Ogie± z nieba - C.J. Cherryh
Rozdzia│ 1

"Najpierw wyobra╝ sobie pajΩczynΩ gwiazd. Wyobra╝ sobie, jak rozci▒ga siΩ coraz szerzej i szerzej. Przemierzaj▒ j▒ statki. Przep│ywaj▒ informacje.
W sercu tej pajΩczyny, w jej ╢rodku, sercu i umy╢le znajduje siΩ gwiazda.
To Wsp≤lnota.
A potem wyobra╝ sobie w ogromnym mroku pojedynczy sznur gwiazd, ╢cie┐kΩ zapraszaj▒c▒ do oddalenia siΩ od tej pajΩczyny, ╢cie┐kΩ, po kt≤rej mog▒ podr≤┐owaµ statki.
Dalej le┐y skarb, niewielkie jezioro s│o±c typu G5, niemal kr▒g idealnych gwiazd, znajduj▒cych siΩ w bliskim wzajemnym s▒siedztwie.
TΩdy, powiada to pasemko. Po tak trudnej podr≤┐y nagroda. Bogactwo. Surowce.
Lecz wzd│u┐ tego sznura gwiazd nap│ywa szept, cie± szeptu, z│udzenie szeptu.
PajΩczyna gwiazd s│ysza│a ju┐ co╢ takiego. S▒ tam inni, bardzo daleko, bardzo niewyra╝ni, nie maj▒cy znaczenia dla naszych spraw.
Czy powinni╢my byli ich s│uchaµ?"
- KsiΩga L▒dowania
Na Lakht, na tej rozleg│ej, czerwonej ziemi Pierwszych Przybysz≤w, gdzie wed│ug legendy wyl▒dowa│y statki, odleg│o╢ci oszukiwa│y oko.
W samo po│udnie, kiedy s│oneczny blask odbija│ siΩ od p│askowy┐u, tu┐ poni┐ej czerwonego, zΩbatego grzbietu Quarain, kt≤ry oddziela│ Lakht od Anlakht, tej prawdziwej krainy ╢mierci, unosi│o siΩ w rozedrganym powietrzu nierzeczywiste miasto, widoczne jako ╢wietlista linia.
Miasto by│o zarazem mira┐em i prawd▒; zawsze pojawia│o siΩ na dzie± przed swoj▒ prawdziw▒ postaci▒. Marak o tym wiedzia│, id▒c bez ko±ca obok beshti, zwierz▒t, na kt≤rych jechali ich stra┐nicy.
D│ugonogie wierzchowce nie dawa│y siΩ oszukaµ. Nie przy╢pieszy│y kroku. Podobnie nie ╢pieszy│o siΩ stra┐nikom.
- ªwiΩte miasto - zawo│a│o kilkoro potΩpionych, niekt≤rzy z ulg▒, niekt≤rzy ze strachem, wiedz▒c, ┐e zbli┐a siΩ koniec ich katuszy oraz koniec ich ┐ycia. - Oburan i dw≤r Ili!
- Szybciej, szybciej - dra┐nili siΩ z nimi leniwie stra┐nicy, g≤ruj▒cy nad kolumn▒. Ich smuk│e wierzchowce o wygiΩtych szyjach kroczy│y z niezm▒conym spokojem. By│y to cierpliwie zwierzΩta o p│asko zako±czonych nogach, o wiele wy┐sze od wiΩkszo╢ci drapie┐nik≤w Lakht, wytrzymuj▒ce d│ugie odcinki miΩdzy studniami bez wody i niemal bez jedzenia. Ku ty│owi ci▒gn▒│ siΩ ich d│ugi szereg: d╝wiga│y namioty oraz pozosta│y sprzΩt potrzebny w podr≤┐y.
- Oburan! - wci▒┐ krzyczeli g│upcy. - Wie┐a, wie┐a!
- Biegnijcie do nich! Biegnijcie! - zachΩcali swoich wiΩ╝ni≤w stra┐nicy ni┐si rang▒. - BΩdziecie tam przed noc▒, pij▒c i jedz▒c, zanim my tam dotrzemy.
To by│o k│amstwo; niekt≤rzy o tym wiedzieli i przestrzegli pozosta│ych. Kiedy roznios│a siΩ wiadomo╢µ, ┐e ta wizja to tylko cie± miasta i ┐e wΩdr≤wka nie dobiegnie ko±ca przed up│ywem nastΩpnego dnia, ┐ona rolnika z nizin podnios│a lament.
- To niemo┐liwe! - wo│a│a. - Ono jest tutaj! Ja je widzΩ, a wy nie?
Inni jednak stracili ju┐ i nadziejΩ, i strach przed ko±cem podr≤┐y, i szli w pal▒cych promieniach s│o±ca takim samym krokiem, jak przez ca│▒ drogΩ.
Marak r≤┐ni│ siΩ od pozosta│ych. Nad sercem mia│ wytatuowany znak abjori, wojownik≤w spo╢r≤d ska│ i wzg≤rz. Jego str≤j - d│ug▒ koszulΩ, spodnie, aifad owiniΩty wok≤│ g│owy dla ochrony przed tym piekielnym ┐arem - uszy│a mu w│asnorΩcznie matka z materia│u, kt≤ry ufarbowa│a i utka│a tak, jak robi▒ to Kais Tain. W czasach wojny ju┐ same te wzory przynios│yby mu zgubΩ. Sze╢µ tatua┐y na grzbietach jego palc≤w oznacza│y liczbΩ stra┐nik≤w Ili, kt≤rych osobi╢cie wys│a│ w cienie. Ludzie Ili o tym wiedzieli i szczeg≤lnie pilnie wypatrywali jakichkolwiek oznak buntu. Marak by│ znany na nizinach i samej Lakht jako wojownik nieuchwytny jak mira┐ i szybki jak wiatr o wschodzie s│o±ca.
Wypuszcza│ siΩ z ojcem na tΩ r≤wninΩ i przez trzy lata widzia│ w murach ╢wiΩtego miasta zdobycz. Razem z ojcem uk│ada│ wielkie plany maj▒ce po│o┐yµ kres rz▒dom Ili. Walczyli i odnosili zwyciΩstwa.
A teraz potyka│ siΩ w strzΩpach but≤w do jazdy na beshti.
Jego ┐ycie trwa│o trzydzie╢ci lat na tej ziemi i najprawdopodobniej dobiega│o ko±ca. W rΩce ludzi Ili odda│ go jego w│asny ojciec.
- WidzΩ miasto! - zawo│a│a wie╢niaczka. By│a zamΩ┐n▒, godn▒ szacunku kobiet▒, kt≤ra przy│▒czy│a siΩ do marszu jako jedna z ostatnich. - Nie widzicie go? Jak wznosi siΩ coraz wy┐ej? To ju┐ koniec drogi!
Mia│a na imiΩ Norit i chroni│a sw▒ delikatn▒ sk≤rΩ od s│o±ca pod szat▒, ale by│a r≤wnie szalona, jak pozostali w tym sznurze potykaj▒cych siΩ ludzi. Jak wiΩkszo╢µ z nich ukrywa│a swe szale±stwo, ukrywa│a je skutecznie przez ca│e ┐ycie do czasu, kiedy wizje zaczΩ│y siΩ pojawiaµ licznie i czΩsto. Mo┐e zwr≤ci│a siΩ do kap│an≤w, a ci przestraszyli j▒ tak, ┐e siΩ przyzna│a. Mo┐e poczucie winy z wolna zatru│o jej ducha. A mo┐e wizje sta│y siΩ zbyt silne i uniemo┐liwi│y dalsze ukrywanie szale±stwa. Kiedy ludzie Ili przybyli w poszukiwaniu szale±c≤w, przyzna│a siΩ ze │zami; jej m▒┐ usi│owa│ j▒ zabiµ, lecz ludzie Ili powstrzymali go. Norit pochodzi│a z wioski Tarsa, le┐▒cej na zachodnim skraju Lakht.
Teraz wizje coraz bardziej bra│y j▒ w posiadanie i w przeb│yskach zdrowego rozs▒dku kobieta kiwa│a siΩ, op│akuj▒c swe poprzednie ┐ycie i gor▒czkowo opowiadaj▒c o sobie. Raz po raz powtarza│a historiΩ swego mΩ┐a, najbogatszego cz│owieka w Tarsie, kt≤ry j▒ po╢lubi│, gdy mia│a trzyna╢cie lat. Marnowa│a si│y na p│acz, podczas gdy pustynia wysysa│a ca│a si│Ω potrzebn▒ do wzbudzenia rozpaczy i ca│▒ wodΩ, z kt≤rej powstawa│y │zy. Byµ mo┐e jej m▒┐ pozby│ siΩ jej z ulg▒.
