ nawet najpiΩkniejsza dziewczyna z Sorbony, za jak▒ uwa┐a│em SetiΩ.

      Setia by│a moj▒ narzeczon▒. Wkr≤tce mieli╢my zostaµ ma│┐e±stwem. Wybra│a mnie spo╢r≤d licznego grona kandydat≤w, co uzna│em za wielkie wyr≤┐nienie. By│a moj▒ przyjaci≤│k▒ od zawsze, a jednak jako chyba jedyna dziewczyna nie adorowa│a mnie. Inne wiecznie krΩci│y siΩ przy mnie, zachwala│y moj▒ niezwyk│▒ odporno╢µ, szepta│y, jaki jestem przystojny. Z Seti▒ by│o inaczej, potrafili╢my godzinami rozmawiaµ o wszystkim. By│a m▒dra i wydawa│o mi siΩ, ┐e to dlatego dobrze czu│em siΩ w jej towarzystwie. Wszystko by│o proste, dop≤ki rada nie og│osi│a, ┐e Setia jest gotowa do zam▒┐p≤j╢cia. Nie zamierza│em pocz▒tkowo na to zareagowaµ, jednak, gdy u╢wiadomi│em sobie, ┐e spΩdzi ┐ycie z kim╢ innym, ┐e innemu urodzi potomstwo, zacz▒│em odczuwaµ b≤l, taki sam, jak po ╢mierci matki. Nie by│em pewien, czy postΩpujΩ s│usznie, ale zg│osi│em swoj▒ kandydaturΩ. Znalaz│em siΩ w gronie prawie wszystkich kawaler≤w Sorbony, obawia│em siΩ, ┐e wybierze Kaja lub Zoltana. Zawsze okazywa│a im wielk▒ sympatiΩ. Na szczΩ╢cie myli│em siΩ. Gdy rada og│osi│a moje imiΩ by│em najszczΩ╢liwsz▒ osob▒ na ca│ym ╢wiecie. Dopiero p≤╝niej przyzna│a, ┐e kocha│a mnie od dawna, jednak nie chcia│a mi siΩ narzucaµ, czeka│a na jaki╢ gest z mojej strony. Ja czeka│em na co╢ podobnego. Na szczΩ╢cie nie okaza│em siΩ byµ sko±czonym g│upcem i zrobi│em ten pierwszy krok.

      Okres narzecze±stwa trwa wed│ug naszych zwyczaj≤w r≤wny rok. W dziewi▒tym miesi▒cu Setia zachorowa│a. Od zako±czenia wojny minΩ│o ju┐ osiem dekad, a jednak wci▒┐ wyciska│a na nas swoje piΩtno. Uk│ad odporno╢ciowy tych, kt≤rzy urodzili siΩ po zag│adzie by│ bardzo s│aby, ale w tym przypadku diagnoza okaza│a siΩ byµ wyj▒tkowo okrutna. Setia mia│a nowotw≤r m≤zgu. By│ zbyt zaawansowany, by usun▒µ go naszymi metodami. Zna│em tylko jedn▒ osobΩ, kt≤ra mog│aby nam pom≤c. Tym kim╢ by│a Jona...

      Przez ponad dwa miesi▒ce czeka│em na ni▒ z utΩsknieniem. Czeka│em bardziej, ni┐ zazwyczaj. Nigdy nikomu siΩ do tego nie przyzna│em, bo by│oby to ╢wiΩtokradztwem, ale jedyn▒ kobiet▒, kt≤rej bardziej pragn▒│em od Setii, by│a w│a╢nie Jona. Moja mi│o╢µ do niej graniczy│a z uwielbieniem, by│a uosobieniem czego╢ nieosi▒galnego, szczeg≤lnie dla mnie. Ju┐ jako piΩtnastolatek zdawa│em sobie z tego sprawΩ. Upewni│em siΩ, gdy kiedy╢ uda│o mi siΩ j▒ podejrzeµ podczas k▒pieli. Ten obraz utkwi│ mi g│Ωboko w pamiΩci. Z jej cia│a emanowa│a tak wielka energia, i┐ zdawa│o mi siΩ, ┐e mogΩ z niej czerpaµ do woli.