MΩ┐czyzna nastΩpny w szeregu, starzec z dawno przetr▒conym grzbietem, zostawi│ w Modi wiekow▒ ┐on▒, kobietΩ, kt≤ra prawdopodobnie bΩdzie ┐y│a z │aski swych dzieci, jak nieproszony go╢µ. Starzec rozmawia│ z duchami i nie pamiΩta│ imienia ┐ony. Dlatego szlocha│ i pyta│ o to imiΩ innych. "Magin", odpowiadali mu z niesmakiem, ale on je zapomina│ i po kilku godzinach zn≤w pyta│. Swoje szale±stwo ukrywa│ najd│u┐ej z nich wszystkich. Czasami zapomina│, dok▒d id▒, ale to zdarza│o siΩ te┐ i pozosta│ym. Marsz trwa│ tak d│ugo, ┐e sta│ siΩ czym╢ zwyk│ym, warunkiem istnienia.
Ch│opiec, ten ma│y Pogi, kt≤ry kiwa│ siΩ i m≤wi│ do siebie na ka┐dym popasie, stanowi│ cel wiejskich ┐art≤w w Tijanan. Wszyscy uznawali go za nieszkodliwego, ale ze s│≤w ludzi Ili wynika│o, ┐e wioska zaczΩ│a siΩ niepokoiµ i odda│a go w ich rΩce, a kiedy chcia│ wr≤ciµ na swoj▒ ulicΩ, obrzucono go kamieniami. Nie mia│ ojca. Wioska znalaz│a go pewnego ranka przy studni, co ju┐ samo stanowi│o pow≤d do podejrzliwo╢ci. M≤g│ go tam zostawiµ jaki╢ diabe│. Tak te┐ pomy╢lano, kiedy ludzie Ili zapytali o szale±c≤w: by│ to jedyny szaleniec w tej wiosce.
Ka┐dy z pozosta│ych mia│ swoj▒ opowie╢µ. Karawana pe│na by│a przeklΩtych, skazanych, odrzuconych. Wioski tolerowa│y ich tak d│ugo, na ile starczy│o im odwagi. Na d│ugo przed tym wszystkim Tain zarz▒dzi│ pogrom maj▒cy oczy╢ciµ jego prowincjΩ z szale±c≤w. By│o to przed dziesiΩciu laty, ale b≤g z niego zakpi│. Teraz okaza│o siΩ, ┐e ska┐ony jest jego w│asny syn i nastΩpca. Tain z Kais Tain skutecznie buntowa│ siΩ przeciwko Ili i Lakht, nie daj▒c siΩ pokonaµ przez dziesiΩµ lat i gromadz▒c pod swymi rz▒dami ca│y zach≤d. Lecz jego w│asny syn mia│ tajemnicΩ i wreszcie zdradzi│ siΩ przed│u┐aj▒cymi siΩ napadami milczenia, b│Ωdnymi spojrzeniami, wo│aniem przez sen. Ca│y czas by│ szalony. Jego ojciec byµ mo┐e zacz▒│ to podejrzewaµ przed wielu laty, ale odrzuci│ w▒tpliwo╢ci; ostatnio jednak, po ich powrocie z wojny, g│osy zrobi│y siΩ zbyt uporczywe, zbyt trawi▒ce, by d│u┐ej utrzymywaµ tajemnicΩ. Ojciec go przejrza│.
A kiedy wkr≤tce potem us│ysza│, ┐e ludzie Ili szukaj▒ szale±c≤w, wys│a│ syna do nich... odda│ go, poniewa┐ prawda z│ama│a jego op≤r wobec rz▒d≤w Ili.
Jego w│asny syn, jego w│asny syn, wci▒┐ powtarza│ Tain. Wini│ za to swoj▒ ┐onΩ; przesiadywa│ w swojej sali ponury i w╢ciek│y, niczym wojownik poszukuj▒cy wreszcie pokoju.
W podpisanym przez siebie dokumencie Tain oznajmi│, ┐e przez resztΩ ┐ycia nie wyruszy na wojnΩ. Powt≤rzy│ to g│o╢no ludziom Ili, podpisa│ ich ksiΩgΩ, a oni w zamian za jedynego syna dali mu amnestiΩ. Tak bardzo zdrowi bali siΩ szale±c≤w, kt≤rzy - wedle pog│osek - mno┐yli siΩ ostatnio skandalicznie: pojawiali siΩ wszΩdzie, by│o ich coraz wiΩcej, niczym zaraza w╢r≤d zdrowych, i zdrowi zaczΩli siΩ obawiaµ zara┐enia.
- Marak! - zawo│a│a do niego matka, kiedy odchodzi│, zupe│nie jak te g│osy, kt≤re rozbrzmiewa│y mu w g│owie. Marak, Marak! A jego siostra Patya, kwintesencja rado╢ci, naci▒gnΩ│a sw≤j pasiasty aifad na twarz i obrzuci│a siΩ piaskiem, jakby Marak ju┐ by│ martwy. Wci▒┐ widzia│ j▒ siedz▒c▒ na ulicy Kais Tain, kupkΩ jaskrawego materia│u i rozpaczy.
W snach widywa│ matkΩ, kt≤ra wylewa│a │zy na wiele dni przed jego odej╢ciem, sz│a obok karawany opuszczaj▒cej Kais Tain, i kt≤ra sz│a z nim ca│e tamto popo│udnie a┐ do zachodu s│o±ca.
Wtedy zgodzi│a siΩ wr≤ciµ do wioski, do niewiadomego losu. Marak nie mia│ pojΩcia, czy w og≤le wr≤ci│a do Kais Tain. Pochodzi│a z nizinnego plemienia Haga; mog│a skrΩciµ na ╢cie┐ki znane Haga i szukaµ znanych im studni.
Ta skaza pochodzi z twojej krwi, krzykn▒│ do niej ojciec, kiedy pozna│ prawdΩ, ale nie uderzy│ ┐ony. Gdyby to zrobi│, Marak powali│by go na ziemiΩ. Ojciec spojrza│ potem na niego i zada│ to potΩpiaj▒ce pytanie:
- Kiedy to na ciebie spad│o?
- Nie pamiΩtam - musia│ wyznaµ Tainowi, patrz▒c mu w mocn▒, pokryt▒ bliznami twarz. - Kiedy by│em bardzo ma│y.
Ojciec odwr≤ci│ twarz i nic ju┐ nie powiedzia│. Zatem szale±stwo k│ad│o siΩ plam▒ na wszystko, czego kiedykolwiek razem dokonali. Zaufanie, kt≤rym siΩ darzyli, by│o k│amstwem. Wtedy po raz ostatni patrzyli sobie w oczy.
S│o±ce stanΩ│o w zenicie. Karawana rozstawi│a namioty dla ochrony przed ╢wiat│em, mira┐ miasta ju┐ znikn▒│, a ┐ona z Tarsy ze szlochem da│a siΩ posadziµ, wci▒┐ m≤wi▒c do siebie.
Inni zbili siΩ w grupki; odwracali oczy od s│o±ca rozlewaj▒cego siΩ na zewn▒trz ich plamy cienia, a ch│opiec kiwa│ siΩ i co╢ m≤wi│ do siebie. Rudobrody mΩ┐czyzna, garbarz w ╢rednim wieku z ramionami ponownie ob│a┐▒cymi od s│o±ca, siedzia│ na rozgrzanym piasku i modli│ siΩ do bog≤w, o kt≤rych wierni dobrze wiedzieli, ┐e nie wys│uchaj▒ szale±ca.
Marak nie robi│ ┐adnej z tych rzeczy. Siedzia│ tylko w cieniu namiotu z podniesionymi po│ami i patrzy│ na horyzont, r≤wnie pewny jak jego stra┐nicy i przewodnik karawany, ┐e nazajutrz, mo┐e nazajutrz wieczorem, dotr▒ do kresu podr≤┐y.
»aden z pozosta│ych szale±c≤w nigdy nie przemierzy│ Lakht. »aden z pozosta│ych majacz▒cych wiΩ╝ni≤w nie je╝dzi│ na wojnΩ z d│ugotrwa│▒ w│adz▒ Ili i nie pomaga│ najgro╝niejszym z abjori zalewaµ ogniem tych wie┐.
»aden z pozosta│ych nie zajecha│ tak wysoko na k│amstwie. Nikt z pozosta│ych nie by│ spadkobierc▒ Kais Tain ani nadziej▒ d│ugoletnich ambicji Taina.
W owych czasach majaki nawiedza│y go w nocy. M│ody wojownik zdecydowany kroczyµ ╢ladami ojca potrafi│ utrzymaµ je w tajemnicy, choµby zagryza│ wargi do krwi, choµby g│osy odwraca│y jego uwagΩ, gdy siedzia│ przy ojcowskim stole czy o╢lepia│y go, gdy jecha│ na z│amanie karku po zboczu wydmy.
Lecz wojna sko±czy│a siΩ zanim sko±czy│a siΩ ich mi│o╢µ.
Od wycofania siΩ spod ╢wiΩtego miasta minΩ│y trzy lata. Podczas ostatniego roku tajemnice rozwinΩ│y siΩ w wizje, a wizje rozbrzmia│y g│osami. Wizje pojawiaj▒ce siΩ nitkami i ga│▒zkami ognia splata│y siΩ coraz cia╢niej, a┐ powsta│e tak obrazy zast▒pi│y to, co widzia│y jego oczy.
Chod╝ do nas, m≤wi│y teraz coraz bardziej natarczywe wewnΩtrzne g│osy. Chod╝ do nas. S│uchaj nas. W takich chwilach ca│y ╢wiat raz po raz gwa│townie siΩ przechyla│, jakby demony tkwi▒ce w oczach Maraka usi│owa│y przechyliµ na lewo lub na prawo ca│e jego cia│o. Trudno by│o siΩ oprzeµ takim szarpniΩciom. Szale±cy pogr▒┐eni w atakach choroby zwykle podrygiwali i rzucali siΩ.
Niekt≤re rodziny mog│y nie oddaµ swoich szalonych syn≤w. Niekt≤re rodziny, nawet ca│e wioski mog│y byµ w ca│o╢ci ska┐one i ukrywa│y sw≤j wstyd w tajemnicy.
Inne rodziny, inne wioski mog│y po cichu zabiµ swoich szale±c≤w, by nie mieµ kogo przekazaµ ludziom Ili. Karawana potΩpionych zatrzymywa│a siΩ w wioskach, w kt≤rych nikt siΩ nie przyznawa│.
»ona z Tarsy zawodzi│a i modli│a siΩ, ogarniΩta wizjami.
- Patrzcie! - wo│a│a. - Miasto! Jest tu ╢wiΩta wie┐a!
A kiedy indziej:
- Niech b≤g ma w opiece IlΩ - jakby ┐o│nierze mogli siΩ zlitowaµ, gdyby wychwala│a tyrankΩ.
- Na wschodzie jest diabe│! - wrzasn▒│ garbarz, co rozbudzi│o starca, kt≤ry zapyta│ o swoj▒ ┐onΩ i zawo│a│, ┐e zdradzi│y go sp│odzone przez niego diab│y.
Po twarzy, szyi i pod pachami Maraka sp│ywa│ pot, wysychaj▒c mu na ┐ebrach. Cia│o mΩ┐czyzny zdradza go w upale. ChΩtnie oddaje wodΩ. W smutku oddaje jej nawet wiΩcej.
Gdzie╢ ponad niebem le┐a│a kraina bogata w ┐ycie, gdzie rodzili siΩ wszyscy ludzie.
Gdzie╢ tam ponad roz┐arzonym b│Ωkitem le┐a│ raj bogaty w wodΩ, staw, z kt≤rego nieustannie wyp│ywa strumie±.
To miejsce mo┐e i by│o w niebie, jak m≤wili kap│ani, ale podczas tego marszu niebo nie przypomina│o raju, oferuj▒c jedynie zimne ╢wiat│o gwiazd noc▒ i p│on▒ce oko s│o±ca za dnia.
Kap│ani m≤wili, ┐e kiedy na Lakht zst▒pili Pierwsi Przybysze, nie╢miertelna i wieczna Ila oddzieli│a ludzi od zwierz▒t, a zwierzΩta od plugastwa: potem nad ╢wiatem i jego porz▒dkiem zapanowa│ b≤g, jedyny b≤g, a zarz▒dza│a nim Ila i jej kap│ani.
Marak, podobnie jak jego ojciec i wiΩkszo╢µ zachodu, odrzuci│ tΩ wiarΩ. Niebo nie oferowa│o ┐adnej pomocy, nie mo┐na by│o polegaµ na kap│anach na ziemi ani na zastΩpczyni boga. Skoro jednak zwalcza│ tΩ w│adzΩ i przysz│o mu na co╢ takiego, to ze swoim ┐yciem tu na ziemi nic nie m≤g│ ju┐ zrobiµ, mo┐e opr≤cz zako±czenia go, wylania go jak wodΩ, by pustynia wypi│a je do sucha, a plugastwo nieba zlecia│o siΩ chmar▒. Cz│owiek m≤g│ umrzeµ za dnia, a o zachodzie s│o±ca zostawa│y z niego tylko ko╢ci.
Marak postanowi│ jednak ujrzeµ ╢wiΩte miasto jeszcze jeden raz. Znajdowali siΩ o dzie± marszu od niego. Zaszed│ tak daleko dziΩki samej wytrwa│o╢ci, wiedz▒c, ┐e pozosta│a mu ju┐ tylko ╢mierµ i widz▒c, ┐e jak dot▒d to, co przynosi│ nastΩpny dzie±, okazywa│o siΩ lepsze od nie zobaczenia go w og≤le.
Maj▒c teraz w oczach z│udny obraz miasta, przypomnia│ sobie, ┐e nie tylko mo┐e je zobaczyµ, ale ┐e sama Ila zapragnΩ│a ujrzeµ szale±c≤w. Pomy╢la│, ┐e mo┐e bΩdzie ┐y│ do╢µ d│ugo, by zacisn▒µ d│onie na jej gardle. To ju┐ jest jaka╢ ambicja.
A kiedy ojciec us│yszy, ┐e Marak skrΩci│ nie╢miertelny kark Ili, byµ mo┐e oka┐e mu wdziΩczno╢µ. Jego syn jest szale±cem i wyrzutkiem, lecz nie jest bezsilny.
{ªwiat przechyli│ siΩ na wsch≤d. Przechyli│ siΩ i obr≤ci│ jak kompas w misie.}
Ca│y p│askowy┐ uni≤s│ siΩ i przechyli│, a wszyscy szale±cy podparli siΩ jednocze╢nie rΩkami, by nie upa╢µ.
»ona jednak nagle zerwa│a siΩ, krzyknΩ│a i pu╢ci│a siΩ biegiem.
- Miasto! - wo│a│a. - Oburan! Niech Ila ma nas w opiece!
Dwaj spo╢r≤d ludzi Ili zaczΩli siΩ ╢miaµ, ale po chwili wstali i ruszyli za ni▒; wszyscy szale±cy wyprostowali siΩ i patrzyli za nimi, a co pobo┐niejsi zaczΩli co╢ mamrotaµ o diab│ach.
- Diab│y s▒ na dworze Ili! - drwili z nich ludzie z zachodu, w g│Ωbi serca bΩd▒cy abjori. - A ich przyw≤dczyni▒ jest sama Ila!
- Tam jest woda! - zawo│a│ garncarz. - Woda do picia dla wszystkich.
Kilkoro szale±c≤w wsta│o, wykrzykuj▒c s│owa zachΩty dla ┐ony albo protestuj▒c przeciwko blu╝nierstwu, ale stra┐nicy zmusili ich biciem, by z powrotem usiedli na piasku. Poza tym nikt siΩ rusza│ w tym upale. Szale±cy patrzyli, jak ┐ona biegnie, wzbijaj▒c chmurki czerwonego py│u pustyni.
Czy uda jej siΩ uciec?, zada│ sobie z lekkim zaciekawieniem pytanie Marak, ca│y czas spokojnie siedz▒c. Wydmy maj▒ strome zbocza, z kt≤rych mo┐na spa╢µ.
A mo┐e skrΩci sobie kark albo pΩknie jej serce? Mo┐e wtedy inni znajd▒ odwagΩ, by podj▒µ wysi│ek. Marak poszuka│ tej odwagi u siebie. Teraz jednak, kiedy siΩ nad tym zastanawia│, kiedy miasto znajdowa│o siΩ tak blisko, my╢l o gardle Ili ca│kowicie nim ow│adnΩ│a.
W ko±cu ludzie Ili pobiegli szybciej. Wynik zawod≤w by│ przes▒dzony i wiΩkszo╢µ karawany straci│a zainteresowanie. Ludzie rozci▒gnΩli siΩ na piasku, niekt≤rzy z b≤lem g│owy. Marak patrzy│ jednak z ciekawo╢ci▒, jak ┐ona umyka stra┐nikom.
By│a sprytna. I mia│a cel.
By│ lekko rozczarowany, gdy w chwilΩ potem ludzie Ili dogonili kobietΩ i rzucili j▒, wymachuj▒c▒ rΩkami i krzycz▒c▒, na piasek. Widzia│ ju┐ to przedtem, ostatni wybuch ┐ycia u szale±ca, potem powolne staczanie siΩ w rozpacz i apatiΩ, a potem ╢mier. µ
Omotali kobietΩ jej aifadem, u┐ywaj▒c go jak liny, i przynie╢li j▒ z powrotem, nie zwa┐aj▒c na jej krzyki i wyrywanie siΩ. Jej warkocze wlok│y siΩ po ziemi, miota│y siΩ w╢ciekle. Go│e nogi m│≤ci│y powietrze. O ma│y w│os jej nie upu╢cili. Ta ┐ona z Tarsy mia│a wiΩcej odwagi ni┐ wiΩkszo╢µ pozosta│ych oraz zdumiewaj▒cy up≤r.