      Od tamtej pory stara│em siΩ do niej zbli┐yµ. Chcia│em zachorowaµ, by mog│a po│o┐yµ na mnie swoj▒ cudown▒ d│o±, by spojrza│a na mnie czule. To by mi wystarczy│o. Biega│em boso po ╢niegu, p│ywa│em w lodowatej wodzie w ubraniu, a potem sta│em mokry na mrozie. Przebywa│em z chorymi, licz▒c, ┐e zara┐▒ mnie swoimi chorobami, jednak nigdy nic siΩ mnie nie ima│o. Wiele razy przeklina│em swoje idealne zdrowie, poniewa┐ przez nie, nie mog│em zbli┐yµ siΩ do Jony.

      Teraz, dziΩki Setii mia│em wreszcie dostaµ swoj▒ szansΩ. Jej rodzice dawno ju┐ umarli, m│odszy brat podzieli│ ich los w zesz│ym roku. Teraz ja by│em jej najbli┐sz▒ osob▒ i to ja mia│em trzymaµ j▒ za rΩkΩ podczas zabiegu. Brzydzi│em siΩ sob▒, ale nic nie mog│em poradziµ na to, ┐e by│em wdziΩczny Bogu za jej chorobΩ.

     

      ***

Tego dnia zbudzi│y mnie g│o╢ne krzyki ciesz▒cych siΩ dzieci. Serce zabi│o mi szybciej, wiedzia│em co to mo┐e oznaczaµ. Nie myli│em siΩ, Jona przyby│a o ╢wicie.

      Setia wygl▒da│a bardzo ╝le, pochyli│em siΩ nad ni▒ i delikatnie poca│owa│em w czo│o.

      - Wkr≤tce bΩdziesz zdrowa. Jona jest ju┐ u nas. - szepn▒│em.

      - My╢lisz, ┐e nie jest za p≤╝no? Zdo│a mi pom≤c?

      Odk▒d pamiΩtam tylko dwa razy Jona nie by│a w stanie wyleczyµ chorych, jednak tym razem wierzy│em, ┐e nie bΩdzie to nic ponad jej si│y.

      - Na pewno da sobie radΩ. Miewa│a ciΩ┐sze przypadki. - stara│em siΩ zbagatelizowaµ problem, lecz nie by│em ju┐ tak tego pewien - Za kilka lat nasze dzieci przybiegn▒ do nas, by og│osiµ jej powr≤t. - mrugn▒│em okiem i u╢miechn▒│em siΩ

      - Zawsze umia│e╢ mnie pocieszyµ. Tak bardzo siΩ cieszΩ, ┐e jeste╢ przy mnie. Bez ciebie ju┐ dawno bym siΩ podda│a... Kocham ciΩ, bardziej ni┐ mo┐esz przypuszczaµ.

      - Ja te┐, s│oneczko.

      - A dzieci... - zawaha│a siΩ na chwilΩ - Mam nadziejΩ, ┐e odziedzicz▒ po tobie zdrowie.

      Pog│adzi│em j▒ po w│osach.

      - ªpij, p≤jdΩ ciΩ zapisaµ.

      Uda│em siΩ do domu, w kt≤rym rezydowa│a rada. Przed drzwiami ustawi│a siΩ ju┐ d│uga kolejka. Kilka os≤b zdoby│o siΩ na gest przepuszczenia mnie. Znali SetiΩ i jej dolegliwo╢µ, a te kilka krok≤w naprz≤d przybli┐y│o mnie o kilka dni do momentu, gdy bΩdΩ oddalony od Jony na odleg│o╢µ jednego oddechu.