{Na wsch≤d, odezwa│y siΩ zn≤w demony. Na wsch≤d, na wsch≤d.}
Lecz Marak nauczy│ siΩ, ┐e siedz▒cy cz│owiek mo┐e siΩ oprzeµ przechy│owi ╢wiata.
- Lelie! - zawo│a│a kobieta. By│o to ┐e±skie imiΩ. Siostry, c≤rki albo matki. Marak nie mia│ pojΩcia, czyje.
»onie z Tarsy na│o┐ono porz▒dniejsze wiΩzy i przywi▒zano do jednego z dw≤ch mocnych maszt≤w podtrzymuj▒cych namiot Maraka. Wci▒┐ co╢ be│kota│a i krzycza│a "Lelie, Lelie".
Wobec obojΩtno╢ci stra┐nik≤w i w│asnej bezsilno╢ci kobieta szarpa│a siΩ coraz s│abiej, krzycz▒c sporadycznie, dop≤ki nie ochryp│a. Walczy│a do ko±ca, kiedy ju┐ tylko wzdryga│a siΩ co pewien czas, a po twarzy ciek│y jej marnotrawnie │zy.
Garncarz z nizin twierdzi│, ┐e zobaczy│ na urwisku anio│y, twierdzi│ to zupe│nie spokojnie, chocia┐ w zasiΩgu wzroku nie by│o ┐adnego urwiska.
Ch│opak z Tijanan, siedz▒cy na krawΩdzi plamy cienia, chwia│ siΩ monotonnie przez godzinΩ i okrwawi│ sobie g│owΩ, wal▒c ni▒ w szorstki piach.
Po po│udniu przewodnik karawany i jego ludzie wydzielili zimne racje; ┐ona z Tarsy i ch│opak byli zbyt rozkojarzeni, by je╢µ, ale przewodnik wych│osta│ ich harapem i ch│opak wzi▒│ siΩ do jedzenia. KobietΩ zmusili do picia, zatykaj▒c jej nos, dop≤ki nie prze│knΩ│a, a po chwili │yka│a ju┐ wodΩ samodzielnie, tyle ┐e poganiacze trzymali j▒ za rΩce. Oddawali jej niejako przys│ugΩ. Mogli pozwoliµ, by sz│a spragniona, wiedz▒c, ┐e i tak dostarcz▒ j▒ do miasta nastΩpnego popo│udnia, ale ci, co nie chcieli piµ, szybko zapadali na zdrowiu. Ich cia│a wydziela│y coraz mniej wody, a oni sami umierali, pozbawiaj▒c IlΩ tego, czego od nich chcia│a. Stra┐nicy dbali wiΩc o to, by nie mo┐na im by│o niczego zarzuciµ.
Marak nie podnosi│ ┐adnego buntu przeciwko swemu losowi. Wzi▒│ do ust niewielki │yk wody, prze│ama│ zbrylon▒ porcjΩ jedzenia dwiema wolnymi rΩkami i powoli jad│, obserwuj▒c s│abn▒ce zmagania stra┐nik≤w z ┐on▒ i zastanawiaj▒c siΩ, czy kobieta umrze zanim dotr▒ do Oburanu i w ten spos≤b zyska wolno╢µ.
Szale±cy mno┐yli siΩ na zachodzie, w╢r≤d wzg≤rz, od trzydziestu lat; niedawno roznios│a siΩ plotka, ┐e Ila mia│a o nich sen i zapragnΩ│a raz na zawsze oczy╢ciµ ziemiΩ z ich dolegliwo╢ci.
Marak obawia│ siΩ, ┐e jego ojciec mo┐e ju┐ nie rz▒dziµ d│ugo, i to nie tylko ze wzglΩdu na wstyd i rozczarowanie, jakie przyni≤s│ mu syn. Ludzie nie zechc▒ p≤j╢µ za szale±cem, a przez Maraka zosta│ ska┐ony ca│y r≤d. Jedynym wyj╢ciem jego ojca wobec swoich ludzi by│o obarczenie win▒ kobiety, kt≤ra urodzi│a mu takiego syna i Marak to rozumia│, ale oznacza│o to zniszczenie jego matki. Je╢li nie uda│a siΩ do swego plemienia, do Haga, to nie mia│a siΩ gdzie schroniµ.
Mo┐e wybra│a siΩ w drogΩ. Mo┐e ju┐ tam jest. Mo┐e znalaz│a jak▒╢ studniΩ, posz│a dalej i powiedzia│a Haga tylko tyle, ┐e rozesz│a siΩ z mΩ┐em. »ona z plemienia Haga mia│a takie absolutne, niekwestionowane prawo. Mo┐e uda jej siΩ zapomnieµ o synu.
Marak jednak w to w▒tpi│. Uparta i dumna Kaptai by│a oddan▒ matk▒. Czy mog│aby k│amaµ w sprawie swego syna? Czy mog│aby zostawiµ c≤rkΩ, kiedy jej syna zabrano w poha±bieniu?
Marak m≤g│ zrobiµ tylko jedno, by po│o┐yµ kres pytaniom, tylko jedno, by zmazaµ sw▒ ha±bΩ: zabiµ IlΩ.
M≤g│ zrobiµ tylko jedn▒ rzecz, by zdobyµ przebaczenie ojca dla matki, by zdobyµ honor i ┐ycie dla siostry oraz daµ jej szansΩ szczΩ╢cia, zam▒┐p≤j╢cia i rodzenia dzieci.
Marak, Marak, Marak, m≤wi│y g│osy. Szale±stwo zes│ane na innych zsy│a│o mu wizje wie┐y, jaskini pe│nej s│o±c. Jakiekolwiek sp≤jne my╢li rozp│ywa│y siΩ leniwie w niebyt.
Mo┐e pieczywo, kt≤rym ich karmiono, zawiera│o jaki╢ narkotyk przytΩpiaj▒cy zmys│y i os│abiaj▒cy wolΩ. Marak czasami tak uwa┐a│. Na pewno zawiera│o pokrzywΩ, kt≤ra znieczula│a jΩzyk: skar┐y│ siΩ na to garncarz. Je╢li tak by│o, je╢li otΩpia│o umys│, je╢li w jakim╢ stopniu zaciera│o wizje i ucisza│o g│osy, to Marak przyjmowa│ to z ulg▒ i nie kwestionowa│ po┐ywienia ani nie odmawia│ przyjmowania go, tak jak robi│a to ┐ona z Tarsy.
Kiedy wizje go opu╢ci│y, kiedy m≤g│ le┐eµ spokojnie i ╢niµ zwyk│e sny, ujrza│ zachodnie niziny i kamienne wie┐e Kais Tain, stra┐nik≤w na tle zachodz▒cego s│o±ca i dom ojca wci╢niΩty miΩdzy dwie wysokie wie┐e. By│ to dom o grubych ╢cianach chroni▒cych przed s│o±cem, g│Ωboko wkopany w ch│odny piasek. Wioska rozci▒ga│a siΩ po obu jego stronach, wok≤│ studni i ogrodu przykrytego sieci▒.
Sen zmieni│ siΩ. Marak zobaczy│ matkΩ, stoj▒c▒ obok z│ocistej, zakurzonej drogi, owiniΩt▒ w ciemne szaty, os│oniΩt▒ chust▒, tak, jak j▒ widzia│ ostatni raz, bardzo tajemnicz▒.
Jego ojciec Tain, ten wojowniczy, niepokorny i straszny mΩ┐czyzna, po prostu zgodzi│ siΩ na wszystkie warunki, odda│ go jak przehandlowan▒ matΩ, i podpisa│ z lud╝mi Ili trwa│y rozejm. To, ┐e jest w╢ciek│y i czuje siΩ zniewa┐ony, Tain Trin Tain zdradzi│ tylko swojej rodzinie i oficerom. Przed ca│ym zgromadzeniem swoich ludzi matkΩ swoich dzieci nazwa│ dziwk▒.
Jako ┐e matka Maraka pochodzi│a z plemienia Haga, nie powiedzia│a ani s│owa w swojej obronie, tylko zas│oni│a twarz szat▒ i wysz│a, nie patrz▒c w oczy swoim niewolnikom.
Poniewa┐ pochodzi│a z plemienia Haga, nie wyjawi│a swoich plan≤w. Nie chcia│a dyskutowaµ, nie chcia│a opieraµ siΩ temu, czego nie mog│a znie╢µ.
Pustynia jej nie przera┐a│a. Po jej mΩ┐u Kaptai nie mog│o przeraziµ nic na ╢wiecie.
ªwiat chwia│ siΩ coraz bardziej, a potem, jak zwykle bez ostrze┐enia, przesta│.
Marak bez s│owa patrzy│ na ╢wiat z bardzo, bardzo daleka. Patrzy│, jak rozp│ywaj▒ siΩ fa│szywe oazy, a s│o±ce zmienia czerwony piasek w mosi▒dz i mgie│kΩ.
Niedaleko przelecia│ ptak, rzucaj▒c na kr≤tko cie±, zwiadowca ze ╢wiΩtego miasta, gdzie ptaki zbiera│y siΩ t│umnie i tuczy│y siΩ na odpadkach. Ptaki, tak jak inne plugastwo, ┐ywi│y siΩ trupami, je╢li je znajdowa│y; tego dnia nikt jednak nie umar│. Zawiedziony ptak zatoczy│ ko│o i odlecia│.
Kiedy s│o±ce znacznie siΩ ju┐ obni┐y│o, przewodnik karawany kaza│ w ko±cu zwijaµ namioty.
- Wstawaµ! - zawo│a│. Wszed│ miΩdzy siedz▒cych ze swoj▒ rodzin▒ i niewolnikami, machaj▒c rΩkami i pokrzykuj▒c jak na swoje zwierzΩta. "Hap-hap-hap" na ludzi Ili. "Hap-hap-hap" na szale±c≤w. »ony z Tarsy, kompletnie wyczerpanej, nie mo┐na by│o wyrwaµ z letargu, a kiedy odwi▒zano j▒ od masztu, po│o┐y│a siΩ na piasku be│kocz▒c co╢ o ogniu, blasku i ╢mierci.
Nikt siΩ tym nie przej▒│, nawet inni szale±cy. Zwijano namioty.
Ludzie Ili wywlekli ┐onΩ spod w│a╢nie maj▒cego zapa╢µ siΩ namiotu w blask bij▒cy z nieba. Ch│opak z Tijajan klΩcza│, rytmicznie uderzaj▒c pokrytym strupami czo│em w ziemiΩ i rozmawiaj▒c z tym, co niewidzialne. Do czo│a przywar│ mu piasek i zabarwi│ siΩ na czerwono od krwi.
Tego dnia op≤r stawia│a ┐ona. Zesz│ego dnia by│ to garncarz. Pobili go. »onΩ bili tylko do momentu, kiedy unios│a rΩce, by zas│oniµ twarz. Po tym poznali, ┐e przestanie siΩ awanturowaµ.
Kiedy namioty zosta│y zwiniΩte, a zwierzΩta ob│adowane, zewsz▒d rozleg│o siΩ "hap". »ona zosta│a umieszczona na jednym z nich, najmniejszym, przywi▒zana jak pakunek, by nie zrobi│a sobie krzywdy. Kt≤ry╢ z ┐o│nierzy bΩdzie szed│ piechot▒: ┐ona by│a warta nagrodΩ.
"Hap" - zwierzΩta barwy piasku d╝wignΩ│y siΩ na d│ugich nogach w g≤rΩ, potrz▒snΩ│y wynios│ymi szyjami i ruszy│y z miejsca, prowadzone przez posiwia│ego przewodnika stada; ich oczy przys│oniΩte opadaj▒cymi powiekami patrzy│y z r≤wn▒ dezaprobat▒ na szale±stwo ╢wiata i s│abo╢µ ludzi.
Ludzie Ili pilnowali tempa marszu; Marak dostosowa│ siΩ do niego. Zdrowi na umy╢le pilnowali szalonych.
Lakht ci▒gnΩ│a siΩ bez ko±ca, maskuj▒c swoje pu│apki odleg│o╢ci▒ i z│udzeniami, l╢nieniem fa│szywej wody i poruszeniami widmowego plugastwa.
Mija│y godziny pod ciemniej▒cym niebem. Marak zn≤w mia│ wizje. Wie┐e same siΩ budowa│y w ogniu i splata│y w symbole. W czelu╢ci ci▒gn▒cej siΩ w niesko±czono╢µ jaskini l╢ni│y r≤wno rozmieszczone s│o±ca.
Nie zwraca│ na nie uwagi i dostrzeg│ poprzez nie piasek. Spojrza│ na horyzont, gdzie w ko±cu zapada│o s│o±ce, gdzie przed nastaniem nastΩpnego dnia mog│o siΩ wznie╢µ prawdziwe ╢wiΩte miasto.
Marak, powiedzia│y demony, od dawna znaj▒ce jego imiΩ. Marak, Marak, Marak.
G│osy demon≤w brzmia│y czasami jak g│osy kobiet, a czasami jak g│osy mΩ┐czyzn. Marak zignorowa│ je, tak jak siΩ tego nauczy│ przez trzydzie╢ci lat swego ┐ycia, i po╢wiΩci│ uwagΩ g│osom otaczaj▒cych go ludzi i zwierz▒t.
Nad wszystkie wybija│o siΩ wysokie zawodzenie ┐ony z Tarsy.
- PotΩpieni - wo│a│a ┐ona w zapadaj▒c▒ noc. - PotΩpieni, potΩpieni, potΩpieni, niech Ila ma nas wszystkich w opiece! Wszyscy jeste╢my potΩpieni!
S│o±ce zni┐y│o siΩ w p│omieniach i rzuci│o ostatni z│udny blask na ziemiΩ, wygl▒daj▒c▒ teraz jak poz│ocona woda.
- Nie jestem szalona! - krzycza│a ┐ona z grzbietu wierzchowca. - Nie jestem szalona!
Tak twierdzi│a.
A kiedy zapad│a noc i nieco och│odzi│a powietrze Lakht, kobieta zaczΩ│a ╢piewaµ dla mΩ┐a, kt≤ry ju┐ jej nie chcia│.
- Kochajmy siΩ, szukajmy ╢wiat│a u ksiΩ┐yc≤w i zbudujmy dom z kamienia. Wykopmy studniΩ, kt≤ra da nam ┐ycie, i zasad╝my zielone pn▒cza i melony. Zr≤bmy sobie dziecko i ta±czmy z dzieµmi naszych dzieci. Po│≤┐my siΩ do │≤┐ka i d│ugo ╢nijmy. Kochajmy siΩ.
Dalej melodia siΩ powtarza│a, w k≤│ko i w k≤│ko, jak litania, a stopy robi│y siΩ coraz ciΩ┐sze i skurcze chwyta│y nogi.
- Kochajmy siΩ - zawo│a│ w niebo garncarz - kochajmy siΩ, kochajmy siΩ. O, matko, matko, matko! Gdzie moja matka?
- Nigdy nie mia│e╢ matki! B▒d╝ cicho! - odkrzykn▒│ mu inny szaleniec, sadownik.
Ch│opak z Tijanan nic nie s│ysza│. Szed│, zabijaj▒c rΩce i narzekaj▒c na p│on▒ce ogniska.
Marak nic nie m≤wi│. W jego g│owie te┐ ╢piewa│y g│osy, ale nie o mi│o╢ci, ta±cu czy ogniskach. Jego g│osy wymawia│y s│owa, a jego sk≤ra rozgrzewa│a siΩ i ziΩb│a w rytm obraz≤w tworzonych przez linie na tle nocy.
Widzia│, jak p│omieniste linie tworz▒ konstrukcje. Zobaczy│ ╢wiat│o rozb│yskuj▒ce na niebie, z│udne jak reszta wizji. Wiedzia│, ┐e to iluzja, ale po ciemku wizje z │atwo╢ci▒ stawa│y siΩ prawdziwsze ni┐ wisz▒ce nad nim gwiazdy.
Czerwone i zielone ╢wiat│o b│yska│o na zmianΩ, o╢lepiaj▒c go. W pewnej chwili przesta│ widzieµ, gdzie stawia nogi, i upad│, rozdzieraj▒c sobie spodnie na kolanie.
Poczu│ b≤l. Pomaca│ dooko│a na o╢lep, ale jego palce natrafia│y jedynie na kamienie wyg│adzone prze wiatr.
Zapomnia│, gdzie jest. Upad│. ªwiat, w kt≤rym przebywa│, by│ pozbawiony map.
Znajdowa│ siΩ na Lakht. M≤g│ jednak dowodziµ swymi lud╝mi. M≤g│ prowadziµ wojnΩ. Mogli napadaµ na karawanΩ, a on nie m≤g│ sobie tego przypomnieµ.
Jaka╢ d│o± wsunΩ│a mu siΩ za ko│nierz i poci▒gnΩ│a, a potem co╢ opasa│o mu szyjΩ; u╢wiadomi│ sobie, ┐e to obro┐a, sznur, do prowadzenia szale±c≤w.