Zastanawia│em siΩ, w jaki spos≤b wyra┐Ω jej swoj▒ wdziΩczno╢µ? Musia│em siΩ ograniczyµ do pe│nego szacunku uca│owania d│oni. My╢la│em te┐, by rzuciµ siΩ jej do st≤p, ale tak robi│y jedynie kobiety. Zreszt▒ duma nie pozwoli│aby mi na to. Pragn▒│em byµ jej kochankiem, a nie niewolnikiem. Choµ pewnie zgodzi│bym siΩ i na tak▒ rolΩ, by tylko byµ przy niej.

Wieczorem rozpoczΩ│a siΩ biesiada. WiΩkszo╢µ Sorbo±czyk≤w zasiad│a przy suto zastawionych sto│ach. Muzyka gra│a, a wszyscy ╢wietnie siΩ bawili. Jona zajΩ│a miejsce w╢r≤d najznamienitszych mieszka±c≤w osady. Oficjalnie witano zar≤wno j▒, jak i nadej╢cie wiosny. Nie by│o mnie tam. TΩ noc spΩdzi│em z Seti▒. Dziewczyna namawia│a mnie, bym j▒ zostawi│, ale ja wola│em spotΩgowaµ napiΩcie i poczekaµ na swoj▒ kolej. Termin zabiegu przypada│ za cztery dni. Po d│ugich latach wydawa│o siΩ to takie bliskie. Poza tym wiedzia│em, ┐e zostaj▒c, sprawiΩ trochΩ rado╢ci Setii. Po│o┐y│em siΩ przy niej, dotykaj▒c g│ow▒ jej ramienia. Szeptali╢my o przysz│o╢ci, o wsp≤lnym ┐yciu, o naszym domu, pe│nym dzieci. To by│ cudowny wiecz≤r, choµ mia│em niejasne wra┐enie, ┐e Setia co╢ przede mn▒ ukrywa│a. S▒dzi│em, ┐e by│ to strach przed ╢mierci▒.

Kiedy Setia zasnΩ│a wspomina│em w my╢lach wspania│e, spΩdzone wsp≤lnie dni sprzed jej choroby. I tylko d╝wiΩki wpadaj▒ce przez okno przywodzi│y co chwila na my╢l obraz Jony. Nie potrafi│em go odpΩdziµ. W ko±cu i mnie sen przyni≤s│ ukojenie.

      ***

By│em bardzo spiΩty, wioz▒c SetiΩ do domku, w kt≤rym jak co roku mieszka│a Jona. »a│owa│em, ┐e uzdrowicielka nie sk│ada│a wizyt domowych. Nawet tak kr≤tka podr≤┐ na w≤zku nie by│a dobra dla coraz s│abszej Setii. Dzie± na szczΩ╢cie by│ do╢µ ciep│y, s│o±ce grza│o wystarczaj▒co mocno, by ukoiµ zmΩczenie.

Kiedy ju┐ znale╝li╢my siΩ w pokoju przyjΩµ, u│o┐y│em delikatnie dziewczynΩ na │≤┐ku. Jej wzrok wyra┐a│ nadziejΩ. Z niecierpliwo╢ci▒ czekali╢my na JonΩ. Kiedy drzwi siΩ otworzy│y i na progu stanΩ│a ona, pod╢wiadomie wstrzyma│em oddech. By│a piΩkna jak zawsze. Serce zabi│o mi szybciej.

- Jak siΩ czujesz moja droga? Masz na imiΩ Setia?

- Tak... Z dnia na dzie± jest coraz gorzej...

- Rzeczywi╢cie, tak ╝le, jak teraz jeszcze nie wygl▒da│a╢. PamiΩtam ciΩ z poprzednich wizyt, mam dobr▒ pamiΩµ do twarzy i chor≤b. Dot▒d by│y to jakie╢ drobne dolegliwo╢ci, z kt≤rymi i beze mnie pewnie by╢ sobie poradzi│a, ale dzi╢ rzeczywi╢cie jestem ci potrzebna. Za╢ ty m│odzie±cze jeste╢ tu chyba nowy? Sk▒d pochodzisz?