Kto╢ poci▒gn▒│, a on ruszy│, zupe│nie na ╢lepo. Us│ysza│ g│os ojca m≤wi▒cego do matki, ┐e nie powinna rozmawiaµ z umar│ymi.
Us│ysza│, jak ojciec m≤wi, ┐e musia│a go pocz▒µ z kim╢ nie nale┐▒cym do ┐adnej kasty: on nie mo┐e byµ synem Taina. Najwyra╝niej jego matka by│a dziwk▒.
Kolana µmi│y tΩpym, odleg│ym b≤lem. Poci▒gniΩcia liny pozbawia│y Maraka r≤wnowagi, ale i przypomina│y, gdzie jest lewo i prawo. Przyjmowa│ je pokornie, jako wskaz≤wki co do kierunku, ┐eby nie od│▒czyµ siΩ od kolumny. Koniecznie trzeba trzymaµ siΩ karawany. Koniecznie trzeba byµ cicho i wsp≤│pracowaµ. Ma jeszcze co╢ do zrobienia, pow≤d, by i╢µ dalej.
Potem odpoczywali. Marak by│ o╢lepiony; dano mu do picia gorzkie piwo, pierwsze piwo, jakie mia│ w ustach w trakcie tej podr≤┐y. Wyczarowa│o ono ┐niwne wieczory, ┐≤│t▒, ┐≤│t▒ s│omΩ, ╢miech na polach. Wyczarowa│o ogniska i kampaniΩ, i zabanda┐owanego mΩ┐czyznΩ umieraj▒cego z ran. Pili takie piwo na Lakht, przed trzema laty. Zdobyli wagon piwa i zachowywali siΩ jak ch│opcy.
Jeste╢my tu, wo│ali ze ╢miechem, gdzie wyl▒dowa│y statki. Poszukamy statk≤w na pustyni?
- Tu jeste╢my! - wo│ali ku niebu, blu╝nili i wymachiwali rΩkami, jakby chcieli przywo│aµ niebia±skich obserwator≤w.
Na nieszczΩ╢cie zwabili oddzia│ ludzi Ili i musieli z nimi walczyµ po pijanemu. Kiedy ojciec siΩ o tym dowiedzia│, uderzy│ Maraka, ale nie by│ bardzo z│y, poniewa┐ nikt z nich nie zgin▒│, a poleg│o kilku ludzi Ili.
- Hap-hap-hap - rozleg│o siΩ dooko│a.
»ona, kt≤ra dosta│a podw≤jn▒ porcjΩ piwa, zrobi│a siΩ otΩpia│a i uleg│a, wiΩc postawiono j▒ na nogi i kazano i╢µ
Garncarz, r≤wnie pijany, pyta│ o matkΩ.
- Cicho b▒d╝ - skrzyczeli go inni szale±cy, a ludzie Ili roze╢mieli siΩ, podjechali do niego z obu stron, podnie╢li za rΩce i odjechali z nim daleko do przodu, gdzie upu╢cili go na ziemiΩ.
Kiedy nadesz│a kolumna, garncarz siedzia│ na ziemi. Postawiono go │agodnie na nogi. Miasto by│o bardzo blisko i ludzie Ili byli w dobrym humorze. Oddali wiΩ╝niom swoje kwa╢ne piwo, licz▒c na lepsze w mie╢cie, gdzie by│o pe│no wody.
Tu┐ przed ╢witem starzec upad│ i wydawa│o siΩ, ┐e umar│ - nikt go nie tkn▒│. Ludzie Ili posprzeczali siΩ miΩdzy sob▒ i postanowili, ┐e i tak musz▒ zabraµ cia│o ze sob▒. Mog│o zwabiµ plugastwo, a to stanowi│o zagro┐enie. Innych zmar│ych porzucali. Ila jednak mia│a im daµ nagrodΩ za ka┐dego szale±ca, a udowadniaj▒c, ┐e na ╢wiecie jest o jednego mniej, byµ mo┐e uda im siΩ dostaµ nieco z│ota nawet za cia│o. Miasto by│o blisko. Nagroda te┐.
O ╢wicie Marak zjad│ to, co mu dano i wypi│ wodΩ. S│o±ce wy╢liznΩ│o siΩ znad zΩbatej krawΩdzi Quarain, przecinaj▒c czerwonymi palcami drobniutki piasek, a miasto, kt≤re rozci▒gnΩ│o siΩ nitk▒ ╢wiat│a, nie by│o ju┐ mira┐em. Wielu szale±c≤w wykrzyknΩ│o na jego widok, ale inni, raz oszukani, nie wierzyli i milczeli.
Marak szed│ i szed│ bez ko±ca w blasku, po nier≤wnym gruncie. Miasto przybli┐a│o siΩ przez ca│y dzie±, lecz Lakht wcale nie wydawa│a siΩ wΩ┐sza ani miasto bli┐sze. O╢lepiaj▒ce s│o±ce pali│o i ludzie Ili, zapomniawszy o niedawnej hojno╢ci, stali siΩ niecierpliwi. Nie zrobili popasu w po│udnie, lecz parli dalej w pal▒cym s│o±cu.
Ch│opak z Tijanan, kt≤ry mia│ s│abszy wzrok, zobaczy│ w ko±cu miasto, kt≤re inni widzieli ju┐ od wielu godzin.
- ªwiΩte miasto! - zawo│a│ i zacz▒│ ta±czyµ, wymachuj▒c rΩkami, ale roze╝leni stra┐nicy go zbili i wypchnΩli do przodu.
Ch│opak, a mia│ na imiΩ Pogi, szed│, bij▒c siΩ rΩkoma po g│owie.
Mury miasta, choµ jeszcze dalekie, te┐ doda│y Marakowi ducha. Nie szed│ ju┐ po omacku. Szed│ tak, jak idzie mΩ┐czyzna na spotkanie z odwiecznym wrogiem, pe│en ╢wiΩtego, s│usznego gniewu.
- Sp≤jrzcie na niego - odezwa│ siΩ jeden z ludzi Ili. - Czy on wie, dok▒d idzie? Jest tak szalony, jak ten ch│opak.
Kiedy ╢wiat siΩ przechyli│, ch│opak nie zboczy│ z trasy. Nigdy nie ulega│ wizjom, kt≤re nΩka│y pozosta│ych. Jego szale±stwo by│o inne. Je╢li ich szale±stwo by│o zbrodni▒, on by│ niewinny.
Marak poczu│, jak ╢wiat siΩ obsuwa, ale te┐ nie zboczy│ z trasy. Patrzy│ na ╢ciany i nie zwraca│ uwagi na przechy│.
Dotarli do drogi wybrukowanej kamieniami. Teraz nie by│o ju┐ ucieczki i nawet najg│upsi musieli zadaµ sobie pytanie, co ich czeka. Marak jednak to wiedzia│. By│a jaka╢ pociecha w ╢wiadomo╢ci, ┐e nie umrze bez powodu. A nawet zadowolenie, kiedy zniknΩ│y ju┐ wszelkie inne cele.
Widzisz, ojcze? Nie jestem zupe│nie szalony. Nie jestem zupe│nie bezu┐yteczny. K│ama│em. Ca│e moje ┐ycie by│o k│amstwem, ale by│o to k│amstwo uzasadnione.
Co udaj▒ zdrowi na umy╢le?
Co udawa│a╢, matko, wiedz▒c od moich narodzin, ┐e nie jestem jak reszta z was?
A co udawa│e╢ przed samym sob▒, Tainie Trinie Tainie, kiedy raz po raz wierzy│e╢ w moje k│amstwa? Wci▒┐ pyta│e╢, ale przyjmowa│e╢ wszystkie k│amstwa. Dlaczego jeste╢ teraz z│y?
Zasz│o s│o±ce. Mury ╢wiΩtego miasta, uko╢ne i zwie±czone kawa│kami szk│a, odbija│y blask s│o±ca prosto w oczy, jakby wszystkie p│onΩ│y boskim ogniem. Kopu│a Beykaskh, kopu│a úaski Ili, by│a ca│a pokryta szklanymi p│ytkami, i p│onΩ│a niczym samo s│o±ce. Przed po│udniem nie mo┐na by│o na ni▒ patrzeµ tak samo, jak nie mo┐na by│o patrzeµ w p│on▒ce Oko Niebios.
Szale±cy i stra┐nicy pochylili g│owy, nie ze wstydu, lecz by ochroniµ oczy przed wspania│o╢ci▒ miasta.
Wok≤│ mur≤w lata│y stada ptak≤w, czarne plamki w blasku. Przy po│udniowych murach znajdowa│y siΩ szubienice: miasto dawa│o ptakom swoich niechcianych, swoich z│oczy±c≤w i swoje odpadki.