Pr≤bowa│em skupiµ siΩ na sensie jej s│≤w, choµ bΩd▒c tak blisko niej mia│em z tym ogromne problemy.

- Jestem st▒d... - odpar│em dr┐▒cym g│osem.

- To dziwne, bo nie przypominam sobie ciebie. Ale to nieistotne, zabierajmy siΩ do rzeczy. Jak masz na imiΩ ch│opcze?

Ten nieco protekcjonalny ton przywr≤ci│ mi wewnΩtrzn▒ r≤wnowagΩ. Nagle zda│em sobie sprawΩ, ┐e jestem dla niej nikim. Jeszcze jednym szarym mieszka±cem jakiej╢ nic nie znacz▒cej osady, gdzie╢ na kra±cach upad│ej cywilizacji.

- Ariel.

- Kim on jest dla ciebie? Narzeczonym?

- Tak. - odpar│a Setia.

- WiΩc Arielu, z│ap swoj▒ narzeczon▒ za rΩkΩ.

Sama po│o┐y│a swoj▒ d│o± na czole Setii i zamknΩ│a oczy. Wiedzia│em z opowie╢ci innych, ┐e w tej chwili szuka│a ognisk choroby. Nagle oderwa│a d│o±, jakby siΩ oparzy│a. Spojrza│a na mnie dziwnie przera┐onym wzrokiem, po chwili jednak wr≤ci│a do poprzedniej czynno╢ci. Trwa│a tak jeszcze parΩ chwil, po czym ponownie odsunΩ│a rΩkΩ.

- Nigdy nie ukrywam przed pacjentami, je╢li sprawa jest powa┐na. Tak w│a╢nie jest z tob▒, dziewczyno. Choroba dokona│a w twoim organizmie strasznego spustoszenia. A┐ dziw bierze, ┐e... D│ugo chorujesz?

- Dwa miesi▒ce. - odpar│em za SetiΩ.

Jona przyjrza│a mi siΩ uwa┐nie.

- Hmm... To bΩdzie du┐o trudniejsze ni┐ przypuszcza│am... Ariel, wyjd╝ na chwilΩ. MuszΩ z ni▒ porozmawiaµ w cztery oczy.

- Ale...

- Wyjd╝, proszΩ...

Wyszed│em. Co╢ by│o nie tak. Zacz▒│em siΩ niepokoiµ. Wszystko mia│em zaplanowane, to mia│ byµ m≤j szczΩ╢liwy dzie±. Jona mia│a wyleczyµ SetiΩ, ja mia│em jej podziΩkowaµ, a potem ┐yµ z Seti▒ d│ugo i szczΩ╢liwie. Jak w bajkach. By│em przera┐ony.

Po kilku minutach Jona wezwa│a mnie z powrotem.

- Zabierz SetiΩ do domu, a potem przyjd╝ do mnie, musimy porozmawiaµ.

- Nie pomo┐esz jej?

- Jeszcze nie wiem czy bΩdΩ w stanie, po╢piesz siΩ, bΩdΩ na ciebie czekaµ.

By│em ca│kiem zagubiony. Musia│em wiedzieµ, o czym rozmawia│y ze sob▒, pr≤bowa│em wyci▒gn▒µ to od Setii w domu.

- Nie pytaj mnie o to. Sama ci powiem, je╢li wszystko dobrze siΩ sko±czy. Jona powiedzia│a, ┐e lepiej, bym na razie to przemilcza│a. Ma racjΩ, te┐ tak uwa┐am. Id╝, ona czeka.

Pobieg│em.

***

- Usi▒d╝. MuszΩ siΩ upewniµ, co do ciebie. Powiedz mi, czy ty chorowa│e╢ kiedykolwiek?

Zaj▒│em miejsce naprzeciw niej.

- Nie - odpar│em.

- Tak przypuszcza│am... Masz to po ojcu, czy matce?

- Nie wiem, oboje od dawna nie ┐yj▒.

- To w zasadzie nie jest istotne. Oczywi╢cie zdajesz sobie sprawΩ, ┐e jeste╢ wyj▒tkowym cz│owiekiem? Wok≤│ wszyscy zapadali na przer≤┐ne choroby, a tobie nigdy nic nie by│o. Zastanawia│e╢ siΩ dlaczego tak jest?

- Nie.

- Widzisz, po wojnie ludzko╢µ uleg│a przer≤┐nym mutacjom. Ci kt≤rzy prze┐yli wydawali na ╢wiat dzieci w wiΩkszo╢ci przypadk≤w zdegenerowane. Ci kt≤rzy s▒ dzi╢ twoimi s▒siadami to nieliczni, dla kt≤rych zmiany nie by│y tak straszliwe. S▒ na tyle silni, by dalej siΩ rozmna┐aµ. Ale mutacje w niekt≤rych wypadkach okaza│y siΩ korzystne. My jeste╢my takimi wyj▒tkami.

- Ale r≤┐nimy siΩ od siebie. Ty potrafisz uzdrawiaµ. Masz dar.

- Nie jest to takie proste... To, ┐e nie chorujesz to nie jest nadzwyczajna odporno╢µ twojego organizmu. Wszyscy potrzebujemy energii do ┐ycia. Jedzenie zawiera j▒, ale nie jest to wystarczaj▒ca dawka, by byµ wiecznie zdrowym. Ty czerpiesz sw▒ si│Ω z innych ┐ywych istot, najczΩ╢ciej ludzi. Wysysa│e╢ j▒ z rodzic≤w, to samo zrobi│e╢ Setii. Nie panujesz nad tym, zabierasz zbyt wiele pojedynczym osobom. Zabijasz ich nawet nie zdaj▒c sobie z tego sprawy...

- O czym ty m≤wisz?!

- Jeste╢ zagro┐eniem... Siadaj! Nie sko±czy│am. Masz jednak trochΩ racji, r≤┐nimy siΩ od siebie. Ja poza tym, ┐e zabieram innym ich energiΩ, potrafiΩ tak┐e j▒ oddawaµ. Ty nie. Jeste╢ ca│kowicie zablokowany. Tylko ja jestem przy tobie bezpieczna, potrafiΩ siΩ przed tob▒ obroniµ. Setia nie potrafi│a, zabra│e╢ jej zbyt du┐o. W tej chwili, ┐eby jej pom≤c musia│abym oddaµ wszystko, co sama posiadam, albo wyssaµ energiΩ z kilku ludzi, skazuj▒c ich tym samym na ╢mierµ. Tak to wygl▒da...

- Nie wierzΩ ci! Nie zabi│em nikogo!

Jona nic nie odpar│a, pokiwa│a tylko g│ow▒. Wsta│em z miejsca. Czu│em, jak co╢ cieknie mi po policzkach. To by│y │zy. Jona te┐ wsta│a, podesz│a do mnie, wytar│a wierzchem d│oni twarz, przesunΩ│a j▒ po moich ustach, z│apa│a mnie za szyjΩ i przytuli│a do swego ramienia.

- Zabi│em SetiΩ...- szepn▒│em.

- To nie twoja wina, nie wiedzia│e╢...

B≤l zacz▒│ mieszaµ siΩ z jej zapachem, ju┐ nie wiedzia│em czego by│o wiΩcej. Zawsze pragn▒│em tej chwili, ale nie za tak▒ cenΩ. G│adzi│a mnie po w│osach. Nie wytrzyma│em. Zatopi│em usta na jej szyi, musn▒│em j▒ jΩzykiem. Poczu│em, jak zadr┐a│a. Ju┐ nie czu│em b≤lu, liczy│a siΩ tylko Jona. Poczu│em na swoich jej usta. ZaczΩ│a zdzieraµ ze mnie koszulΩ. Wszystko potoczy│o siΩ b│yskawicznie. Nie potrafi│em i nie chcia│em przestaµ.