Powiadano, ┐e w swym bogactwie wyrzuca│o w ci▒gu dnia to, z czego mog│yby wy┐yµ przez rok ca│e wioski. U bram znajdowa│ siΩ zbiornik, obramowany kamieniami, z kt≤rego wyp│ywa│a na piasek d│uga struga wody, a natrafiwszy na pod│o┐e z piaskowca, gromadzi│a siΩ w zawsze pe│en staw o zielonych brzegach.
Do tej wody schodzi│o siΩ wszelkie plugastwo, s│u┐▒c za cel │ucznikom i strzelcom Ili. To rozlewisko, ten staw stanowi│ najwiΩksze z mo┐liwych marnotrawstwo, budz▒ce zdumienie szale±c≤w. Nazwali oni ten otoczony sitowiem staw mira┐em.
Lecz obok drogi bieg│a rura i podczas gdy wioski odmierza│y i sprzedawa│y ka┐d▒ kroplΩ, wyciska│y wilgoµ z choµby najmniejszego odpadka i destylowa│y j▒ w ogromnych kot│ach, w Oburanie postΩpowano inaczej. WodΩ wysy│ano do stawu, by przyci▒ga│a plugastwo.
A kiedy weszli w cie± rzucany przez Oburan, natknΩli siΩ na znane z pog│osek dziwo wiΩksze ni┐ p│on▒ca kopu│a i mury o krawΩdziach ze szk│a: fontannΩ zwan▒ úask▒ Ili. Obok bramy tryska│a z kamiennych otwor≤w woda tak obficie, ┐e przelewa│a siΩ z misy do rynien, a nawet na kamienie ulicy, gdzie zadeptywali j▒ przechodnie.
Tutaj podr≤┐ni i kupcy mogli piµ do woli, a reszta wody nieustannie wpada│a do rynny, sk▒d wycieka│a na p│yty ulicy, by, jak wiedzia│ Marak, w ko±cu dotrzeµ do tego odleg│ego stawu otoczonego sitowiem.
ZwierzΩta nie pi│y od dziesiΩciu dni. Tutaj, przy d│ugich rynnach, t│oczy│y siΩ, przepycha│y i szczypa│y nawzajem, ustalaj▒c pierwsze±stwo. Ludzie Ili moczyli rΩce i przemywali twarze przy g≤rnej misie, nic nie p│ac▒c i rozchlapuj▒c wodΩ. NastΩpnie napili siΩ poganiacze, do kt≤rych do│▒czyli szale±cy, usi│uj▒c zagarniaµ wodΩ obiema d│o±mi i poszturchuj▒c siΩ wzajemnie │okciami, rozgor▒czkowani chciwo╢ci▒, strachem i po╢piechem.
Marak nape│ni│ z│o┐one d│onie wod▒ z rynien dla zwierz▒t, jako ┐e nie przeszkadza│a mu odrobina ╢liny beshti. Co wiΩcej, kiedy inni poszturchiwali siΩ i martwili o sw≤j udzia│ w tym, co nieograniczone, nape│ni│ d│onie i najpierw roztar│ na b│oto warstewkΩ py│u na twarzy i szyi, a potem spryska│ siΩ wod▒. Pod koszul▒ sp│ywa│y mu jej zimne strumyczki.
Nie by│ zwyk│ym szale±cem, by rozpychaµ siΩ │okciami przy ╝r≤dle wody. Tu, w miejscu, gdzie wyp│ywa│a z rynien, mia│ j▒ ca│▒ dla siebie. Zobaczy│, jak garncarz popchn▒│ na ziemiΩ ┐onΩ z Tarsy, chwyci│ go wiΩc za obro┐Ω i powstrzyma│, dop≤ki posiniaczona kobieta nie wsta│a.
- Wody jest pod dostatkiem - rzek│ do garncarza. - Czy ty w og≤le jeste╢ cz│owiekiem?
Ordynarna odpowied╝ mΩ┐czyzny ╢wiadczy│a, ┐e jest co najmniej g│upcem, i Marak okaza│ sw▒ pogardΩ dla wody z úaski Ili wrzucaj▒c garncarza do koryta dla zwierz▒t, co byµ mo┐e by│o pierwsz▒ k▒piel▒ garncarza od urodzenia. Stra┐nicy, w o wiele lepszych humorach, skoro nape│nili brzuchy wod▒, roze╢mieli siΩ i nikt nie zbeszta│ Maraka za jego czyn.
DziΩki niemu otrz▒sn▒│ siΩ nieco z narkotyku, kt≤ry dostawa│ w jedzeniu. Poczu│, ┐e bije mu serce, a w ┐y│ach p│ynie krew. Poprzez odg│osy wydawane przez otaczaj▒ce go zwierzΩta przedziera│ siΩ ha│as miasta, gwar gapi≤w i przechodni≤w, szyderstwa t│umu zbieraj▒cego siΩ na widok garncarza, kt≤ry gramoli│ siΩ z wiΩkszej ilo╢ci wody, w jakiejkolwiek siedzia│ w ┐yciu, i rozpryskiwa│ j▒ na p│yty ulicy. Marak s│ysza│ pisk m│odych g│os≤w, kiedy jeden z beshti k│apn▒│ zΩbami na dra┐ni▒ce je dziecko, pobrzΩkiwanie dzwoneczk≤w na uprzΩ┐y, odg│osy zebranej dooko│a karawany. Roze╢miani gapie, kt≤rzy zebrali siΩ po to, by popatrzeµ na k▒piel garncarza, byµ mo┐e nie mieli pojΩcia, ┐e rozrywki dostarczaj▒ im szale±cy.
Marak wyprostowa│ plecy, wygi▒│ je i podni≤s│ wzrok wysoko na gro╝ne mury, wysok▒ barykadΩ, kt≤ra, wbrew wszelkim planom i ambicjom Taina, udaremni│a jego rebeliΩ.
Zobaczy│ z tego dogodnego miejsca naje┐on▒ szk│em liniΩ obronn▒, kt≤r▒ usi│owa│ niegdy╢ sforsowaµ, i zimnym okiem ┐o│nierza patrzy│ na blizny, jakie wraz z Tainem pozostawi│ na wapiennych murach ╢wiΩtego miasta, klejnotu Lakht. By│y liczne i trwa│e, lecz nie ╢miertelne, nie, wcale nie zadali temu miastu ╢miertelnych ran.
Nie wiedzieli w≤wczas o dzia│ach ani wyrzutniach.
Marak by│ przekonany, ┐e miasto kryje wiele rzeczy, kt≤rych nawet siΩ nie domy╢la│. Jedn▒ z nich stanowi│ pow≤d jego wezwania.
Czy potΩ┐na Ila zdusi│a wojnΩ przyniesion▒ z zachodu, a jednocze╢nie, powodowana kaprysem, poszukuje szale±c≤w? Czy to zwyk│a ciekawo╢µ?
Tak wiΩc potΩpieni i szaleni zabrali siΩ na ┐▒danie Ili, by ┐yµ lub zgin▒µ, a w╢r≤d nich znajdowa│ siΩ nierozpoznany jeszcze syn jej wroga, czego Marak by│ pewien. Znajduje siΩ w zapiskach tych ludzi i na pewno kto╢ poinformujΩ IlΩ, jak▒ zdobycz zgarnΩli jej ludzie na zachodzie. Zastanawia│ siΩ, czy zostanie wyci▒gniΩty z t│umu zanim Ila pozna prawdΩ i czy jego imiΩ zostanie rozg│oszone na ulicach? A je┐eli tak siΩ stanie, to co zrobi▒ ludzie, kt≤rzy cierpieli wieloletnie ataki?
Czy bΩd▒ w╢ciekli?
Czy, je┐eli zawo│a: Ja jestem Marak Trin Tain, zaatakuj▒ go?
Kusi│o go, by tak zrobiµ, choµby tylko po to, ┐eby nie zgin▒µ bezimiennie i sprawiµ swoj▒ ╢mierci▒ jak najwiΩcej zamΩtu. Mia│ jednak inny cel.
Stra┐nicy poderwali wiΩ╝ni≤w do marszu, wiΩc Marak te┐ pochyli│ g│owΩ i ruszy│ do przodu.
- Marsz! - krzyczeli na nich ludzie Ili jak na zwierzΩta. Po raz pierwszy od zesz│ego dnia u┐yli harap≤w, chodz▒c miΩdzy szale±cami i poganiaj▒c ich w bramie.
Podr≤┐ dobieg│a ko±ca. Przewodnicy karawany najprawdopodobniej udadz▒ siΩ po zap│atΩ za swoje us│ugi, tak jak w ka┐dym mie╢cie po dostarczeniu │adunku. Ludzie Ili przejΩli teraz ca│e dow≤dztwo: zwierzΩta i ich pan≤w zostawili z namiotami i baga┐em, opr≤cz wierzchowca nios▒cego starca. Ch│opak, Pogi, zatrzyma│ siΩ, chc▒c popatrzeµ na ich rozstanie, ale stra┐nicy popΩdzili go uderzeniami harapa.