To by│o bardziej, ni┐ doskona│e. Rozumieli╢my siΩ wspaniale, doszli╢my r≤wnocze╢nie. Nasze przyspieszone oddechy miesza│y siΩ, ton▒│em w niej. A potem przysz│o otrze╝wienie...

- Bo┐e... Co ja robiΩ?...

- To nic z│ego.

- A Setia? Ona cierpi, a ja?... Zabijam j▒ i zdradzam.

Zacz▒│em szybko siΩ ubieraµ.

- Ariel! Zaczekaj. Nic nie rozumiesz! Nie mo┐esz wr≤ciµ do tamtego ╢wiata. Teraz ju┐ wiesz, kim jeste╢. Tylko ze mn▒ mo┐esz dzieliµ szczΩ╢cie. A ja tylko z tob▒ mogΩ siΩ zwi▒zaµ! Ca│e ┐ycie szuka│am kogo╢ takiego, jak ty. Jeste╢my nie╢miertelni, nie musimy siΩ starzeµ. ChodzΩ od wioski do wioski. LeczΩ ludzi odbieraj▒c cz▒stkΩ energii zdrowym, oddaj▒c chorym. OdrobinΩ zabieram dla siebie. BΩdΩ zabiera│a dla nas obojga. BΩdziemy ┐yµ wiecznie. Ty i ja. Wiem, ┐e wielu o mnie marzy│o, ty te┐. Widzia│am to w twoich oczach, gdy tu przyszed│e╢. Przecie┐ mnie pragn▒│e╢. Nadal pragniesz. Mo┐esz mieµ to stale.

- Ale Setia...

- O niej te┐ zapomnij, pomogΩ ci. Zdejmij to z siebie, we╝ mnie raz jeszcze.

***

Opu╢cili╢my osadΩ w nocy. To by│o w stylu Jony. Mieszka±cy pewnie zdziwili siΩ tylko, ┐e tak kr≤tko by│a w Sorbonie. Po kilku dniach podr≤┐y dotarli╢my do innej wioski. Zosta│em tam przyjΩty jak kr≤l. By│em towarzyszem Jony, a to dawa│o mi prawo do bycia kim╢ wa┐nym.

Ci▒gle czu│em jednak wyrzuty sumienia, po tym, jak zostawi│em SetiΩ. Nawet nie mog│em siΩ z ni▒ po┐egnaµ. Jona mi nie pozwoli│a. Gdy tylko zauwa┐a│a moje przygnΩbienie oddawa│a mi siΩ. Robi│a wszystko, bym nie my╢la│ o przesz│o╢ci. Ale to nie by│o takie proste.

Potem by│y wci▒┐ kolejne miejsca, wci▒┐ nowi ludzie, kt≤rzy wierzyli w cudown▒ moc Jony. Nie wiedzieli, ┐e zabiera│a im ich w│asne ┐ycie i karmi│a nim siebie i mnie. Min▒│ rok, potem drugi, trzeci, a my wci▒┐ byli╢my w drodze. Omijali╢my tylko SorbonΩ. Nie chcia│a tam wracaµ, bym nie popad│ w nostalgiΩ, bym nie czu│ siΩ zn≤w winny. Nie potrafi│a zrozumieµ, ┐e wci▒┐ mia│em przed oczyma ufne spojrzenie Setii, kt≤r▒ zawiod│em. Nie pr≤bowa│em nawet sobie wyobraziµ, co czu│a, gdy znikn▒│em z Jon▒. Udawa│em przed ni▒, ┐e o tym nie my╢lΩ, a ona nawet nie stara│a siΩ dostrzec tego, co trawi│o mnie od ╢rodka. Zaczyna│em j▒ nienawidziµ. Nie by│a ju┐ dla mnie bogini▒, a jednak potrafi│a uzale┐niµ mnie od siebie. Zbyt wiele od niej dostawa│em, by m≤c od niej odej╢µ.

***

To zdarzy│o siΩ w czasie kolejnej podr≤┐y. Pierwszy raz zobaczy│em w≤wczas pojazd mechaniczny. S│ysza│em z opowie╢ci, ┐e kiedy╢ ludzie czym╢ takim siΩ poruszali. Najwyra╝niej cywilizacja zaczyna│a siΩ odbudowywaµ, tylko my byli╢my od niej zbyt daleko, by to zobaczyµ.

Jechali w naszym kierunku. Kiedy wysiedli Jona zblad│a. Pierwszy raz zobaczy│em j▒ w takim stanie. Rzucili siΩ na ni▒, chcia│em stan▒µ w jej obronie, ale by│o ich zbyt wielu. Powalili nas oboje, skuli i wrzucili do pojazdu. By│em sko│owany

- Kto╢ ty? - spyta│ jeden z napastnik≤w.

- Ariel.

- Co tu z ni▒ robisz? Jeszcze ciΩ nie po│knΩ│a? Masz ch│opie szczΩ╢cie, ┐e j▒ dorwali╢my. Szukali╢my jej od lat.

- Nie wiem, czego od nas chcecie? Nic nie zrobili╢my...

- Ty, mo┐e nie. Za to ona ju┐ d│ugo nie poci▒gnie. Widzisz, m│odzie±cze, w czasie wojny u┐yto wszelkiej dostΩpnej broni. Chemicznej, biologicznej i atomowej. OpamiΩtanie przysz│o odrobinΩ za p≤╝no i stanΩli╢my na krawΩdzi wymarcia. Ci kt≤rzy prze┐yli wojnΩ wci▒┐ nie mogli byµ bezpieczni na naszej planecie. Skutki promieniowania, liczne wirusy i inne ska┐enia wci▒┐ dawa│y siΩ we znaki. Robili╢my, co mogli╢my, by je zniwelowaµ. Dzi╢ atmosfera jest czysta i mo┐emy ┐yµ w spokoju. Ale tu┐ po wojnie wci▒┐ padali╢my jak muchy. Na szczΩ╢cie natura nie pozwoli│a, by jej dzieci ca│kiem wyginΩ│y. Pojawi│y siΩ mutacje, kilkoro dzieci mia│o prawdziwy dar. Nazywali╢my je RH, to skr≤t od legendarnego Robin Hooda, kt≤ry zabiera│ bogatym i oddawa│ biednym. RH to w│a╢nie robi│y. Zabiera│y si│Ω zdrowym, by ratowaµ s│abszych. DziΩki nim mogli╢my przetrwaµ najtrudniejsze chwile. Jednak ona nie by│a altruistk▒. Zabiera│a dla siebie coraz wiΩcej. Zanim siΩ zorientowali╢my co robi, zabi│a prawie ca│e osiedle. Uciek│a nam gdzie╢, gdzie nie byli╢my w stanie do niej dotrzeµ. ZaczΩ│a przed wami udawaµ uzdrowicielkΩ, choµ tak naprawdΩ ┐erowa│a na was, niczym paso┐yt. B≤g jeden wie, ilu ludzi w tej okolicy zmar│o przez ni▒, ona potrzebuje teraz coraz wiΩcej. Ma ponad sze╢µdziesi▒t lat, a sam widzisz, jak wygl▒da. WiΩkszo╢µ zgon≤w w waszej okolicy by│o jej sprawk▒. A ty, teraz to widzΩ... Ty masz to szczΩ╢cie, ┐e masz tarczΩ bioenergetyczn▒. Od ciebie nie uda│o siΩ jej nic wyci▒gn▒µ.

- Ona m≤wi│a, ┐e to ja zabijam, ┐e wysysam z ludzi...

- Tak m≤wi│a? Dobre... Nie jeste╢ RH. Ty tylko magazynujesz energiΩ, nie trac▒c jej, jak inni. To dziΩki tarczy. Mo┐e po prostu spodoba│e╢ siΩ jej? Pewnie dlatego wm≤wi│a ci te bzdury. Ch│opcy, wysad╝cie go, nie jest nam potrzebny. Wracaj do domu, wkr≤tce i do was zawita cywilizacja. BΩdziesz przydatny swoim przy jej tworzeniu.