Rozwa┐ny cz│owiek, taki jak sier┐ant dowodz▒cy karawan▒, m≤g│ byµ przygotowany na ka┐dy kaprys Ili. Skl▒│ stra┐nik≤w, kt≤rzy bili ch│opca zbyt mocno, a pozosta│ych szale±c≤w zachΩca│ krzykiem do marszu.
- Ju┐ niedaleko - wo│a│. - Tam usi▒dziecie! Ruszaµ siΩ!
Marak szed│ za wierzchowcem nios▒cym martwego mΩ┐czyznΩ, widz▒c g│≤wnie jego nogi i brzuch, poniewa┐ wy│o┐ona kamieniami ulica wznosi│a siΩ coraz wy┐ej szerokimi tarasami miasta, miΩdzy frontonami warsztat≤w rzemie╢lniczych, sk│ad≤w i lepszych rezydencji.
Wkr≤tce zmierzch przygasi│ blask s│o±ca, a kolory utraci│y jaskrawo╢µ. Dzie± siΩ sko±czy│. Marak szed│ za zwierzΩciem, kt≤re, napojone, zatrzyma│o siΩ na chwilΩ by zrobiµ to, co beshti rzadko robi▒, po czym ruszy│o dalej. Wszystko skrupi│o siΩ na pieszych.
Podczas prowadzonej tu wojny, wojny jego ojca, nie tylko nigdy nie wdarli siΩ za te mury, ale nawet nie wyobra┐ali sobie rojnej masy ludzi mieszkaj▒cych w ╢wiΩtym mie╢cie. Marak szed│ teraz w g│Ωbokim cieniu wysokich budynk≤w, spowitych smrodem dymu, zgnilizny i moczu. Czu│ lekki ch│≤d kamienia pogr▒┐onego w wiecznym p≤│mroku i coraz wiΩkszy ch│≤d powietrza stygn▒cego po zachodzie s│o±ca. Jego po│udniowy blask w│a╢ciwie tu nie dociera│. Marak nie doceni│ swego ostatniego widoku s│o±ca. By│ teraz pewien, ┐e je╢li zobaczy jego wsch≤d, przyniesie mu to wielkie nieszczΩ╢cie.
Wchodzili coraz wy┐ej krΩt▒ ulic▒, nie wywo│uj▒c zbytniej ciekawo╢ci do chwili, kiedy musia│a siΩ rozej╢µ wiadomo╢µ o ich przybyciu i mieszka±cy ╢wiΩtego miasta wylegli z dom≤w, by szydziµ z szale±c≤w i obrzucaµ ich zgni│ymi owocami - niewiarygodny luksus ╢wiΩtego miasta, w kt≤rym wyrzucano jedzenie, a w ╢mietnikach by│o wiΩcej bogactw ni┐ po wioskach. Cenna wilgoµ sp│ywa│a z innymi odpadkami po bokach ulic, a bruk zrobi│ siΩ ╢liski od owocowej miazgi.
Ch│opak podni≤s│ na wp≤│ zgni│y owoc i zjad│ go. »ona upad│a w owocowe b│oto i pobrudzi│a sobie kolana. Marak podni≤s│ j▒, nie │ami▒c rytmu krok≤w: to nie jest miejsce, gdzie mo┐na by umrzeµ, w takim brudzie, po tak d│ugiej walce, by tu przybyµ. Kobieta ╢piewa│a po drodze; miΩdzy kamieniami p│ynΩ│a woda, a na id▒cych sypa│o siΩ jedzenie lepsze od tego, jakiego zaznawa│o wielu wie╢niak≤w.
- Na ziemiΩ zejd▒ diab│y! - wrzeszcza│ na prze╢ladowc≤w garncarz. - Diab│y mieszkaj▒ce na wysokim wzg≤rzu, w wie┐y, zejd▒ na ziemiΩ i zata±cz▒ na waszych pogrzebach!
Na te s│owa t│um zacz▒│ miotaµ powa┐niejsze pociski. Marak odbi│ rΩk▒ skorupΩ garnka, ale jeden z szale±c≤w pad│ na ziemiΩ zalany krwi▒: by│ to balwierz, kt≤rego ugodzi│ w g│owΩ kawa│ek ceg│y.
Wtedy ludzie Ili naparli na t│um i wyci▒gnΩli z niego napastnika, bij▒c go kijami.
Marak os│oni│ ┐onΩ z Tarsy w│asnym cia│em, staj▒c miΩdzy ni▒ i co celniej rzucaj▒cymi gapiami.
- Gdzie jest mi│o╢µ? - ╢piewa│a cicho, nier≤wno, wspinaj▒c siΩ ulic▒. - Gdzie jest na pustyni cie±? Dok▒d odesz│a moja mi│o╢µ?
Niespodziewanie wyszli przez bramΩ na du┐y plac, gdzie stali ludzie rzucaj▒cy spojrzenia, a nie kamienie; zachowywali siΩ lepiej, lecz sprawiali gro╝niejsze wra┐enie.
Potem weszli przez drug▒ bramΩ w cie± mur≤w wewnΩtrznych i zapach asfaltu oraz oleju. Unosi│y siΩ tu k│Ωby pary. Plotki okaza│y siΩ prawd▒. ªwiΩte miasto by│o tak bogate, ┐e dysponowa│o nadmiarem opa│u do piec≤w i bramy poruszane by│y par▒, a nie si│▒ ludzi czy zwierz▒t. Marak o tym s│ysza│, lecz nigdy tego nie widzia│.
Podtrzyma│ ┐onΩ, kt≤ra potknΩ│a siΩ i opar│a o niego.
- Daj mi odpocz▒µ - poprosi│a. - Daj mi odpocz▒µ.
- Ju┐ nied│ugo - odpar│. M≤g│by zapragn▒µ, by umar│a tak cicho, jak ten starzec. By│a taka │agodna. Nie wyobra┐a│a sobie tego, co mog│o jej zaoferowaµ miasto.
- Co to za ha│as? - zapyta│a, kiedy bramy jΩknΩ│y i wyda│y pe│en udrΩki d╝wiΩk, zgrzyt ┐elaza o ┐elazo.
- To maszyny - odrzek│ Marak. - Maszyny Beykaskh.
Chyba go nie zrozumia│a. Mo┐e nigdy nie s│ysza│a o tym, ┐e w Beykaskh wytwarza siΩ bramy z ┐elaza i gotuje wodΩ, by nimi poruszaµ, albo o tym, jak rozz│oszczona Ila wrzuca zdymisjonowanych ministr≤w w tryby tych maszyn. »ona z Tarsy zwolni│a; przechodz▒c przez ostatni▒ z bram, przez serce maszyn, wygl▒da│a na otΩpia│▒ i wyczerpan▒.
Byli w wewnΩtrznym sanktuarium, w sercu ╢wiΩtego miasta. Marak znalaz│ siΩ tu, gdzie armie jego ojca mia│y jedynie nadziejΩ siΩ znale╝µ.
- To ten - odezwa│ siΩ nagle dow≤dca ludzi Ili, chwyci│ Maraka za rΩkΩ i odci▒gn▒│ od ┐ony z Tarsy.
»ona pad│a na kolana, wo│aj▒c go na pomoc i wykrzykuj▒c imiΩ Lelie. Nikt jej nie zauwa┐y│. Le┐a│a na p│ytach ulicy, a besha nios▒cy martwego starca przeszed│ spokojnie obok jej bezbronnego ramienia, delikatnie przestΩpuj▒c nad kobiet▒. Na ten widok Marak wstrzyma│ oddech, ale szed│ pos│usznie, gdzie mu kazano.
"To ten", powiedziano o nim, ale nawet teraz nie uznano go za osobΩ niebezpieczn▒.
Nie straci swej jedynej szansy dla jakiego╢ gestu. Skupi│ siΩ na jednym szalonym czynie jako maj▒cym jak▒╢ warto╢µ dla jego ojca, jako sposobie, dziΩki kt≤remu ojciec bΩdzie m≤g│ powiedzieµ, a wioski powt≤rzyµ, ┐e mo┐e jednak Marak by│ synem Taina.
A je╢li by│ synem Taina, to jego matka nie by│a dziwk▒, a siostra zachowa cze╢µ.
Ma jedn▒ szansΩ. Jedn▒ szansΩ. Jedn▒ jedyn▒ szansΩ. Dop≤ki na ni▒ nie trafi, musi wszystko potulnie znosiµ.
Wtedy, je╢li bΩdzie siΩ opowiadaµ o tych zdarzeniach, szale±cy bΩd▒ mieli imiona. BΩd▒ zapamiΩtane wszystkie, a jego ojciec powie: "Nie by│ taki szalony, jak pozostali, prawda?"
|