- A co bΩdzie z ni▒, je╢li to prawda, to wam te┐ mo┐e zagroziµ?

- Nam nic nie zrobi, sam jestem RH, tyle, ┐e silniejszym od niej. Os▒dzimy j▒ uczciwie. To, co zrobi│a w przesz│o╢ci wystarczy, by skazaµ j▒ na ╢mierµ. Wysiadaj.

- Jona?! - zawo│a│em widz▒c, ┐e w│a╢nie oprzytomnia│a. - Ok│ama│a╢ mnie?

- Spadaj, Ariel. Nie potrafisz zadbaµ o swoje kobiety.

Wysiad│em. Oni odjechali. Obita g│owa wci▒┐ pulsowa│a tΩpym b≤lem. By│em zagubiony, nie wiedzia│em, co mam my╢leµ, ani gdzie i╢µ. Mia│em tylko jeden prawdziwy dom - SorbonΩ. Tam skierowa│em swe kroki.

***

- Ariel, to ty?!

Pozna│em po g│osie Kaja.

- Znikn▒│e╢ razem z Jon▒, zabra│a ciΩ ze sob▒? Nie by│o jej u nas od kilku lat, co siΩ z tob▒ dzia│o?

- To d│uga historia... Co w osadzie? Zmieni│o siΩ co╢?

- I to wiele! Jona ju┐ nie jest nam potrzebna. Chyba wiedzia│a o tym, dlatego do nas nie wr≤ci│a. Ludzie nie choruj▒ ju┐ tak czΩsto. Owszem co jaki╢ czas zdarzaj▒ siΩ jeszcze jakie╢ powa┐niejsze sprawy, ale to nie to, co kiedy╢. Uleczy│a nas. Szkoda tylko, ┐e nie pomog│a Setii. Umar│a dwa dni po waszym odej╢ciu. Jak mog│e╢ j▒ zostawiµ w takim stanie?!

- By│em g│upcem. Dwa dni m≤wisz?

- Dwa, po wizycie u Jony by│a jakby wypompowana z si│. Na szczΩ╢cie nie cierpia│a. Nasi lekarze byli zdziwieni. Nawet w tym stanie powinna poci▒gn▒µ jeszcze ze dwa miesi▒ce. Ale nie dwa dni. Gdyby nie to, mo┐e uda│oby siΩ uratowaµ dziecko...

- Jakie dziecko?

- Twoje. Setia by│a w ci▒┐y. Nie wiedzia│e╢? Jona musia│a to zauwa┐yµ podczas badania. To by│ ch│opiec. Ma│y, ale niezwykle silny. »y│ jeszcze w inkubatorze przez trzy dni. Lekarze m≤wili, ┐e mia│ si│Ω po tobie.

Zrozumia│em wszystko a┐ za dobrze. Nie mog│em tu zostaµ. G│owa mi pΩka│a. To Jona zabi│a SetiΩ, zabi│a moje dziecko... Zacz▒│em biec. Musia│em znale╝µ siΩ jak najdalej st▒d. S│ysza│em tylko za sob▒ wo│anie Kaja. Nie zwa┐a│em na nie. By│em potworem. Postawi│em wy┐ej po┐▒danie nad mi│o╢ci▒, nie by│em godzien ┐yµ.

***

Jestem teraz sam. Pode mn▒ rozci▒ga siΩ g│Ωboki kanion. Upadku z tej wysoko╢ci nawet ja nie prze┐yjΩ. Tak bΩdzie │atwiej. B│agam jedynie w my╢lach o przebaczenie SetiΩ i nasze dziecko. Je╢li istnieje piek│o, to z pewno╢ci▒ spotkam w nim JonΩ. Jestem jej wart...

ú≤d╝, 03.01.2002

Dariusz S. Jasi±ski
poczta: djas@go2.pl
Poprzedni artyku│Do g≤ry!NastΩpny artyku│

Copyright 1999 - 2002 Magazyn internetowy NoName